sobota, 30 stycznia 2010

Kyst - Cotton Touch

Zamieszczam referat wygłoszony przeze mnie 24 stycznia na warszawskiej konferencji "Polonistyka a emo. Pytania o przyszłość przymierza". Dla przejrzystości zubożyłem zapis oracji o wtręty publiczności, oklaski oraz późniejszą dyskusję. Rozszerzoną wersję będzie można przeczytać w marcowej Lampie. Miłej lektury.

Kyst
Cotton Touch

2010, Gingerbread



3.6



Witam, dzień dobry.

Wypadałoby zacząć od trudności, jaką sprawia ujrzenie oczami wyobraźni zadowolonego słuchacza Cotton Touch, który nie pozostawałby w jakichś związkach personalnych z zespołem albo nie pragnąłby gorąco wylansować młodej polskiej kapelki, która ledwie pierdząc sadzi się na ambitną "alternatywę". Z jednej strony nie można być za bardzo osłuchanym, z drugiej - trzeba coś już mieć za sobą, ale koniecznie przecież płyty, z których pułapu raczej się nie startuje. Podobnie z wrażliwością, wiedzą, biografią idealnego odbiorcy. Musi być średniakiem, żeby Artyzm CT mu zaimponował. Nie może też mieć za sobą żadnych doświadczeń z nagrywaniem własnej muzyki, bo natychmiast na drodze doznaniom stanie mu obraz samego siebie rejestrującego nieskoordynowane brzęknięcia, bezskutecznie, bo bez kurateli Cieślaka.

Tymczasem Gombrowicz, jakby przypadkiem akurat w Ferdydurke, ujął zjawisko kompleksowo:
Za dużo się milczy o osobistych, wewnętrznych skazach i spaczeniach tego wejścia, na zawsze brzemiennego w konsekwencje. Literaci, ci ludzie posiadający boski dar talentu na temat rzeczy najdalszych i najbardziej obojętnych, jak na przykład dramat duszy cesarza Karola II z powodu małżeństwa Brunhildy, wzdragają się poruszać sprawę najważniejszą swej przemiany w człowieka publicznego, społecznego. Pragnęliby, widać, aby każdy myślał, że są pisarzami z łaski boskiej, a nie - ludzkiej, że z nieba spadli na ziemię wraz z talentem swoim; żenują się wyświetlić, jakimi to osobistymi koncesjami, jaką klęską personalną okupili prawo wypisywania o Brunhildzie lub chociażby o życiu pszczelarzy. Nie, o własnym życiu ani słowa - tylko o życiu pszczelarzy. Zapewne, wypisawszy dwadzieścia książek o życiu pszczelarzy, można zrobić się posągiem - ale jakiż związek, gdzie łączność, pszczelarskiego króla z jego prywatnym mężczyzną, gdzie łączność mężczyzny z młodzieńcem, młodzieńca z chłopcem, chłopca z dzieckiem, którym przecież onegdaj się było, jaką pociechę ma smarkacz wasz z waszego króla? Życie, które nie przestrzega tych połączeń i nie realizuje własnego rozwoju w całej rozciągłości, jest jak dom budowany od góry i nieuchronnie musi skończyć na schizofrenicznym rozdwojeniu jaźni.
Jak ulał Cotton Touch. Życie pszczelarzy: intymna atmosfera, osobiste liryki robione na poezję do szuflady i ogólna kreacja artystyczna Kyst vs w toku odsłuchu krzepnące przekonanie o odcinającym się od wewnętrznego smarkacza odhumanizowaniu tej płyty, jej odizolowaniu od treści życiowej twórców, jej nicości emocjonalnej ubranej w tak delikatne piórka, że zdolnej do kamuflażu w barwy poetyki zupełnie przeciwstawnej. Wrażliwe chłopaki babrają się w folku, współpracują z Cieślakiem i Morettim, zainspirowani są Elverumem, i bardzo chcą być dalecy od banału, ale spieszą z tłumaczeniem trudniejszych, we własnym wyobrażeniu, fragmentów własnego dzieła. Complain/Cheer, rozpoczęte tragiczną stylizacją na chaotyczny soundcheck, wydaje się być Kyst tak eksperymentatorskie, że podsuwają odbiorcy niepotrzebny moment klaryfikujący w postaci uczuciowego, rozpływającego się po kanałach śpiewu o jesiennym niebie, które tak bardzo najebać może człowiekowi w głowie. Stare Dobre Małżeństwo + emo, nie żaden Elverum.

Ewa Farna epatuje wielkimi uczuciami, których nie da się dzielić na serio, którym brak wycieniowania, które są oczywiście pretensjonalne i nie stanowią dobrego podłoża do ćwiczenia psychologii głębi, ale są autentyczne przecież - spokojnie można utożsamiać podmiot liryczny z autorką (nawet jeśli realnym twórcą jest tkliwy starszy pan) i mamy oto osobistą, intymną twórczość. Kyst starają się czołgać wbrew, w święconą kredą kreślony krąg niezbyt wiarygodnej w XXI wieku kliszy młodocianego starca/zgrzybiałego młodzieńca (topos puer senex lub upupionego dorosłego). Ledwo od ziemi odrośli, a w tekstach nic zacięcia; już raczej z góry czynione założenie, że nic mocnego się do realu nie przebije. Powtarzająca się jak nawrót starczego memłania, figura nieba, poza tym, że oferuje łatwy rym (sky - gay), jest też naiwnym zaczerpnięciem z puli uniwersalnych konotacji, tradycyjnie poetyckich i wzniosłych, ale zdolnych złożyć się tylko na metaforykę martwą, zużytą, obnażającą miałkość pomysłów lirycznych składających się na song-writing. Po takie środki wyrazu sięgają teraz rozpoczynający karierę artystyczną młodzi ludzie? Widocznie tak, skoro Kyst nie są przypadkiem odosobnionym - podobną kreację obrała np. Soap&Skin.

Teksty są na CT ściśle skorelowane z całością, bo też i muzyka jest tu lepiona z gęby puer seneksa, czerstwej jak poksipol przed zmieszaniem - gdzież mrok, gdzie bunt, gdzie rozjebywanie granic? Niektóre fragmenty obiecują jakiś wybuch, może chociaż rozrost w mały, polskawy noisik, ale zabarwia się każdą potencjalną nieoczywistość tak, żeby Bambi z okładki czuł się jak w domu. Właściwie robi się z tego pudel-mindfuck, bo infantylne dzwoneczki i męczące rozległe połacie pojedynczych brzęknięć działają jak nagabywanie do Radiohead i Sigur Rós oraz odbiorczej uległości wobec nietuzinkowej kreatywności "alternatywy". Otwierająca miniaturka zwiastuje, ale jej następcy przekonują, że nie było to interludium do własnego stylu, czy już nawet do kalki z Elveruma i Akron Family (duh), ale zaznaczenie posiadania akcesu (i ostentacyjnego odrzucenia go później na rzecz Sztuki) do terytoriów okupowanych obecnie przez Basię Bulat. Basia na tym porównaniu nie tyle zyskuje, co skazuje Kyst na frustrację pozyskując 1:0 dla Heart of My Own.

Chwilę równowagi kupuje utwór tytułowy, szczęśliwie nudząc nie tak brutalnie jak reszta tracków. W dół ciągnie go tylko bolączka albumu: przewrażliwiony wokal skrytego dużego chłopca. Nieśmiała uczuciowość dojrzałego mimo nastoletnich lat poety (praca domowa: Keats, dzieciak), którego rozmiłowana w wieloletnich podchodach bratnia dusza (jakiej płci? bo do porównań zużyłem już trzy kobiety, a tylko jedna by z nimi chciała) prowokuje do przełamującego depresyjny świat pocałunku w szatni, rozjątrza do oporu jak ohyda Garden State. Jeśli to jest płyta nagrana przez młodych ludzi, utożsamiających się jakoś z własną muzyką to naprawdę pytanie postawione przez Gombrowicza kładzie się władczym cieniem na pozytywnych recenzjach Cotton Touch: z czego ta płyta właściwie płynie? Szelmowskie "dla blichtru wydania, dla sławy i dup", jakoś do Kyst nie pasuje, bo nie ma w tym zespole nonszalancji, która mogłaby stanowić ucieczkę przed brakami w dyscyplinie (bo czymże jest Passport, Photos & Stars?), i która być może przydałaby trochę awangardowego, odważniejszego tonu. Jakie więc doświadczenie (gdzie byli rodzice?) stoi za tą ekspresją? Chyba jednak wisi ona na rusztowaniu gołej idei zostania muzykiem i spróbowania swoich sił w publicznym graniu na instrumentach.

Pozytywy. Grower, bo od 1.8 po dwóch przesłuchaniach, podrasta Cotton Touch do 2.4 po pięciu i zatrzymuje się na 3.5 po dziesiątym, nakreślającym granicę przeostatecznej zdatności. Finalne fragmenty, utrzymane trochę w konwencji le roman de l'adolesą, kreślą, potężnie wynadinterpretowane przez moją litościwą i przygód żądną wyobraźnię, obrazki przeszłości jako *nieprzebytego* wewnętrznego azylu, ciągle, bez względu na wiek manipulującego weń podmiotu, rozbudowywanego. Sekwencję wizji rozpoczyna udana metafora otoczonego lasami nietkniętego bunkru (przypadkowe podobieństwa do Schronu Kafki i motyw pamięci ejdetycznej), ale czy to rzeczywiście ich poetyka, czy w końcu jednak Elverumowska, przycięta o ciemności i minimalistyczne katastroficzne ewokacje? No i ostatecznie: wydanie na płycie swoich zabaw z kolegami razi mniej niż falstart koncertowania. Haha.

Dziękuję, do zobaczenia!

środa, 20 stycznia 2010

CNC - No Mood

CNC
No Mood

2009, Draw



5.2



Pełna kontrolka. Przerywniki-miniaturki, powszechnie interpretowane jako znaki na neurozę i miejską melancholię, można, trzymając się tytułów (Plot Device 1, 2 i 3), odczytywać jako powołanie się na literackie figury pomocnika, donatora czy artefaktu - rozruszników akcji, wyłącznie funkcjonalnych elementów wspomagających ciągłość fabuły. Ksiądz opowiadający detektywowi o siedmiu grzechach głównych naprowadza na trop mordercy. Pierścionek wysyła Frodo w podróż. Literackie plot devices, podane na tacy, jako luki w pracy wyobraźni i wrażliwości odbiorcy, potrzebują zrównoważenia, np. zagadkowym zakończeniem, cliffhanger'em, w którym bohater staje przed tragicznym dylematem lub na kokardce wisi blok betonu grożąc pięknej narzeczonej aż do następnego rozdziału. Taki zabieg odmowy kontynuowania narracji CNC teoretycznie spożytkowali - stał się źródłem komplementowania No Mood za pobudzającą apetyt objętość. Wydawałoby się więc, że płytka trzyma w ciężko wypracowywanym napięciu, jakby zmieszczono retardację w nowelce. I jest to łudzące pozytywne jing, obracające się z wolna w negatywną odsłonę, lustrzane jang przy uważnym wejrzeniu.

Przyjemny urok Vegas jako lekkiej reklamówki najlepiej funkcjonuje w oderwaniu od otoczenia. Jako część No Mood zostaje skutecznie unicestwiony w wyniku bezpośredniej bliskości ciężarnego Xenility z czerstwym wokalem po omacku kopiującym pulę efektów spożytkowanych przez Radiohead w końcowych partiach Amnesiaka. Stękanie o ostatnim oddechu, burzy od samego początku budowany klimat gitarowego City Lights, vol. 2 i pozostawia w szczerym polu kończąc płytę zaprzeczeniem całej jej lekkości. To właśnie zaskakujący cliffhanger wg CNC. Uświadamia, że za parę lat, przy okazji reedycji na dziesięciolecie DRAW, warto opóźnienia, czy wręcz zerwania akcji ograniczać i skrócić takie Magenta Ants o połowę, bo nie widać celu w ośmiu minutach mantry niezrozumiałego tekstu. Uparte repetycje działają w tym utworze podobnie do urwania narracji przez Xenility: zamiast być słodko podrażniającym zawieszeniem napięcia stają na drodze katharsis jak włączenie jąkały do kłótni. Jeśli zaś chodzi o mniejsze wpadki, zabawnie rozbraja utwór tytułowy, otwierając płytę damskim I grasp and release you, po którym następują wieki pauzy przerwane w końcu męskim ajajaj. Tak się kończy ciągłe maskowanie na bezpretensjonalność i brak zobowiązań - unik przed napisaniem normalnego tekstu owocuje nowym oł oł oł, brawo.

Przydałoby się więc trochę emocji balansujących na krawędzi
natchnienia wstydliwego, ale zjednującego *szczerością* i dozwalającego zaistnieć potrzebom chwili po obu stronach. Świat nie składa się tylko z próbowania swoich sił w ogrywaniu kolejnych genres. Przy okazji debiutu CNC wyszło na jaw, że Dejnarowicz jest niezastąpionym song-writerem i może jestem staroświecki, ale w song-writingu chodzi m.in. o to na czym stoi poezja, czyli o obrazowanie, operowanie metaforą, ewokacje. Z No Mood wynika tylko właściwy Dejnarowiczowi impresjonistyczny pejzażyk ciepłego, rozświetlonego dyskretnymi neonami klubów, wieczoru w kulturalnej, fasadowej aglomeracji, tym razem wyrażony, powiedzmy, shoegazem, nie neo-poważką. Trochę mało i trochę już było, a następnym razem ten sam pejzażyk doczeka się pewnie odsłony skserowanej w innej stylistyce. Podobną manierę widać było u Maciejewskiego, jakby po Letitout przestraszonego, że w recenzjach LP będzie więcej diagnozowania emocji niż namechecków, więc "profesjonalnie" pozbył się obrazów na rzecz formalnych nudziarstw i, nie tak znów krypto-, cytatów.

Przez to nastawienie coraz wyraźniej cementuje się wrażenie, że Dejnarowicz i Maciejewski to nudziarze i formaliści właśnie. A przecież szkoda by było, gdyby solowi artyści albo tak dobrze rokujący projekt jak CNC, podzielili los TCIOF, Drivealone, Much czy Divertimento - twórczości nader szybko uwalniającej, i tak stosunkowo długo powstrzymywany przez usłużnych recenzentów, ferment wśród odbiorców.
No Mood to płyta najmniej pretensjonalna z tej półeczki, ale trudno nie tłumaczyć tego zagęszczeniem uników. To, co naprawdę bezpretensjonalne, co istnieje ot tak sobie gotowe do wykorzystania (i nikt nie będzie się śmiał), długo jeszcze będzie się jawić jej autorom szczytem amatorki. Jest mieszczańsko, ograniczenie, tak strasznie kulturalnie i pod dyktando, że całość spływa gładko, nie zahaczając się o żaden błąd, znak rozpoznawczy, charakterystyczny detal, który nie wszystkim by podszedł, ale z wielu zrobiłby die hardów (vide wyjątkowy casus "przekombinowanych" Lake&Flames, jedynej chyba z czystym sumieniem bronionej płyty TCIOF). Stąd też wszędzie jednakowe oceny dla No Mood - oscylujące od 5 do 7, zaprojektowane naprzód przez samych twórców płyty, tak bardzo żądnych kontroli nad materią, że ogląda się ich przy pracy jak zniewieściałych cyrkowców: lwy już chcą skakać, ale koło nie płonie = get balls.

sobota, 9 stycznia 2010

2009



Sory za jakość listy, ale są tylko 2 megapiksy w telefonie a marker stary.
Wersja deluxe na nowejmuzyce.pl:


piątek, 1 stycznia 2010

Bez słuchania II

Falty DL
Love Is A Liability

2009, Planet Mu



3.6



Naprzeciw modzie implementowania gołych bab do gier, oprogramowania i www wyszli m.in. twórcy porno w realiach Warhammera, do którego nie podaję adresu, bo nie chcę mieć plugawych czytelników. Zaś szeroko pojęta muzyka elektroniczna, paradoksalnie, nieźle broni się przed chutliwymi zachciankami swoich odbiorców. Słuchacz Buriala kupuje świerszczyki w ogromnej tajemnicy przed samym sobą, w luce świadomości, żeby nie podkopać godności muzyki wyprzedzającej własną epokę. Podjarani Room Mist Nadsroic i Mohawka dostali w tłach damskie westchnienia, jęki i kichnięcia, więc zerwali już okruch kory z drzewa wiedzy, ale jakże poniżająca swoim rozmiarem to krztynka przy rozpiętości złotonośnego potencjału skarbczyka r'n'b przyszłości. Zatwardziali w Biospherze z pobłażaniem traktują fotomontaże przedstawiające nagie Barbarę Morgenstern i Ellen Allien, darowane znawcom przez podlizujących się nastoletnich forumowiczów, za prawdziwą daninę uznając już tylko hasełka do kont premium na tube8.

Falty DL jest więc w tym kontekście obyczajowym prawdziwym rewolucjonistą. Nagie panienki atakują od razu, z okładki, wizualnie, jak w czarnych snach drużyna rugby osamotnioną na boisku (noc biczowana reflektorami wplata długie cienie, na czworo dzielone, między rozrzucone w nieładzie włosy ofiary) cheerleaderkę. Oniryczny kolaż prezentujący Discovery Channel jako kanał z eksperymentalnym porno. Ale jak to bywa z rebelią, 3/4 przekazu to kłamstwo i hipokryzja. Prostacka manipulacja brnie przez trakcje neuronów peron po peronie:

A. zainteresowanie negliżem panienek > B. przezroczystość panienek w zestawieniu z retro ich ciuszków i póz > C. zdezaktualizowana nagość (*psik*, kurz i archiwalność retro) podskórnie sugeruje ulubioną fantazję pedantów i alergików: oszałamiająca-piękność-ruchana-w-przydrożnym-motelu o NIE-ODKU-RZONEJ! (choć raz nieodkurzonej, właaaśnie tak, suko) wykładzinie *psik* > D. konsekwentne docenienie czarno-białego kolażu i ziarnistości złożonych nań zdjęć, bo takie efekty to sztuka, a cielesność = powierzchowność, którą wrażliwy odbiorca ma w poważaniu (ekshibicjonizm wątków guilty pleasure jest tylko papierową barykadą na okopach uczciwości) > E. nie liczą się dupeczki a pamięć o pierwszych wzbudzonych przez nie fantazjach, czyli dalej wszystko kręci się wokół wygodnickiego odbiorcy siedzącego sobie w oparach sentymentu bez potrzeby pospolitego ruszenia szarymi na bój z realem.

Także tragedia: nie tylko Falty DL nie nagrał niczego seksownego, wolnego od rutyny, marzycielsko brudnego, słodkawego, duszącego lubieżnością, namiętnego, pozbawionego zahamowań i wyuzdanego, ale jeszcze dosolił do nudziarstwa nic-pieprznego: wybitnie ograny koncept wzruszający rozdrobnione sentymentalizmem intelekty. Sumując, manipulacja ta działa tak samo jak cycki w reklamie aspiryny: przyciągają wzrok (blaza już zresztą cię przesłania, wzroku), by po chwili zblednąć w porównaniu z rozmiarami promocji. Nie powinno tak być. Każda feministka zgodzi się z seksistą, że statystycznie, w globalnym sensie to właśnie cycki, choćby blade, powinny przetrwać jako idea i w żadnym razie nie więdnąć przy wizji zaoszczędzenia paru groszy. Ale zapytajcie o to całe stronnictwo frajerów żydzących na każdej randce, unikając blichtru jako wartości kłamliwej i podkopującej Miłość, a usłyszycie przeciwną diagnozę.

Skupiając się zaś na muzyce samej w sobie (w końcuż) Love Is A Liability to naiwna wersja Braxtona (Central Market), O'Rourke'a (The Visitor) czy Horntvetha (Kaleidoscopic). Wszystkie te pozycje różnią się diametralnie, ale łączy je mieszczański charakter. Nadęta, pieczołowita uroda, przeznaczona do podziwiania przez kulturalną publiczność, nie pozwalającą sobie nigdy na irracjonalizm, myślenie magiczne, odrzucenie zahamowań, docenienie błędności. Ich śmierć nie jest bachantką, lecz kurą domową, a ich płyty to definicje bycia cool: nagrane z pasją Kydryńskiego, luzacko akademickie, zabawiają się elementarną semantyką już na poziomie okładki, skrywając się przed laikiem pod maską muzyki tła, dyskretnie towarzyszącej aż do momentu poświęcenia jej należnej, mieszczańskiej koncentracji (osiąganej dla doznawania sztuki na równi z uczeniem się kolejnych jej odmian czy lepieniem w kulki kociego żwirku miałkiej erudycji). Hermetyczność i antyseptyczność tej filozofii grania i odbioru wprawia dzieła w zeroewokatywność, a odbiorcę w skupienie na formalnościach; sprawia, że słuchanie tych albumów jest jak oglądanie oglądania przysłowiowej sztuki nowoczesnej.

Młodzi erudyci uczą się kolejnej gałęzi sztuki (arte-fak-ty kul-tu-ry, sir!), a ich dziewczyny, po wejściu w posiadanie zainteresowanka i trzech ripost, zdecydowały się być ciekawymi postaciami (i przy tym kobietami, koleś). Oglądanie ich to widzenie jak ogromnie uzasadnione były rewolty wśród dołów społecznych. Seks bez uprzedniego umycia zębów po kolacji wspomina się w tym towarzystwie z pobłażliwym, usprawiedliwiającym chwilowe szaleństwo, śmiechem. Pozwoliliśmy sobie, rozumiesz... nawet bez mycia zębów... ale, wiadomo: czasami to silniejsze. Jak nomadzi, haha! Więc dla higieny nawet... Ohyda, ale skąd tu Falty DL? Dlaczego i ten tu leży ze swoimi panienkami? Proste: bo proponuje hipermieszczańską, obrzydliwą gierkę: 1, 2, 3 - kto zszokuje zabawniej. Młodzi erudyci i ich kobietki, równo znormalizowane jak bitrate spiraconej Bjork, zbierają się na fondue na poddaszu z balkonem i pach: kutas nagle ktoś, a inny cipa, i jeb: któraś z kwiatu polskich intelektualistek i artystek rzuca ruchanie. No więc dzieje się, pojedyncze wow łączą się w armię-combo-konstelację, impreza jest gęsta. Wszyscy już troszeczkę pijani winkiem, w którym moczą dzióbki do sera i śmiechu (każda para przyniosła butelkę z ceną). Jest okazja pokazać ząbki jednym słowem. Potem po kolei prysznic i hasiu. Na stoliku na tarasie porzucone Love Is A Liability. I każdy przechodzień zapuszczając żurawia będzie musiał stwierdzić: What a naughty cover, fuck me!

Koty i króliki złapane w pole rażenia halogenów mrużyły kiedyś oczy i nie mogły się ruszyć, oślepione, bezbronne. Teraz brylują w czarnych szkłach i nie ma w tym żadnego romantyzmu, mimo tęsknej Beatrycze na pierwszej stronie manifestu. Falty nie przyznaje się do tego otwarcie, ale marzy o takim odbiorcy: mieszczańskim, kulturalnym i za wszelką cenę cool, w oczach co bardziej uległych snobków odkrywczym i będącym trendsetterską elitą. Żyj jak gdyby ciągle ktoś patrzał ci na ręce, żyj jak gdyby w każdej chwili ktoś miał cię wyśmiać - mówią ci odbiorcy i te płyty, pławiąc się w prawdziwym zbydlęceniu: funkcjonalizacji doświadczenia.