Widziałem na facebooku grupę zatytułowaną I Wish Music Played During Epic Moments of My Life and Not Just in Movies. Latem to życzenie jest spełniane przez otwarte okna domów i mieszkań, opuszczone szyby samochodów, koncerty i festiwale na powietrzu. Przypadkowo zasłyszane fragmenty muzyki nie muszą być tłem epickich chwil, ale i tak pobudzają zmysły, bo są inne niż dźwięk puszczany z płyt: poszatkowane, jeszcze bardziej ulotne. Natrząsają się z partytur - klinicznie sterylnego, odpychająco nienaturalnego środowiska dla sztuki - faworyzując spontaniczność. Pompujący bity samochód za chwilę ruszy ze świateł i muzyka rozwieje się. Nie natychmiast. Raczej tak, jak stopniowo cichnący odgłos kroków. Fortel często wykorzystywany przez postacie z kreskówek, gdy chcą przekonać przeciwnika, że już nie stoją pod jego drzwiami, oddaliły się do swoich spraw. Jak podsuwa Wikipedia:
Należy jednak szybko się zmitygować: muzyka dziejąc się na dworze nie traci walorów estetycznych, a raczej wymienia je na inne, tak różne i bogate, że mogą umknąć odbiorcy, jak całokształt kryształu, gdy wzrok ogniskuje się na płaszczyźnie pojedynczej fasety. Gdyby ludzka percepcja była bardziej wyczulona, odnotowalibyśmy prawdopodobnie różnicę między dźwiękiem dopiero co wygranym, bezpiecznie przytulonym do swojego źródła, a tym, który dotarł do słuchacza, rozchodząc się w dzielącej go od wykonawcy przestrzeni. Zauważylibyśmy, że doświadczenie rozciąga się poza odbiór uporządkowanych dźwięków także na doznania pozasłuchowe – naskórkowe, wizualne i olfaktoryczne.
To, co gra w instrumentach to nie tylko obudowa, ich ciało, ale też słup powietrza, który zawiera. Bez drgań wzbudzanych kolejno w połowie, w jednej trzeciej i jednej czwartej ciasnego akwenu mieszaniny gazów wypełniającej rury i pudła, dźwięk by nie powstał. Można łatwo wyobrazić sobie, że jest on tak naprawdę efektem tarcia wzburzonych cząsteczek powietrza, czymś na kształt elektryczności kumulującej się na powierzchni bursztynu przy pocieranie go gałgankiem wełny. Impulsy magnetyczne kojarzą się i odpychają, jak szeregi elektronów ujawnione oku przez aparat Tesli lub zniecierpliwione oddaleniem bieguny magnesów. Kiedy dźwięk opuszcza już instrument, ulega przemianie. W suche i duszne dni przed nawałnicą, kiedy powietrze jest naelektryzowane, niemal namacalnie ciężkie i gęste, brzmi twardo i oleiście, jak drewno pociągnięte szelakiem. Rzadko spotykane słówko, ale konieczne: szelak to żywica pozyskiwana z owadów zwanych czerwcami, a zachodząca w muzyce odmiana najczęściej występuje właśnie szóstego miesiąca, kiedy to spóźnione majowe burze natykają pierwsze fronty lipcowego skwaru. Więcej uzasadnień doboru słownictwa? Czerwce swój lakier produkują jako osłonkę dla larw aż do momentu śmierci z przejedzenia. Płyty gramofonowe pokrywa się szelakiem, podobnie jak farmaceutyki. Obecny jest w tuszu, w mieszance z boraksem tworząc atrament niezniszczalny. Szelak równa się prezerwacji, a egzystencja muzyki w dusznym powietrzu polega na zawisaniu w czasie, niecodziennie wydłużonym rozpraszaniu się, tak jak wypuszczony chwilę przed deszczem dym lubi płożyć się i łasić przed rozwianiem.
W deszczu, gdyby na wychwycenie tego pozwalała podwyższona wrażliwość zmysłów, muzyka jest początkowo sprężysta jak napięty arkusz cieniutkiej kalki, przypomina membranę – wyobraźnia podsuwa ten obraz jako kontrast dla miękkości opadu, który przedmioty materialne czyni oklapłymi, rozdętymi, przesiąka je odbierając aż do odparowania jędrność powierzchni. W trakcie wędrówki od instrumentu do słuchacza dźwięk (początkowo prezentujący się jako mocno naciągnięta bibuła, kalka lub błona) jest dziurawiony przez padające z wysokości krople. Płaszczyzna sonicznej fali, przedzierająca się od instrumentu do słuchacza przez barierę powietrza, znaczona jest chaotyczną arkaturą otworów po drobnych wilgotnych rozpryskach. Kiedy dociera do ucha jest więc już zanieczyszczona, pełna wykwitów, cięższa i rozdęta jak sztormowy żagiel lub topielec. Deszcz jest naturalnym efektem lo-fi – zniekształca muzykę i podniszcza ją, wywołując nostalgię, podsuwając podświadomości analogię z losem żywej istoty. To, co było na początku jędrne i napięte wędruje, by po osiągnięciu celu odkryć melancholijne symptomy zmarnienia. Collin de Plancy, autor Słownika wiedzy tajemnej, zdradza zresztą, że słowem melancholia starożytni nazywali kąpiel diabła, tak więc zastanawiająca natura koneksji między muzyką a deszczem, skąpaniem, nasiąknięciem jest przeczuwana od dawna.
Idźmy dalej, dosłownie. Latem często słyszymy muzykę z oddalenia, rozgrywającą się hen. Dochodzimy do jej źródła, jeśli chcemy słyszeć wyraźniej lub zostajemy na miejscu, jeśli wolimy odbierać ją zniekształconą, zgmatwaną, uboższą w niuanse. Kiedy między słuchaczem a źródłem muzyki stoją budynki lub rozciąga się przestrzeń przyrody, dźwięki oddalonej kompozycji zestalają się i unifikują w ruchliwą miazmę. Zaciera się różnica między prawdą a fałszem ekranu, sprzeczność i amorficzność zyskują status reguły poprawnościowej. A ponieważ scenerię separującą odbiorcę od muzyki rzadko kiedy wypełnia powietrze całkiem nieruchome, ogromną rolę odgrywają wszelkie jego poruszenia, szczególnie te gwałtowne. Jak przekonuje Leonardo da Vinci w drugiej księdze Traktatu o malarstwie (tłum. M. Rzepiński, Gdańsk 2006, s. 178):
Co jeszcze? Przygody muzyki i odbierających ją zmysłów można by snuć długo i coraz bardziej drobiazgowo, analizując ich perypetie w różnych układach aury. Wzorem Psychoanalizy ognia Gastona Bachelarda można by podjąć się odpowiedzi, czego właściwie chcemy, dopasowując obrazy, porównania i peryfrazy do prostego fizycznego fenomenu. Wydawać się może, że te wyjątkowe chwile, kiedy głośną muzykę odbieramy na zewnątrz projektujemy tak, jakbyśmy stroili ulubione wnętrze. Więc jest to próba zaklęcia rzeczywistości, opanowania jej do tego stopnia, by przypadkowe zjawiska składały się na koherentną wizję, odzwierciedlającą wyobrażenie o urzeczywistnionym nastroju, wyizolowanym z cienia życia wewnętrznego i rzuconego na ekran otaczającego świata. Zachęcam, poza bliższą koncentracją na owej fragmentarycznej muzyce ze wszystkich stron nakłaniającej nas latem do uwznioślania przypadkowych chwil, do skupienia się także, przeciwnie, na niepozornych naturalnych dźwiękach otoczenia, szczególnie nocą – napastliwym szumie kołujących coraz niżej samolotów, cykaniu owadów, strzępach przebrzmiałych rozmów filtrowanych przez uchylone okna i firany, odległym szczekaniu psów - i łączeniu ich, najlepiej z poziomu łóżka ustawionego pod otwartym oknem, w senne majaczenie o naturalnej kompozycji, którą z kolei rzeczywistość pragnie narzucić naszym zmysłom, aby je ostrzec, ukoić lub po prostu zapewnić im pożywkę różną od wytworów kultury.
Jeśli wyczulić percepcję na to, co mają do powiedzenia wyobraźni obie strony, można dojść do wniosku, że albo współgrają ze sobą w autentycznej synergii albo nasze zdolności interpretacyjne są zawoalowanym mechanizmem obronnym, który nieustannie koreluje doznania i stwarza złudzenie ich zjednoczenia, abyśmy choć chwilowo mogli poświęcić należną uwagę rozkoszy niezorganizowanego przeżycia.
Prędkość dźwięku w określonym ośrodku jest prędkością rozchodzenia się w nim zaburzenia mechanicznego. Prędkość dźwięku w substancjach zależy od prędkości przekazywania kolejnym cząsteczkom tej substancji prędkości cząsteczek zwiększonej ciśnieniem dźwięku. Dla małych natężeń dźwięku ta dodatkowa prędkość jest znacznie mniejsza od prędkości ruchu cieplnego cząsteczek, dlatego prędkość dźwięku nie zależy od jego natężenia. W powietrzu, w temperaturze 15°C, prędkość rozchodzenia się dźwięku jest równa 340,3 m/s ≈ 1225 km/h. Prędkość ta zmienia się przy zmianie parametrów powietrza. Najważniejszym czynnikiem wpływającym na prędkość dźwięku jest temperatura, w niewielkim stopniu ma wpływ wilgotność powietrza; nie zauważa się, zgodnie z przewidywaniami modelu gazu idealnego, wpływu ciśnienia.Można by sądzić, że fizyka chce, aby muzyka pod wpływem powietrza straciła walory estetyczne. Dźwięk - w domowym zaciszu przedmiot sztuki - sprowadza się na zewnątrz do zaburzenia mechanicznego. Intuicyjnie odbiera się go jako zjawisko podobne do ognia – fenomen zdradzający znamiona życia (bo nic co martwe, nie próbowałoby przecież wędrówki), wolę trwania (bo nic, co naprawdę pragnęłoby zniknąć, nie walczyłoby tak wytrwale ze zmiennymi parametrami przeszkód), a nawet szczątkową, zwierzęcą inteligencję (bo wszystko, co uświadamia sobie własną efemeryczność planuje nieśmiertelność – stworzenia przez kopulację, dźwięk przez trwanie jako halo, echo; melodia zakotwicza się w pamięci i prześladuje nosiciela, często ledwie zauważalnie – na progu świadomości - jak nasiona i pyłki roślin marzących o powieleniu się w schowanku z sierści zwierząt, piór ptaków, owadzich odnóży i skrzydeł).
Należy jednak szybko się zmitygować: muzyka dziejąc się na dworze nie traci walorów estetycznych, a raczej wymienia je na inne, tak różne i bogate, że mogą umknąć odbiorcy, jak całokształt kryształu, gdy wzrok ogniskuje się na płaszczyźnie pojedynczej fasety. Gdyby ludzka percepcja była bardziej wyczulona, odnotowalibyśmy prawdopodobnie różnicę między dźwiękiem dopiero co wygranym, bezpiecznie przytulonym do swojego źródła, a tym, który dotarł do słuchacza, rozchodząc się w dzielącej go od wykonawcy przestrzeni. Zauważylibyśmy, że doświadczenie rozciąga się poza odbiór uporządkowanych dźwięków także na doznania pozasłuchowe – naskórkowe, wizualne i olfaktoryczne.
To, co gra w instrumentach to nie tylko obudowa, ich ciało, ale też słup powietrza, który zawiera. Bez drgań wzbudzanych kolejno w połowie, w jednej trzeciej i jednej czwartej ciasnego akwenu mieszaniny gazów wypełniającej rury i pudła, dźwięk by nie powstał. Można łatwo wyobrazić sobie, że jest on tak naprawdę efektem tarcia wzburzonych cząsteczek powietrza, czymś na kształt elektryczności kumulującej się na powierzchni bursztynu przy pocieranie go gałgankiem wełny. Impulsy magnetyczne kojarzą się i odpychają, jak szeregi elektronów ujawnione oku przez aparat Tesli lub zniecierpliwione oddaleniem bieguny magnesów. Kiedy dźwięk opuszcza już instrument, ulega przemianie. W suche i duszne dni przed nawałnicą, kiedy powietrze jest naelektryzowane, niemal namacalnie ciężkie i gęste, brzmi twardo i oleiście, jak drewno pociągnięte szelakiem. Rzadko spotykane słówko, ale konieczne: szelak to żywica pozyskiwana z owadów zwanych czerwcami, a zachodząca w muzyce odmiana najczęściej występuje właśnie szóstego miesiąca, kiedy to spóźnione majowe burze natykają pierwsze fronty lipcowego skwaru. Więcej uzasadnień doboru słownictwa? Czerwce swój lakier produkują jako osłonkę dla larw aż do momentu śmierci z przejedzenia. Płyty gramofonowe pokrywa się szelakiem, podobnie jak farmaceutyki. Obecny jest w tuszu, w mieszance z boraksem tworząc atrament niezniszczalny. Szelak równa się prezerwacji, a egzystencja muzyki w dusznym powietrzu polega na zawisaniu w czasie, niecodziennie wydłużonym rozpraszaniu się, tak jak wypuszczony chwilę przed deszczem dym lubi płożyć się i łasić przed rozwianiem.
W deszczu, gdyby na wychwycenie tego pozwalała podwyższona wrażliwość zmysłów, muzyka jest początkowo sprężysta jak napięty arkusz cieniutkiej kalki, przypomina membranę – wyobraźnia podsuwa ten obraz jako kontrast dla miękkości opadu, który przedmioty materialne czyni oklapłymi, rozdętymi, przesiąka je odbierając aż do odparowania jędrność powierzchni. W trakcie wędrówki od instrumentu do słuchacza dźwięk (początkowo prezentujący się jako mocno naciągnięta bibuła, kalka lub błona) jest dziurawiony przez padające z wysokości krople. Płaszczyzna sonicznej fali, przedzierająca się od instrumentu do słuchacza przez barierę powietrza, znaczona jest chaotyczną arkaturą otworów po drobnych wilgotnych rozpryskach. Kiedy dociera do ucha jest więc już zanieczyszczona, pełna wykwitów, cięższa i rozdęta jak sztormowy żagiel lub topielec. Deszcz jest naturalnym efektem lo-fi – zniekształca muzykę i podniszcza ją, wywołując nostalgię, podsuwając podświadomości analogię z losem żywej istoty. To, co było na początku jędrne i napięte wędruje, by po osiągnięciu celu odkryć melancholijne symptomy zmarnienia. Collin de Plancy, autor Słownika wiedzy tajemnej, zdradza zresztą, że słowem melancholia starożytni nazywali kąpiel diabła, tak więc zastanawiająca natura koneksji między muzyką a deszczem, skąpaniem, nasiąknięciem jest przeczuwana od dawna.
Idźmy dalej, dosłownie. Latem często słyszymy muzykę z oddalenia, rozgrywającą się hen. Dochodzimy do jej źródła, jeśli chcemy słyszeć wyraźniej lub zostajemy na miejscu, jeśli wolimy odbierać ją zniekształconą, zgmatwaną, uboższą w niuanse. Kiedy między słuchaczem a źródłem muzyki stoją budynki lub rozciąga się przestrzeń przyrody, dźwięki oddalonej kompozycji zestalają się i unifikują w ruchliwą miazmę. Zaciera się różnica między prawdą a fałszem ekranu, sprzeczność i amorficzność zyskują status reguły poprawnościowej. A ponieważ scenerię separującą odbiorcę od muzyki rzadko kiedy wypełnia powietrze całkiem nieruchome, ogromną rolę odgrywają wszelkie jego poruszenia, szczególnie te gwałtowne. Jak przekonuje Leonardo da Vinci w drugiej księdze Traktatu o malarstwie (tłum. M. Rzepiński, Gdańsk 2006, s. 178):
Jeśli chcesz dobrze przedstawić nawałnicę, przemyśl i rozmieść należycie jej zjawiska, kiedy to wicher, dmąc nad powierzchnią morza lub ziemi, pędzi i porywa z sobą rozmaite niestałe przedmioty. Aby przedstawić nawałnicę, ukażesz wpierw chmury, postrzępione i rozwiane, pędzące za kierunkiem wiatru, wraz z piaszczystym pyłem unoszącym się z brzegów morskich; a także gałązki i liście uniesione potęgą wiatru, lecące w powietrzu wraz z innymi lekkimi przedmiotami; drzewa i rośliny legnące się ku ziemi, jakby chciały nadążyć za biegiem wiatru, z gałęziami wykręconymi wbrew swemu stanowi naturalnemu, z odwróconymi i splątanymi liśćmi.I rzeczywiście: muzyka na wietrze to osobna materia, obserwowana w dziełach tak różnych jak powieść Szkarłatny płatek i biały Michela Fabera czy piosenka "Wyznanie" Myslovitz. Pomiędzy tymi dwoma utworami znajdują się zastępy innych, a żadne nie pragnie muzyki pędzonej i rozwiewanej podmuchem z powrotem zestalić, przywrócić jej pedantycznemu porządkowi partytury. Doświadczenie rozpadu harmonii, wizja muzyki jako fasady, z której żywioł odrywa losowe fragmenty, pozwala nawiązać z dźwiękiem bliższe relacje, jako że odkrywamy w sobie zdolność wykrycia analogii między zjawiskiem pozornie wymykającym się opisowi, a wieloma doznaniami wizualnymi. Muzyka na wietrze przestaje być zagadką, tajemnicą zazdrośnie strzeżoną przez wykształconych artystów; zmienia się w jedno z wielu niesionych z wiatrem doznań – zapachów, nasion, drobnoustrojów, piaskowego pyłu, mgiełki wodnej. Zakorzenia się więc w otoczeniu tak, jak sam wiatr. Przejmuje jego atrybuty. Odczuwalna staje się wszystkimi zmysłami, napiera lub popycha. Owiewa lub wciska się do umownego środka, wciąż nieuchwytna, montująca całościowy efekt psychodelii z szeregu odosobnionych, rzutkich anamorfoz kompozycji wirującej w rozprzężonej spirali. Muzyka zdaje się biec na wietrze szybciej wspomagana przez te cząsteczki gazu, które uradziły zdradzić powietrze, podbechtać je i sprawić, że będzie rzucać się gwałtownie we śnie o zacieśnionych stosunkach z żywiołem.
Co jeszcze? Przygody muzyki i odbierających ją zmysłów można by snuć długo i coraz bardziej drobiazgowo, analizując ich perypetie w różnych układach aury. Wzorem Psychoanalizy ognia Gastona Bachelarda można by podjąć się odpowiedzi, czego właściwie chcemy, dopasowując obrazy, porównania i peryfrazy do prostego fizycznego fenomenu. Wydawać się może, że te wyjątkowe chwile, kiedy głośną muzykę odbieramy na zewnątrz projektujemy tak, jakbyśmy stroili ulubione wnętrze. Więc jest to próba zaklęcia rzeczywistości, opanowania jej do tego stopnia, by przypadkowe zjawiska składały się na koherentną wizję, odzwierciedlającą wyobrażenie o urzeczywistnionym nastroju, wyizolowanym z cienia życia wewnętrznego i rzuconego na ekran otaczającego świata. Zachęcam, poza bliższą koncentracją na owej fragmentarycznej muzyce ze wszystkich stron nakłaniającej nas latem do uwznioślania przypadkowych chwil, do skupienia się także, przeciwnie, na niepozornych naturalnych dźwiękach otoczenia, szczególnie nocą – napastliwym szumie kołujących coraz niżej samolotów, cykaniu owadów, strzępach przebrzmiałych rozmów filtrowanych przez uchylone okna i firany, odległym szczekaniu psów - i łączeniu ich, najlepiej z poziomu łóżka ustawionego pod otwartym oknem, w senne majaczenie o naturalnej kompozycji, którą z kolei rzeczywistość pragnie narzucić naszym zmysłom, aby je ostrzec, ukoić lub po prostu zapewnić im pożywkę różną od wytworów kultury.
Jeśli wyczulić percepcję na to, co mają do powiedzenia wyobraźni obie strony, można dojść do wniosku, że albo współgrają ze sobą w autentycznej synergii albo nasze zdolności interpretacyjne są zawoalowanym mechanizmem obronnym, który nieustannie koreluje doznania i stwarza złudzenie ich zjednoczenia, abyśmy choć chwilowo mogli poświęcić należną uwagę rozkoszy niezorganizowanego przeżycia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz