Our Love
Merge
Droga do muzyki, którą
Dan Snaith nagrywał w pierwszej dekadzie XXI wieku (2001–2005 jako
Manitoba; 2005–2010 jako wczesne Caribou), jest bezpowrotnie
zamknięta. Wydane na przełomie dziesięcioleci Swim okazało
się drugim debiutem Kanadyjczyka. W rezultacie wypadu ku muzyce
tanecznej projekt trafił do szerszej niż dotąd publiczności i
przy okazji roztrwonił status jednego z ciekawszych przyczółków
elektronicznej psychodelii. Żeby lepiej zrozumieć, co dokładnie zaszło, może być
potrzebna jaskrawsza ilustracja, na przykład w postaci M83. Zdarza
się, że fani Saturdays=Youth nie kojarzą wcześniejszego
(cztery płyty!) etapu kariery Francuzów. Tańczący do „Sun”
często nie mają pojęcia o istnieniu Up In Flames czy
Andorry. To banał, ale proces postępuje i z
czasem także sami „podwójni debiutanci” puszczają swoje
poprzednie wcielenia w niepamięć. Kto przyciąga tłumne
audytorium, musi liczyć się z przymusem dopuszczenia słuchaczy do
procesu, a bywa że ci, zamiast dopingować, ograniczają.
Nie chodzi o to, że
świeżo pozyskani odbiorcy dosłownie zaglądają autorowi przez
ramię. Rzecz w tym, że twórca, który pierwotnie nagrywał żeby
wyrazić przede wszystkim siebie, zaczyna na podstawie recenzji oraz
komentarzy wyobrażać sobie własną publiczność i czuje, że
powinien ją reprezentować. Chcąc sprostać spodziewanym
wymaganiom, wsłuchuje się w szum zdawkowych wrażeń i prognoz, przegląda facebooki, twittery, recenzje,
przez co staje się głuchy na podszepty własnej intuicji. To znak
czasów. Dostępność wszechstronnej technologii do rejestrowania i
aranżowania dźwięków sprawiła, że przemiana pomysłów w płyty
wydaje się prostsza niż kiedykolwiek. W związku z tym, zamiast na
trudach komponowania, uwaga artysty koncentruje się wokół –
również podsycanego przez postęp – potencjalnego deficytu uwagi
ze strony odbiorców. Efekt jest dobrze znany:
twórca rozcieńcza swój signature sound
i wypuszcza dzieło zachowawcze, mające na celu zadowolić jak
najliczniejszą grupę.
Przykładem cała grupa
artystów obiecujących na etapie EPek i singli, a boleśnie
rozczarowujących, gdy przyszło do wypuszczenia długogrających
albumów, które dysponowały już budżetem mainstreamowych oficyn
(w istocie to budżet dysponuje albumami, nie na odwrót).
Mam tu na myśli zwłaszcza doskonale skrojone pod kątem produkcji,
ale beztreściowe wydawnictwa Washed Out, Autre No Veut, Salem czy
How to Dress Well (Love Remains to odstępstwo zbyt małe, by
zaburzyć schemat). Różnica jest taka, że w chwili, gdy to piszę,
Snaith ma na koncie siedem albumów, a EPek – kilkanaście. Nie
reprezentuje żadnego mikrogatunku, na scenie indie elektroniki nie
jest graczem przypadkowym. Nigdy nie nagrywał lo-fi, nie ma więc
mowy także o zachłyśnięciu się możliwościami profesjonalnej
produkcji. Stąd też i w przywołany wyżej stereotyp wpisuje się
na swój sposób. Our Love nie jest wydmuszką, przeciwnie:
stanowi raczej próbę wykucia pryzmatu, który ogniskowałby na
równych prawach patenty Manitoby (vide ambientowe wykończenia
niektórych utworów) i stricte tanecznego projektu Daphni.
W rezultacie miałoby powstać nowe Caribou: eklektyczne, egalitarne,
esencjonalne. Problem w tym, że te przymiotniki (i przymioty)
znalazły już zastosowanie i zdążyły wyczerpać się na Swim.
Próba stworzenia wariacji na ich temat – wariacji, a więc
powtórzenia, tyle że inaczej – wywiera dyskwalifikujące wrażenie
niezdecydowania co do adresata płyty. Z jednej strony Kanadyjczyk
korzysta z ciepłych, pastelowych podkładów w duchu Dayve’a Hawka
(Memory Tapes), z drugiej – sięga po sample wokalne i
instrumentalne (skrzypce, okrawki trąbek), które przywołują na
myśl efekty współpracy Dâm-Funka i Steve’a
Arringtona (zeszłoroczne Higher),
a z trzeciej jeszcze syntezatory, jak gdyby zaczerpnięte z
Tomorrow’s Harvest
(otwarcie ciekawego „Silver”, zadłużonego u Szkotów także
przez wzgląd na charakterystyczny sampel wokalny).
Gracja Our Love
jest bezdyskusyjna. Kontrowersje powstają „dopiero” na poziomie
kośćca. Umieszczam „dopiero” w cudzysłowie, bo mimo że
problem leży głębiej, to odkształca powierzchnię i jest
wyczuwalny od razu, przy pierwszym, naskórkowym kontakcie.
Przejścia, które powinny intensyfikować albo niuansować bieg
utworów, są zaledwie szkicowane. Introdukcje kolejnych
instrumentów, nawarstwianie podkładów, komplikowanie bitów –
wszystko to prowadzi donikąd, jest zbyt prostolinijne, by poróżnić
odbiorców. Odsłuch utrzymuje się w letniej temperaturze, a puenty
pozostają słabo egzekwowane, nic nie motywuje do ponowienia sesji,
ponieważ każdy element daje się zastąpić przez sięgnięcie po
realizacje konkurencyjnych twórców. „Boksujące” bity i smyczki
w tytułowej kompozycji żenują swoją nadprogramowością. Selekcja
materiału zawodzi również w skali makro. Ma się ochotę wygłuszyć
nie tylko fragmenty, ale i całe utwory (głównie „Second Chance”
i „Mars”). Okładka dobrze oddaje sytuację męczącego zamętu.
Nawet rozczarowanie tą płytą mogło być większe, gdyby nie było
tak łatwe do przewidzenia.
Kiepski "Can't Do Without You" w takim razie okazuje się być streszczeniem albumu. Może wypaczonym, ale skoro sam album stosunkowo słaby...
OdpowiedzUsuń