Sunny California
2010, Digitalis
6.1
Pierwsza solowa kaseta Tapscotta jest odskocznią od grania w Odawas (taśma została nagrana na zamówienie jako soundtrack do krótkiego filmu Neila Blakemore'a o tym samym tytule) i jednocześnie kontynuacją poszukiwań zespołu (brzmienie nawiązuje trochę do Blue Depths, jak dotąd ostatniej ich płyty). Pierwszy pierwiastek jest jednak znacznie silniejszy. Po kilku sesjach klaruje się nawet dość interesujący autorski zabieg, tłumaczący charakterystyczny minimalizm utworów: Tapscott, widocznie kierowany atmosferą obrazu, inspiruje się Echo & the Bunnymen czy Simon & Garfunkel, ale tak, jakby te kanoniczne outfity nie nagrały niczego poza kilkoma szlagierami wykorzystanymi w epickich filmach Nie liczy się muzyka, lecz atmosfera zaszczepiona przez "The Sound of Silence" Absolwentowi i przez "The Killing Moon" Donniemu Darko. Obraz Blakemore'a nie ukrywa uzależnienia od tej tradycji, więc nie ukrywa jej również Tapscott, kreatywnie dostosowując się do wizji reżysera.
W singlowym "On the Jukebox" odkształca inspirujące go piosenki z pomocą chillgaze'owych nakładek – pod ich naciskiem podniszczane i rozwiewane sugerują, że Tapscott nie jest epigonem, lecz przywołującym pamięć – i byłoby to raczej banalne, gdyby nie dławiąco gęste tła kompozycji. Dalekie plany nastręczają skojarzenia z paranoiczną wizją natury jako nikczemnego mechanizmu sterowanego umysłem niewidocznego architekta. Poczucie groteskowego zalęknienia wzrasta szczególnie, gdy Tapscott świadomie podsyca drobne, folkowe ustępy swojego dziełka, przywołując oczywiste skojarzenie z orkiestracjami z Raven And the White Night, tyle że w miniaturze. Litota, umniejszenie, jakiemu poddał Tapscott atmosferę soundtracków do emanujących burzą i naporem filmów o wchodzeniu w dorosłość, zaprasza do myślenia o nich jako o apologiach przeczucia zagłady, których mimo usilnych starań nigdy nie zdołali stworzyć Arcade Fire, roztrzaskując się na poziomie wcale niewymaganego patosu. Tutaj mamy do czynienia raczej z elastycznością obrazów poetyckich, właściwą dzisiejszym reinterpretatorom twórczości Fleetwood Mac w rodzaju Plinth.
Wszystko to jednak pojedynczy motyw, który prawdopodobnie zmyśliłem żeby przyciągnąć analityczny aspekt własnej osobowości na stronę zmysłów, którym jest zwyczajnie przyjemnie podczas obcowania z tą tasiemką. Znalazło się przecież miejsce na dynamiczne, transowe momenty (świetne "The Fight"), zaszczepiające do medytacyjnej aury całości motywy łobuzerskie, jakby zaczerpnięte z wyimaginowanego soundtracku do Goonies lub ekranizacji przygód Huckleberry'ego Finna. Finalne partie taśmy - "Goodbye Waitress" i "End Titles" - to romantyczne, delikatne ballady, w których syntezatorowe chórki odgrywają rolę rzewnych wieczornych palcówek na ulubionym akustyku. Niepokojące tła wcale nie muszą takie być – równie sprawnie przywołują głęboką, trochę mulistą wodę wzburzaną poruszeniami letniej nagości w rzęsistym, jeziornym deszczu.
W singlowym "On the Jukebox" odkształca inspirujące go piosenki z pomocą chillgaze'owych nakładek – pod ich naciskiem podniszczane i rozwiewane sugerują, że Tapscott nie jest epigonem, lecz przywołującym pamięć – i byłoby to raczej banalne, gdyby nie dławiąco gęste tła kompozycji. Dalekie plany nastręczają skojarzenia z paranoiczną wizją natury jako nikczemnego mechanizmu sterowanego umysłem niewidocznego architekta. Poczucie groteskowego zalęknienia wzrasta szczególnie, gdy Tapscott świadomie podsyca drobne, folkowe ustępy swojego dziełka, przywołując oczywiste skojarzenie z orkiestracjami z Raven And the White Night, tyle że w miniaturze. Litota, umniejszenie, jakiemu poddał Tapscott atmosferę soundtracków do emanujących burzą i naporem filmów o wchodzeniu w dorosłość, zaprasza do myślenia o nich jako o apologiach przeczucia zagłady, których mimo usilnych starań nigdy nie zdołali stworzyć Arcade Fire, roztrzaskując się na poziomie wcale niewymaganego patosu. Tutaj mamy do czynienia raczej z elastycznością obrazów poetyckich, właściwą dzisiejszym reinterpretatorom twórczości Fleetwood Mac w rodzaju Plinth.
Wszystko to jednak pojedynczy motyw, który prawdopodobnie zmyśliłem żeby przyciągnąć analityczny aspekt własnej osobowości na stronę zmysłów, którym jest zwyczajnie przyjemnie podczas obcowania z tą tasiemką. Znalazło się przecież miejsce na dynamiczne, transowe momenty (świetne "The Fight"), zaszczepiające do medytacyjnej aury całości motywy łobuzerskie, jakby zaczerpnięte z wyimaginowanego soundtracku do Goonies lub ekranizacji przygód Huckleberry'ego Finna. Finalne partie taśmy - "Goodbye Waitress" i "End Titles" - to romantyczne, delikatne ballady, w których syntezatorowe chórki odgrywają rolę rzewnych wieczornych palcówek na ulubionym akustyku. Niepokojące tła wcale nie muszą takie być – równie sprawnie przywołują głęboką, trochę mulistą wodę wzburzaną poruszeniami letniej nagości w rzęsistym, jeziornym deszczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz