czwartek, 30 października 2014

Tundra – Tajnie i głębie; Akpatok – Through the Spruce Gate Into the Snowy Forest

Tundra
Tajnie i głębie
Zohar Records

Akpatok
Through the Spruce Gate Into the Snowy Forest
Zoharum


Resztę dostałem w bilonie. Brzęk monet zduszonych w kieszeni bez trudu przenikał przez słuchawki, zwłaszcza że szedłem dość szybko. Ten spacer uzmysłowił mi, czego zabrakło na nowych płytach Tundry (Tajnie i głębie) i Akpatok (Through the Spruce Gate Into the Snowy Forest): rytmu, choćby wybijanego z pomocą tamburynu lub grzechotki. Występujące tu i ówdzie wątki perkusyjne są wyznaniem wiary w minimalizm albo i spojrzeniem rzuconym w stronę sonorystyki (można mniej „profesjonalnie” i równie trafnie mówić o „przeszkadzajkach”). Autorzy – Dawid Adrjanczyk i Krzysiek Joczyn – dużo mówią o transie, ale zdarza się im zwyczajnie tracić wątek. Brak kontroli jest może zamierzony, z tym że grozi muzyce popadnięciem w kliszę: nie mam ochoty odmawiać Tajniom i głębiom mistycznego wymiaru, ale ich obszerne fragmenty – piję szczególnie do finalnej kompozycji – proszą się o postawienie w jednym szeregu z publikowanym w limitowanych nakładach i bardzo świadomym siebie, ale jednak muzakiem, który na pocieszenie doczekał się terminu casual drone. W tym kontekście najlepiej wypadają kompozycje, które składają się z paru sekund powtarzanych w nieskończoność umowną, bo rozpisaną na około pięć minut. To akurat, jeśli mamy do czynienia z muzyką, która jest pozbawiona rytmu i jednocześnie nie daje się jednoznacznie zaklasyfikować jako ambient.

„Król lasu” to właśnie dwie–trzy chwile, które zachęcają do przenoszenia uwagi z centrum na obrzeża i z powrotem. Łatwo wyobrazić sobie przechadzkę skrajem gęstwiny, gdy jednym okiem łapiemy drzewa, drugim – otwartą przestrzeń. Minimalistyczny trzon kompozycji – parę niemal flażoletowych dźwięków – rozlega się w ciszy, która nasuwa skojarzenie z masywem milknącej o zmierzchu kniei. Meandrujące improwizacje na flecie cedzą i uśmierzają tę ciemność przebłyskami szarzejącego światła (impresjonizm w wykonaniu Tundry tylko tonacją uczuciową odróżnia się od pętelek Matta Mondailea znanego jako Ducktails). Na operowaniu taką dźwiękową zawiesiną schodzi środek płyty, ale najlepiej sprawują się moje ulubione „Wrzosowiska”. Ich musujący, nasycony tembr, przewiewany aromatycznymi skojarzeniami, mógłby z powodzeniem ilustrować Wichrowe Wzgórza Andrei Arnold, ale przywodzi też na myśl jedną z ciekawszych scen w Sebaldowskich Pierścieniach Saturna, kiedy bohater gubi się w labiryncie wrzosowisk opisanych na modłę Borgesa. Szkoda, że dźwięki produkowane przez Akpatok nie wpływają na wyobraźnię w podobny sposób.

Koncert zorganizowany przy okazji likwidowania gdańskiej Fikcji, pokazał bliskie powinowactwo tego projektu z dokonaniami Liz Harris (Grouper), ale zdawał się odnosić także do ragi. To luźne, trochę przypadkowe skojarzenie na pozór nie koreluje z pokazem obsługi discmana, efektów, samplerów, ale Dawid obsługuje elektronikę w sposób, który pozwala zobaczyć w plątaninie kabli i lampek „prawdziwy” instrument. Chodzi przede wszystkim o ruchy dłoni, zwłaszcza powtarzane co jakiś czas zamaszyste odjęcie ręki od pokręteł. Trajektoria tego manewru przypomina nagłe oderwanie palców od strun gitary po jakiejś efektownej solówce, ale jest odpowiednio złagodzona, w porę urwana, zawieszona. To detal, który zauważyłem już wcześniej, podczas występu Trupawzsypie. Niewiele ma to wspólnego z samą muzyką, ale kręcenie gałkami – bywa, że wciąż jeszcze traktowane protekcjonalnie – zyskuje dzięki takim drobiazgom performatywny aspekt. Mój wzrok częściej przykuwały właśnie dłonie Adrjanczyka niż towarzyszące koncertowi wizualizacje.

Wspominam występ sprzed paru miesięcy żeby podkreślić różnicę. Na żywo, kiedy autor muzyki materializuje się przed słuchaczem, łatwo Akpatok zrozumieć i polubić. Debiutancki album projektu – Through the Spruce Gate – jest pozbawiony tej dogodności. Poszczególne utwory zlewają się w pozbawioną narracji całość. Wystarczy przesłuchać płytę ciurkiem i uważnie obserwować przy tym siebie. Kiedy w piątej minucie drugiej kompozycji wychodzi na jaw rytmiczny chrobot (obecny wcześniej, ale skrywany pod mierzwą faktur), odczuwa się po prostu ulgę. Znużenie – nie trans, niestety – rozprasza się i oddychamy znów świeżym powietrzem. Początkującemu słuchaczowi dronów Akpatok sprawi wiele przyjemności, choćby dlatego, że wystawi go na próbę. Ktoś, kto przesłuchuje rocznie co najmniej kilkanaście wydawnictw z tej półki, powinien raczej wybrać się na koncert albo sięgnąć po dojrzalszą Tundrę. Jedni ciągle jeszcze słuchają La Monte Younga, drudzy wolą już La Morte Young.

piątek, 24 października 2014

Caribou – Our Love

Caribou
Our Love
Merge






Droga do muzyki, którą Dan Snaith nagrywał w pierwszej dekadzie XXI wieku (2001–2005 jako Manitoba; 2005–2010 jako wczesne Caribou), jest bezpowrotnie zamknięta. Wydane na przełomie dziesięcioleci Swim okazało się drugim debiutem Kanadyjczyka. W rezultacie wypadu ku muzyce tanecznej projekt trafił do szerszej niż dotąd publiczności i przy okazji roztrwonił status jednego z ciekawszych przyczółków elektronicznej psychodelii. Żeby lepiej zrozumieć, co dokładnie zaszło, może być potrzebna jaskrawsza ilustracja, na przykład w postaci M83. Zdarza się, że fani Saturdays=Youth nie kojarzą wcześniejszego (cztery płyty!) etapu kariery Francuzów. Tańczący do „Sun” często nie mają pojęcia o istnieniu Up In Flames czy Andorry. To banał, ale proces postępuje i z czasem także sami „podwójni debiutanci” puszczają swoje poprzednie wcielenia w niepamięć. Kto przyciąga tłumne audytorium, musi liczyć się z przymusem dopuszczenia słuchaczy do procesu, a bywa że ci, zamiast dopingować, ograniczają.

Nie chodzi o to, że świeżo pozyskani odbiorcy dosłownie zaglądają autorowi przez ramię. Rzecz w tym, że twórca, który pierwotnie nagrywał żeby wyrazić przede wszystkim siebie, zaczyna na podstawie recenzji oraz komentarzy wyobrażać sobie własną publiczność i czuje, że powinien ją reprezentować. Chcąc sprostać spodziewanym wymaganiom, wsłuchuje się w szum zdawkowych wrażeń i prognoz, przegląda facebooki, twittery, recenzje, przez co staje się głuchy na podszepty własnej intuicji. To znak czasów. Dostępność wszechstronnej technologii do rejestrowania i aranżowania dźwięków sprawiła, że przemiana pomysłów w płyty wydaje się prostsza niż kiedykolwiek. W związku z tym, zamiast na trudach komponowania, uwaga artysty koncentruje się wokół – również podsycanego przez postęp – potencjalnego deficytu uwagi ze strony odbiorców. Efekt jest dobrze znany: twórca rozcieńcza swój signature sound i wypuszcza dzieło zachowawcze, mające na celu zadowolić jak najliczniejszą grupę.

Przykładem cała grupa artystów obiecujących na etapie EPek i singli, a boleśnie rozczarowujących, gdy przyszło do wypuszczenia długogrających albumów, które dysponowały już budżetem mainstreamowych oficyn (w istocie to budżet dysponuje albumami, nie na odwrót). Mam tu na myśli zwłaszcza doskonale skrojone pod kątem produkcji, ale beztreściowe wydawnictwa Washed Out, Autre No Veut, Salem czy How to Dress Well (Love Remains to odstępstwo zbyt małe, by zaburzyć schemat). Różnica jest taka, że w chwili, gdy to piszę, Snaith ma na koncie siedem albumów, a EPek – kilkanaście. Nie reprezentuje żadnego mikrogatunku, na scenie indie elektroniki nie jest graczem przypadkowym. Nigdy nie nagrywał lo-fi, nie ma więc mowy także o zachłyśnięciu się możliwościami profesjonalnej produkcji. Stąd też i w przywołany wyżej stereotyp wpisuje się na swój sposób. Our Love nie jest wydmuszką, przeciwnie: stanowi raczej próbę wykucia pryzmatu, który ogniskowałby na równych prawach patenty Manitoby (vide ambientowe wykończenia niektórych utworów) i stricte tanecznego projektu Daphni.

W rezultacie miałoby powstać nowe Caribou: eklektyczne, egalitarne, esencjonalne. Problem w tym, że te przymiotniki (i przymioty) znalazły już zastosowanie i zdążyły wyczerpać się na Swim. Próba stworzenia wariacji na ich temat – wariacji, a więc powtórzenia, tyle że inaczej – wywiera dyskwalifikujące wrażenie niezdecydowania co do adresata płyty. Z jednej strony Kanadyjczyk korzysta z ciepłych, pastelowych podkładów w duchu Dayve’a Hawka (Memory Tapes), z drugiej – sięga po sample wokalne i instrumentalne (skrzypce, okrawki trąbek), które przywołują na myśl efekty współpracy Dâm-Funka i Steve’a Arringtona (zeszłoroczne Higher), a z trzeciej jeszcze syntezatory, jak gdyby zaczerpnięte z Tomorrow’s Harvest (otwarcie ciekawego „Silver”, zadłużonego u Szkotów także przez wzgląd na charakterystyczny sampel wokalny).

Gracja Our Love jest bezdyskusyjna. Kontrowersje powstają „dopiero” na poziomie kośćca. Umieszczam „dopiero” w cudzysłowie, bo mimo że problem leży głębiej, to odkształca powierzchnię i jest wyczuwalny od razu, przy pierwszym, naskórkowym kontakcie. Przejścia, które powinny intensyfikować albo niuansować bieg utworów, są zaledwie szkicowane. Introdukcje kolejnych instrumentów, nawarstwianie podkładów, komplikowanie bitów – wszystko to prowadzi donikąd, jest zbyt prostolinijne, by poróżnić odbiorców. Odsłuch utrzymuje się w letniej temperaturze, a puenty pozostają słabo egzekwowane, nic nie motywuje do ponowienia sesji, ponieważ każdy element daje się zastąpić przez sięgnięcie po realizacje konkurencyjnych twórców. „Boksujące” bity i smyczki w tytułowej kompozycji żenują swoją nadprogramowością. Selekcja materiału zawodzi również w skali makro. Ma się ochotę wygłuszyć nie tylko fragmenty, ale i całe utwory (głównie „Second Chance” i „Mars”). Okładka dobrze oddaje sytuację męczącego zamętu. Nawet rozczarowanie tą płytą mogło być większe, gdyby nie było tak łatwe do przewidzenia.