wtorek, 21 czerwca 2011

Signature scent. Rozmowa z Marcinem Budzykiem

Od dość dawna interesowało mnie, jak pisze się o doznaniach jeszcze bardziej efemerycznych od muzyki. Wybór padł na zapachy, a Marcin Budzyk, recenzent i twórca perfum, autor bloga Nie Muzyczna Pięciolinia, chętnie podzielił się swoim doświadczeniem na tym polu.

Zwiedzając blogi i magazyny poświęcone recenzowaniu perfum można poczuć się trochę zagubionym. Nie przyszło mi do głowy, że perfumy rozwijają się w czasie, że pachną na różnych osobach inaczej, że istnieje coś takiego jak opoponaks... Skąd pochodzi Twoja wiedza np. o składnikach zapachów, bo chyba nie ma żadnych specjalizujących w tym kierunku studiów (przynajmniej w Polsce)? Jakieś wskazówki bibliograficzne?

Dla osób, które patrzą na to z boku faktycznie wiedza blogerów perfumeryjnych może wydawać się otarta o magię. Dziwnie brzmiące nuty, nieznane nazwiska perfumiarzy, czy nawet całych marek. O każdym z zapachów staram się pisać przekrojowo. Poruszam zagadnienia marketingowe, designerskie, ale przede wszystkim węchowe. Wiedzy w tym zakresie trudno się nauczyć. Trzeba ćwiczyć nos, i to intensywnie, przez lata. Wtedy dopiero z mieszanki złożonej z kilkudziesięciu składników będziemy potrafili wywąchać kilka tych najważniejszych, pierwszoplanowych. Według badań norweskich naukowców 99,2 % ludzi ma zdolność wychwycenie maksymalnie trzech składników z wieloskładnikowej mieszaniny. Ciągłe doświadczanie zapachów pozwala jednak podnieść ten próg, ale nawet najlepsze nosy nie rozróżnią więcej niż 8-9 zapachów w jednej mieszaninie.

Sama wiedza chemiczna o składnikach pochodzi oczywiście z książek i publikacji internetowych. W moim przypadku nieocenioną pomocą okazały się wykłady dr inż. Władysława Bruda - mentora polskich perfumiarzy i świetnego nauczyciela jednocześnie. Perspektywa zdobywania wiedzy pod jego kierunkiem spowodowała odważną decyzję o porzuceniu wrocławskiego matecznika i rozpoczęcie studiów chemicznych na Politechnice Warszawskiej. Wychodzę z założenia, że nie można rościć sobie praw do tytułu autorytetu zapachowego bez gruntownej wiedzy chemicznej. Zresztą sami perfumiarzy mają obowiązek ukończenia studiów chemicznych. Co do literatury, to spis ciekawych pozycji znajduje się na moim blogu w zakładce Literatura.

W porównaniu z recenzowaniem muzyki akapity poświęcone zapachowi jest chyba o wiele trudniej wypełniać historią powstania dzieła. Trudno też o refleksje na temat gatunków czy szkół tworzenia. Wydaje się więc, że sam zapach nie wystarcza i piszący o nim potrzebuje wsparcia kontekstu. Do jakiego stopnia musi go sobie stworzyć, czerpiąc z własnych skojarzeń i doświadczeń?

Nie wiem, jak jest z recenzowaniem muzyki, ale uwierz mi, że historie powstawania perfum są często nadzwyczaj interesujące. Santa Maria Novella ma w swojej ofercie zapach, który jest dziełem dworskich intryg i finalnego spalenie na stosie tytułowej postaci. To Marescialla pachnąca ziołami i gnijącym ciałem topielca. Francuska marka Etat Libre d'Orange wylansowała zapach dla Tildy Swintom, który czerpie z twórczości XIII arabskiego poety - Rumiego, ale jednocześnie perfumiarka, która go zrobiła chciała zawrzeć w zapachu androgyniczny charakter awangardowej autorki. I to naprawdę się udało. Bez kontekstu prawdopodobnie tak samo bym go odebrał. Taki odbiór zapachów wymaga doświadczenia, ale nie jest niemożliwy.

Perfumy inaczej pachną (wybrzmiewają?) na różnych ludziach, to, co odczuwamy jako wąchający również jest mocno uzależnione od naszych doświadczeń, obycia w kulturze itd. Hamuje Cię jakoś fakt, że recenzje zawsze będą zapisem subiektywnych doznań, czyli przekazem, który mimo wszelkich możliwych starań zawsze pozostanie dla kogoś nietrafiony, może nawet niekompetentny?

Moim celem jest obiektywizm w opisie zapachów. Celem na dzień dzisiejszym nieosiągalnym, ale w przyszłości nie wykluczonym. Staram się nie oceniać perfum przez pryzmat własnych upodobań. Dążę do oceny jakości składników, połączeń między nimi, trwałości, zmiany perfum w czasie. Kiedy czuję w kompozycji mnóstwo chemicznych utrwalaczy to nie ma szans na pozytywną ocenę. Tak samo, kiedy zapach trwa pół godziny. Podobnie jest ze składnikami. Jeśli czuję jednowymiarową, płaską i mało słodką wanilię to znaczy, że w kompozycji nie ma szlachetnego absolutu wanilii, ale sama etylowanilina.

Jak zapatrujesz się na kwestie synestezji? Jest to wg Ciebie naturalna predyspozycja czy widzenie zapachu przyszło do Ciebie z czasem? Pytam pomimo tego, że, jak sam przyznajesz, nie jesteś synestetykiem. Takie zdania chyba jednak trochę temu przeczą: Początek grejpfrutowy, później pojawia się klasyczny akord petitgrainm czyli iskrzące, kwaśne pomarańczowe nuty z elementem zielonym.

Według psychologów synestetycy to ludzie bardzo rzadko spotykani. Choć przecież trudno przeczyć twierdzeniu, że kolor niebieski kojarzy się z chłodem, a na widok cytryny czujemy kwaśny smak. Bez takiej umiejętności opisywania zapachów nie mógłbym zostać ani perfumiarzem, ani blogerem. To temat, który wykracza niestety poza moją wiedzę.

I kontynuując jeszcze przez chwilę temat synestezji. Zdarza mi się, i jest to dość rozpowszechniony, niekontrolowany mechanizm czysto somatyczny, widzieć barwy dźwięków, często też pod wpływem słuchanej muzyki zestala się obrazowa wizja. Z konkretnymi utworami czy płytami wiążą się sceny z literatury lub naturalne scenerie (pustynie, metropolie etc.). Jak to jest z zapachami? Czy niektóre perfumy przywodzą Ci na myśl dzieła z innych gałęzi sztuk i na odwrót?

Zapachy mają podobną moc i faktycznie zdarza mi się łączyć kompozycje z konkretnymi dziełami sztuki. Nie jest to częste, ale ma miejsce. Znacznie częściej to rzeczy widzialne wywołują skojarzenia. Trudno mi podać przyczyny, lecz szczególnie infernalne obrazy Williama Blake'a na mnie tak działają. Na swoim egzaminie dojrzałości osadziłem kilka jego dzieł w zapachowe ramy.

Jakiś czas temu napisałem tekst, w którym wskazywałem na możliwość konstruktywnego wykorzystania narkotyków w odbiorze muzyki. Co sądzisz o używkach jako modyfikatorach pracy percepcji?

To temat ciekawy. Kiedyś napisałem o tym na swoim blogu, ale zostałem zlinczowany za samą sugestię. Moje doświadczenia w tej materii są jednak małe, więc nie czuję się na siłach odpowiadać na to pytanie.

Nawiązuję trochę do twojego Pamiętnika Odorów, gdzie prezentujesz się jako osoba trochę obsesyjna – niezdolna przestać wąchać. Nie obawiasz się, że bezustanne analizowanie zapachów z czasem ruguje możliwość naiwnego odbioru?

Może tak, ale taki jest mój cel. Naiwne odbieranie zapachu łączy się ze współpracą wielu ośrodków w mózgu. To dlatego zapach bezdomnego wydaje się tak okropny, a zapach cytryny nigdy nie wywoła odruchu wymiotnego. Staram się wyłączyć obronne funkcje węchu. Woń kału, zepsutego mięsa czy gnijących owoców ma nas od nich odstraszyć, bo mózg ocenia je jako potencjalnie niebezpieczne. Ale paradoksalnie małe dziecko wcale nie będzie się wzdrygać na te bodźce, bo nie nauczyło się tego z czym się wiążą. To pewnie uproszczenie, bo temat jest bardzo głęboki, ale w pewien sposób przedstawia moją chęć pisania o zapachach jako takich, nie tylko o perfumach.

Czy za zapachami układanymi przez twórców perfum stoi wg Ciebie dążenie do utrwalania doświadczeń, przeżyć i obrazów czy raczej są to mieszanki świadomie uniwersalizowane tak, aby wymuszać na każdym odbiorcy oczywiste skojarzenia (nuty zapachowe będące martwymi metaforami, ogranymi symbolami)? Sam jesteś twórcą perfum, więc może opowiesz jak to było u Ciebie.

Odpowiem może nie w temacie, ale za każdym rynkowym stoją pieniądze. W dzisiejszych czasach żaden, ale to żaden twórca nie może sobie pozwolić na tworzenie perfum na podstawie swoich emocji. To stanowi element marketingowy, bo klienci chcą słyszeć, że zapach x zrobiła pani y, żeby zawrzeć np. pragnienie wolności, czy coś innego. I dotyczy to wszystkich kompozycji, bez wyjątku

Mówi się, że zapach jest najsilniejszym inhibitorem pamięci, tzn. że wrażenia olfaktoryczne bardziej niż doznania innych zmysłów pomagają odzyskiwać/wywoływać wspomnienia. Nie tylko w przypadkach amnezji, ale także kiedy chce się przywołać pamięć np. dzieciństwa. Mam też na myśli fakt, że często mityzuje się książki lub płyty, które są tak ważne, że zaginają czasoprzestrzeń: za każdym powrotem do nich, bez względu na wiek odbiorcy, umożliwiają powrót do przeszłości lub może raczej wyobrażenia o przeszłości, utraconego mitu. Zdarza Ci się mityzować zapachy? Byłbyś w stanie wskazać jakiś swój signature scent?

Andy Warhol powiedział, że zostawia parę kropel ze wszystkich swoich perfum i tworzy z nich album. Podobno każdy okres w jego życiu miał swój zapach, a po odłożeniu perfum do galerii nie używał ich już nigdy później. Przyznam szczerze, że ja robiłem kiedyś tak samo (nie wiedząc, że kopiuję mistrza). Kenzo Pour Homme to zapach mojego pierwszego zauroczenia, Givenchy Pi pierwszego seksu, a Allure Chanel pierwszego poważnego związku. Nigdy później żadnego z nich nie zdecydowałem się użyć. Kiedy czuję je na ulicy wracają te miłe chwile i to jest niesamowite. Dziś tego nie praktykuję. Wyszedłem z założenia, że moi czytelnicy zasługują na maksymalnie obiektywną opinię o zapachu, a nie osobiste wywody. Przyznam jednak, że czasami nie udaje mi się rozdzielić tych dwóch rzeczy i wplatam do recenzji wątek połączony z moim własnym życiem.

Chciałbym jeszcze poruszyć kwestię książek. Literatura jest dla mnie czymś zupełnie niezależnym. Jest moim światem, w którym znajduję wyciszenie, spokój i odłączenie od tu i teraz. Nie zniósłbym myśli, że książka ma mi się z czymś kojarzyć z czymś lub kimś konkretnym. Póki co udaje mi się to znakomicie. Słowo pisane tworzy w mojej głowie wizje zupełnie abstrakcyjne.

Pod wrażeniem pewnej płyty napisałem:
Opis oparty być musi wyłącznie na potrzebie chwili, jednostkowego, momentalnego odczucia malutkich koincydencji, które się na ten przedział czasu i miejsca złożyły. To przeżycie można sobie zabrać, odtwarzać je potem i m.in. do tego służy muzyka - przez złączenie z sytuacją pobudza eskapizm, który dobrze wyćwiczony jest w stanie zabierać skądkolwiek w *inne miejsce*.
Perfumy są dla Ciebie metodą ucieczki od rzeczywistości? Zdarza się snuć na ich bazie narrację mniej lub bardziej pochłaniającej fantazji? Bez wątpienia zapach posiada przecież właściwości narracji skoro trwa w czasie.

Powiedzmy sobie szczerze, że moc perfum w tym zakresie jest mocno ograniczona. Węch jest atawizmem i tego nie zmienimy. Z drugiej strony wiem, że większość ludzi pod wpływem zapachu nie ma niemal zupełnie głębszych skojarzeń. U mnie owszem, powstają obrazy, czasami bardzo plastyczne, czasem mniej, ale rzadko są to wizje płynne jak w filmie. Zapach pod tym względem przypomina bardziej komiks. Oczywiście wszystko zależy też od twórcy i konkretnej kompozycji.

Zjawiskiem powszechnym wśród fanów muzyki jest nagrywanie mixtape'ów, składanek na jakąś okazję czy w prezencie dla kogoś. Zdarzało mi się układać płyty np. pod inspiracją kobiecej urody, czy nawet nagrywać własne utwory jako impresje z wakacji i zwiedzanych miejsc. Czy zdarzyło Ci się mieć takie odczucia w kwestii perfum? Czułeś, że jakiś konkretny zapach z miejsca kojarzy się z osobą, odwiedzonym miejscem albo czasem? Może chciałeś nawet stworzyć taki zapach?

Tak się składa, że miałem okazję zrobić kilka perfum na zamówienie. Wygląd, zachowanie, sposób bycia były jednym z wyznaczników, jakie propozycje przedstawić klientom. To pewna niezbędna perfumiarzom umiejętność, żeby w krótkiej rozmowie ocenić człowieka i wstrzelić się w jego upodobania. Nie ukrywam, że sprawia mi to olbrzymia radość, choć wymaga sporo nauki.

I tak trochę bardziej dosłownie pojmując czas, cytat z Twojego niedawno opublikowanego tekstu:
Z mojej koperty z próbkami Kriglera tym razem wylosowałem Lovely Patchouly. Zapach z 1955 roku, choć wcale na to bym nie wpadł oceniając samą kompozycję.
Jest możliwe rozpoznanie momentu historycznego, z którego zapach pochodzi?

To akurat czysto techniczna umiejętność. W dzisiejszych czasach nie stosuje się połączeń, które były modne dawniej. W XXI wieku próżno szukać premier szyprowych, czy klasycznych aldehydów rodem z Chanel No.5. Więcej jest za to uniwersalnych utrwalaczy piżmopodobnych.

W jednej z Twoich recenzji znalazłem taki akapit:
Musujący charakter zapachu to bez wątpienia sprawka jałowca. Jędrnych jagód, które pachną najintensywniej wyciągnięte z utleniającego płomienia palnika. Palony miąższ cytrusów syczy od gorąca i wrzącej wody a Dover Street Market leci na sosnowe deski, które z założenia pachną podobnie do tych sekwojowatych ukrytych w czerwonej serii CdG. Zapach staje się ciepły, wręcz rustykalny. Żeby zobaczyć jego charakter trzeba odrzucić pryzmat tego co ma symbolizować. W końcu trudno sobie wyobrazić jakikolwiek sklep pachnący w ten sposób.
Podobny styl opisu przyjąłeś w tekście o Montale Full Incense. Do jakiego stopnia można Twoim zdaniem potęgować aspekt sugestywności w tekście relacjonującym doznania zmysłowe? Jesteś w stanie wyobrazić sobie taki moment, kiedy recenzja osiąga szczyt sugestywności i ewokuje zapach na poziomie umożliwiającym zarzucenie rzeczywistego wąchania? Brzmi trochę magicznie, ale pomyśl: totalne odzwierciedlenie doznania zmysłowego tekstem...

To raczej niemożliwy do osiągnięcia cel i moje największe marzenie. Świadom jestem, że nigdy tego szczytu nie zdobędę, ale dobrze jest być cały czas w drodze do niego. Tylko wtedy mamy jakąkolwiek szanse się do niego zbliżyć. Zresztą sam wcześniej napisałeś, że recenzja zawsze będzie zbiorem subiektywnych wrażeń.

czwartek, 16 czerwca 2011

Romans tektoniczny

I W baroku melodie i całe kompozycje mogły funkcjonować literalnie, prawie jak język, bo obowiązującym środkiem wyrazu epoki była alegoria. Dzisiaj odpowiednikiem alegorii wydaje się być brzmienie. Byle jaki utwór, epigoński pod względem kompozycyjnym, będzie brzmieniem wyrażał akurat tyle, aby zaspokoić potrzeby pewnego typu emocjonalności. W Kwiatach tła śledziłem imaginarium fundujące określenie rape house. W innych tekstach dookreślałem ulubione scenariusze shoegaze'u, drone'u, folku i post-rocka. Na pierwszy rzut oka chillwave wydaje się być nazwą przypadkową, szczególnie, że dzieła reprezentujące gatunek nie mają nic wspólnego z tytułami pochodzącymi z kręgów no wave, new wave etc. Określenie pozostaje jednak interesujące - dokumentuje przemianę w postrzeganiu muzyki: słuchacze którzy szafują tagami, na równi z tymi, którzy biernie z nich korzystają, cenią bardziej grę skojarzeń niż informacje o miejscu gatunku w historii rozwoju nurtów. Dawniej wave mogło określać prąd artystyczny, falę napływową pewnej stylistyki. Dzisiaj, w momencie, gdy muzyków z rzadka już grupują sceny, gusta ulegają coraz wyraźniejszej kontaminacji, a inspiracje rozproszeniu, rozsądniej jest kojarzyć chillwave dosłownie: z falą i rytmem przyboju – znakami na morze, jeden ze stałych rekwizytów genre, lub z machaniem na pożegnanie (waving goodbye) – znakiem na nostalgię i rzewną retrospektywność.

II Tworzenie tagów przypomina zabawy alchemików, a nie kronikarzy. Zamiast dokumentowania punktów orientacyjnych mamy do czynienia ze zbanalizowanymi, ale wciąż symbolami. Tajemne znaczenie emblematów rozbłyska tylko przed zanurzonymi w arkanach pączkowania trendów i estetyk. Odczytywanie tagów, wyłanianie obrazu, który za nimi stoi, jest rozrywką równie wciągającą, co ich tworzenie – gwarantuje snobistyczny dreszczyk posługiwania się hermetyczną nomenklaturą w kontekście czegoś tak mało systematycznego i wymagającego precyzji jak hobby. Z uwagi na swoją symboliczną proweniencję tagi są też idealnymi hasłami reklamowymi – odwołują się do bezwiednych asocjacji, są automatycznie kojarzone z doświadczeniami i zjawiskami pozamuzycznymi, nie wymagając zaangażowanego udziału w kulturze. Dzieje się tak dlatego, że
Czytelność treści dzieł muzycznych możliwa jest tylko w szeroko zakreślanym kręgu pojęć, uczuć, czy obrazów sobie pokrewnych, ale krążąc w pewnej orbicie nie daje się łatwo przenosić do innej, tak że przynajmniej większość odbiorców – podobnie ukształconych – będzie dany utwór umieszczać raczej w tym kręgu niż w innym. Promieniowanie – powiedzmy semantyczne jakiegoś utworu w psychice słuchacza nie bywa absolutnie dowolne, przeciwnie, obraca się w kręgu obrazów, uczuć, myśli dla tego jednolitych. (T. Makowiecki, Poezja a muzyka, [w:] Muzyka w literaturze, Kraków 2002, s. 19. Zob. też S. Szuman, Z. Lissa, Jak słuchać muzyki, Warszawa 1948)
III Ciekawsze jest jednak rozstrzyganie, czy bardziej ogólne i powszechniej stosowane symbole dźwiękowe takie, jak pogłosy i dystorcje, zawsze przywołują aurę tajemnicy, zagmatwania i ulotności lub zanieczyszczenia, agresji i duchoty. Myślę, że właśnie tak. Tak jest naturalnie *rozumiana* muzyka. Mniej lub bardziej świadomie odczytuje się poszczególne elementy kompozycji czy brzmienia i na bieżąco przekłada dźwięki na obrazy czy emocje, które są w nas zakodowane, uzależnione od tego, jak ukształtowana jest ludzka percepcja. Jako gatunek dysponujemy potencjałem do *rozumienia* muzyki, tak jak rozumiemy bez wyjaśnień resztę symboli czy ich zespołów - w procesie błyskawicznej, bezwiednej interpretacji, która może ulegać modyfikacjom, bo symbol jest niewyczerpalnym źródłem znaczeń - nie tylko wskazuje, jak znak w węższym rozumieniu, ale zastępuje i reprezentuje to, co nieobecne. Więcej nawet: uobecnia, staje się pełnomocnictwem tego, za czym tęsknimy.

IV W teorii Romana Ingardena utwór literacki ma strukturę tektoniczną. Posiada warstwę brzmieniową (dźwięki głosek), znaczeniową (sens poszczególnych słów i zdań), przedmiotową (koherentny świat przedstawiony, którego całościowy sens składany jest z pomniejszych, wywiedzionych z warstwy znaczeniowej) oraz warstwę wyglądów uschematyzowanych (narzucające się czytelnikowi wyobrażenia ludzi i rzeczy, które należy rozumieć jako konkretne wzrokowe zjawisko). Poszczególne etapy nie następują po sobie procesualnie, w jakichś odstępach czasu. Przybierają raczej formę momentalnego rozbłysku. Podział Ingardenowski, z uwagi na bezpośrednią zależność od uwarunkowań ludzkiej percepcji, pozostaje nie tylko aktualny, ale bez problemu daje się transponować na recepcję muzyki. Słuchając doznajemy dźwięków oznaczanych poszczególnymi nutami (liter, głosek, pojedynczych słów), rejestrujemy wzajemne zależności między nimi (np. akordy jak zdania, brzmienie jak stylizacja), wyodrębniamy całe segmenty kompozycji (tak jak odkrywamy sens poszczególnych słów i zdań) i z owych cząstkowych wniosków interpretacyjnych ostatecznie wyłaniamy obraz, wrażenia zmysłowe (narzucające się całościowe wyobrażenie opisywanych/wygrywanych miejsc, wydarzeń, postaci etc.), doznanie estetyczne.
(…) fakt, że jakiś utwór jest nieprzekładalny, nie oznacza, że nie można go interpretować. Oczywiście, muzyka jest Tajemnicą, ale każda tajemnica wywołuje zwykle ambiwalentne uczucia: lęk przed jej naruszeniem i jednocześnie pragnienie dotarcia do jej sedna. Powodowanie się również tym drugim pragnieniem nie jest pozytywistycznym, zdroworozsądkowym złudzeniem o bezgranicznych możliwościach nauki i rozumu, ale prostym nakazem intelektu. Inaczej mówiąc, trudności z przekładem znaczeń ewokowanych przez utwór muzyczny na system znaków słownych są oczywiste i powszechnie znane, trzeba jednak pamiętać o tym, że mimo wszelkich kolosalnych różnic są to jednak dwa systemy znaków, a więc istnieje jakaś, mniej lub bardziej ograniczona i utrudniona, możliwość korespondencji między nimi. (T. Makowiecki, Poezja a muzyka, [w:] Muzyka w literaturze, Kraków 2002, s. 16-17)
V Nuty = słowa, brzmienie = dobór słów. Same słowa jako symbole, zbiory dźwięków odsyłające do desygnatów (rzeczy, osób, miejsc oznaczanych przez dany wyraz), czyli słowa dosłowne, nie są w stanie wciągnąć, wytworzyć w wyobraźni odbiorcy barwnego, plastycznego obrazu. I tutaj właśnie wchodzi brzmienie = dobór słów. Dzięki niemu zmniejsza się trud imaginowania, zwiększa się ewokatywność, obrazowość dzieła, zostaje nasycone stylem, traci czysto poznawczy wymiar opisu czy relacji. Poszukiwanie analogii powinno się tutaj zakończyć, bo przecież nuty =/= słowa. Nuty nie odsyłają do żadnych desygnatów, oznaczany przez nie dźwięk nie jest namacalny, nie można go sobie wyobrazić jako takiego (A-dur nijak nie wygląda). Aby tego dokonać zawsze trzeba go związać z jakimś skojarzeniem czy nastrojem, a wtedy rozważamy już bardziej psychologiczne aspekty jak np. możliwość i granice synestezji czy podłoże nawiązywania się asocjacji. Popadnięcie w tę pułapkę może nas jednak przenieść kilka pól dalej, w stronę zaliczenia planszy. Uświadamia bowiem, że dźwięk jako taki jest odseparowany od sensu, niemożliwy do rozpatrywania w kategoriach komunikatywny-niezrozumiały. Dopiero ludzka reakcja obdarza go znaczeniem. Nawet jeśli zostaje przez artystę zawarta nieświadomie, symboliczna treść dźwięków zawsze objawia się odbiorcy. Jesteśmy uwarunkowani na branie, a żeby coś od sztuki uzyskać musimy interpretować.

Dzieło odzwierciedla zjawiska psychiczne, subiektywizując niewyrażalne ingeruje w jego naturę, a każda ingerencja, choćby minimalnie, zmienia obiekt w jego przeciwieństwo: w tym przypadku w wyrażone. Idąc tym tropem, powiedzieć można, że sztuka posługuje się rekwizytami marzenia sennego jak językiem, namacalnym parole (farba na płótnie, rzeźba, druk, partytura etc. komunikują zakodowane w sobie treści na wielu płaszczyznach percepcji), będącym przeciwieństwem idealnego, niematerialnego langue snu, nie znajdującego wyrazu w przestrzeni komunikacyjnej. Nie możemy zrelacjonować marzenia, ponieważ jego prawa nie przystają do realiów świata, w którym żyjemy. Czasem jednak sztuka zastępuje tę lukę w postrzeganiu. Ośmiela, odważnie podejmując próbę wyrażenia tego, co ze swojej natury jest niewyrażalne, czego nie jesteśmy zdolni objąć myślą racjonalną, snutą na jawie. Doznanie estetyczne staje się więc tą częścią wyobraźni odbiorcy, która dotychczas pozostawała zablokowana lub niepełna. Nie mogła zostać samodzielnie zwerbalizowana, zobrazowana lub wygrana. Jednym z zadań artysty wydaje się więc rekonstrukcja marzeń i snów i udostępnianie ich publice tak dyskretnie, by, nie uświadamiając sobie faktycznego ich twórcy, całą zasługę przypisała własnej fantazji.
Jeżeli [czytelnik] natrafia w dziele na przedmiot przedstawiony, jakiego w swym życiu nigdy w spostrzeżeniu nie posiadał i o którym nie wie, jak wygląda, stara się na swój sposób odmalować go sobie w fantazji. Czasem dzieło jest tak sugestywne, że czytelnikowi udaje pod jego wpływem zrekonstruować w przybliżeniu [odpowiednie] wyglądy. Czasem jednak tworzy on mimo woli wynalezione, fikcyjne wyglądy, które wypływają nie tyle z dzieła, co raczej z jego własnej fantazji. (R. Ingarden, Aktualizowanie i konkretyzowanie wyglądów, [w:] tegoż, O poznawaniu dzieła literackiego, Warszawa 1976, s. 61.)
VI Nieostrość, migotliwy charakter takiego Ingardenowskiego odbioru może budzić wiele wątpliwości, ale osiągana dzięki niemu koncentracja na procesie percepcji powoduje, że muzyka staje się efemerydą, traci balast struktury. A nie ma co ukrywać, chciałoby się, aby właśnie tego typu lotność towarzyszyła poznawaniu nowych płyt i piosenek. Zarysowuje się więc paradoksalna sytuacja: kiedy swatana jest z muzyką, wyraźnie strukturalistycznej, przypominającej wznoszenie architektury metodzie można by zarzucić naiwność lub impulsywne zauroczenie.

czwartek, 9 czerwca 2011

Same Road - Sensem przekaźnika jest przekaz

Same Road
Sensem przekaźnika jest przekaz

2011, self-released



6.9



Być może to kwestia podejścia, nawet nie czegoś tak poważnego jak metodologii, ale częstokroć okazuje się, że na trafności recenzji zaważa nie strukturalistyczna analiza, lecz obrazy, które jest w stanie wyszukać autor. Najczęstszym wyjściem z wizyjnych trudności jest stwierdzenie, że muzyka jest asemantyczna, nie ewokuje żadnych znaczeń. Tymczasem wydaje się, że ta niesłychanie rozpowszechniona teza jest nie tyle stwierdzeniem obiektywnego stanu rzeczy, ile pewnego rodzaju reakcją obronną: próbą odcięcia się od, z jednej strony, interpretacji zbyt mglistych i impresyjnych, z drugiej zaś, od odczytań trywialnie jednoznacznych. Przejście do defensywy zubożyłoby polskojęzyczną recenzję nowej płyty Same Road o słówko, którym dysponują anglojęzyczni komentatorzy. Slow-burner to określenie na wolno rozwijające się, transowe psychodelie. Opuśćmy się na samo dno tego wyrazu po obrazy, które ufundowały jego semantykę.

Szukamy przedmiotów, które wolno płoną. Nie spalają się, lecz są pochłaniane przez ogień. Perforowane karty, bilety, folie – ogień nie pożera ich natychmiast. Przez chwilę dławi się próbując je skurczyć, doprowadzić do implozji; podwija ich brzegi ku centrum, upodabniając do pająków w pozycji obronnej. Żarzą się długo, dymiąc. To, czego poszukujemy to żywotność jaszczurek wygrzewających się na nasłonecznionej skarpie; niby martwe, gdy spłoszone wizgają z prędkością przekraczającą możliwości niewprawnego oka. Ich sucha, zrogowaciała skóra ukrywa czerń zimnokrwistej, zakrzepłej witalności. Szukamy też śmierci, w której ukryta jest sprawiedliwość natury. Kiedyś wyciągnęliśmy psu opitego kleszcza, położyliśmy go na chusteczce, polaliśmy gazem do zapalniczek i podpalili. Niebieski, irrealny płomień pochłaniał go długo, aż spopielił się zachowując swój kształt. Odnóża, głowotułów, odwłok – wydrążone przez żar i sczerniałe, jak czaszka na pobojowisku bitwy toczonej z użyciem destrukcyjnej magii lub okręt ogarnięty ogniem świętego Elma.

Same Road zaznaczają na swoim blogu: This is how we really sound i faktycznie - Sensem przekaźnika rozpoczyna nowy etap w karierze zespołu. Osiem nowych jamów niezbyt już pasuje do estetyki minimal noise, w której, jak sami twierdzą, poruszali się od początku. Dopiero na tym etapie ich muzyka odrzuciła człon studenckości, już i tak ledwo wyczuwalnej, ale jednak stanowiącej istotny element wspomnienia z dawnych odsłuchów. Brzmienie jest pozornie zbliżone do Ewy Braun, na co wskazują dodatkowo surrealistyczne tytuły kawałków ("Nie Szatan zdobi człowieka", "Dusiciel fortepianów" i inne). Tak naprawdę jednak większą rolę zdają się grać zagraniczne inspiracje – zagęszczone, duszne, barowe granie, które zwykle pomijała Ewa, preferując otwarte przestrzenie. Przykładowo w nonszalanckim "Wszystkie rude będą wisieć" słychać wyraźne echa Slint, szczególnie narracyjnego "Good Morning, Captain". Szkoda, że fascynacja Spiderland okazuje się tak ostrożna - przydałaby się jeszcze mała śmierć rodem z "Breadcrumb Trail", szczególnie że trzy ostatnie tracki odkręcają wentyl i znużenie ciężarem gatunkowym korzennej psychodeli ulatnia się w dość niespodziewaną stronę.

Dałbym głowę, że w "Nie ma ludzi bez VAT" zastosowano akordy spożytkowane przez Andy podczas wyjątkowego wykonania "Złotych Rybek" w sopockiej Wersalce latem zeszłego roku. Schyłek wakacji, drinki w małym klubie, dość przypadkowy występ dziewczyn i bardzo dziwny skład sali: tata, mama i kilka eleganckich podlotków siedzący w rządku na krzesłach, trzy atrakcyjne trzydziestolatki wykonujące wolne zawody, widocznie wypuszczone na żer, Gulda, kilku słuchaczy niezależnej muzyki naśmiewający się z koncertu. Dziwne napięcie... Powolne spalanie, wrażenie, że świat starzeje się, a słońce, czerwieńsze niż maki, jest coraz bliżej (nieperforowanej) Ziemi, zostają wyparte przez wesołość roztargnioną tęsknotą. "Burza przed ciszą" i "Plaża" to już właściwie tylko odrapane nazwy rozsypujących się domów wczasowych lub postępująca z roku na rok erozja kredowej odkrywki na tczewskim poligonie. Szczególnie ostatni utwór, rozpierzchając się w ambient, przypomina, że głębinowa, ziemista witalność lata uwypukla się najwyraźniej w paradoksie: nieustępliwości rozpalonej słońcem ruiny.

Pomimo okładki na odwal i niewielkich mielizn w centrum albumu, Sensem przekaźnika wygląda na jedną z lepszych wakacyjnych płyt tego roku. Nagrane głuchą zimą, jamy emanują zaraźliwą tęsknotą za schyłkiem, drżą przed początkiem roku, nawet po zakończeniu edukacji jakoś ciągle szkolnego.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Archiwa polskiego snobizmu

Moja polemika z tezą Borysa Dejnarowicza jakoby polskie starocie miały stać się nowym indie. Sprawdźcie na T-Mobile Music (wczoraj Era Music Garden).