piątek, 1 kwietnia 2011

Limits of Control

Mówi się, że koncentracja dzisiejszego słuchacza ogranicza się do góra pół godziny. Przeświadczenie to funkcjonowało zwykle jako zgryźliwe utyskiwanie na złowrogą teraźniejszość i jej młodzież, coraz częściej jednak gra rolę podszytego ulgą pogodzenia się z losem: dzisiaj, w czasach biliardów opinii, informacji i bodźców, po prostu nie można być skupionym. Odpuśćmy, nie wygramy ze specyfiką momentu historycznego. W parze z usprawiedliwianiem niskiej koncentracji idą, tylko pozornie paradoksalnie, rozważania o moralności słuchacza i negacja używek jako sposobu na wzbogacenie procesów recepcyjnych. Składa się to konsekwentnie na pewien typ dewocyjnego światopoglądu: jeśli czyny leżą poza naszym zasięgiem, to przynajmniej bądźmy grzeczni i dużo mówmy o powinnościach.

Wiem, że wyrwę ten cytat z kontekstu, ale nic mu się nie stanie, bo znaczący dobór słów sprawia, że funkcjonuje jako osobne stwierdzenie. W eseju o rockizmach opublikowanym niedawno na EMG, Borys Dejnarowicz pisze:
Zakładam, że słuchając uważnie, w domu, na słuchawkach, usłyszymy więcej, niż w klubie pod wpływem używek (które wbrew powszechnemu przekonaniu nie dostarczają żadnego mistycznego przeżycia, a tylko neutralizują działanie neokorteksu, ograniczając percepcję).
Wracam pamięcią do zeszłorocznego artykułu, w którym wyznałem fizyczną niemożność posiadania autorytetów. Jestem także niezdolny do ograniczania się, kiedy dostępny jest cały wachlarz opcji. Jeśli istnieje możliwość słuchania muzyki zarówno ze zneutralizowanym neokorteksem, jak i z aktywnym, to należy spróbować obu wersji. Pomijam tutaj, jako nieistotne dla dalszej rozmowy, głębsze rozmyślania nad faktem, że gdyby cokolwiek było w stanie zneutralizować (sprowadzić działanie do zera) neokorteks, czyli *korę* nową, pokrywającą 95% powierzchni półkul mózgowych, byłoby bronią, a nie używką i występowało w powieściach Dicka lub Heinleina zamiast w dyskotekach. Powołanie się na fizjologię funkcjonuje w przytoczonym cytacie jak każdy chwyt purytańskiej retoryki (wbrew powszechnemu przekonaniu seks nie angażuje poczucia bliskości, a tylko oddala myśli o ślubie, ograniczając szanse na kanonizację).

Odmówienie narkotykom jakichkolwiek pozytywnych właściwości w procesie recepcji jest albo typowym dla Dejnarowicza filisterstwem albo usprawiedliwioną reakcją na wyluzowane ludziki, popalające marihuankę kiedyś przy Pidżamie Porno, teraz przy Bonobo, niezmiennie żywiąc przekonanie, że stają okoniem wobec radiowej papki. Mimo wszystko jednak pozostaje wrażenie, że sąd ten wysunięty został totalnie a priori lub po jednym pikselku pod okiem bardziej doświadczonych koleżanek. Kto powiedział, że zażywając narkotyki świadomie, w celu zmodyfikowania percepcji na pewnym odcinku czasu, oczekuje się zawsze mistycznych przeżyć? Czy synestetycy, modyfikując chemię mózgu, aby wzmocnić swój dar, stają się z miejsca mistykami à la Król duch? Kto powiedział, że ograniczenia nie są w odpowiednich warunkach możliwościami? Kto powiedział, że branie narkotyków do skupionego słuchania, w celu zdobycia szerszej perspektywy odbioru i śledzenia własnych procesów recepcyjnych, jest praktyką powszechną? I w końcu: kto powiedział, że przesłuchawszy płytę ze zneutralizowanym neokorteksem, nie wrócimy do niej z aktywnym, aby porównać doznania?

Odczytując dzieła korzystamy z wiedzy ogólnej. Interpretację wspierają prawdy nie mające nic wspólnego z zawartością utworu. Dzięki temu, że mamy pojęcie np. o istnieniu stref klimatycznych, jesteśmy bliżej ideału odbiorcy, bo zwalniamy autora z poprzedzania właściwej historii wykładem o warunkach panujących na Ziemi. Sama wiedza nie jest jednak w stanie ściśle wpasować nas w podsuwany przez autora odlew adresata. Bez odpowiednich doświadczeń jesteśmy jak dzieci we mgle, niezdolne podzielić z twórcą tego, czego nie dopowiedział, sądząc, że jest to zrozumiałe samo przez się. Na przykład utwory kreowane techniką strumienia świadomości są często wynikiem obsesyjnego skupienia, wręcz maniakalnej introspekcji. Bez świadomości tego, jak wygląda ustrój psychiczny autora posługującego się taką poetyką, czytamy jak gdyby tylko jednym okiem. Rozpoznajemy konwencję, ale nie wiemy jak dzieło powstało, często nie potrafimy nawet powiedzieć o czym tak naprawdę jest. Dlatego, aby zbliżyć się do ideału odbiorcy, zarówno Panią Dalloway, jak i Wściekłość i wrzask przeczytałem w jedną noc zapakowany po brzegi amfetaminą.

Jeśli czymś się interesujemy, powinniśmy starać się o otwarcie dla siebie jak największej liczby perspektyw. Moralność nie może stawać tutaj na przeszkodzie, czy mówimy o narkotykach, czy piractwie. Wszyscy płaczą w kinie widząc jak mały chłopiec ze slumsów kradnie swój pierwszy magiczny ołówek, dewastuje bazgrołami willę złego wujka-krezusa i dostaje w skórę. Potem uśmiechamy się tryumfalnie, bo gówniarz wyrasta na Picassa. Jeśli chodzi o moralność artysty, opinia publiczna powoli dochodzi do stanu normalności: dzieła sztuki powinny być wyjęte spod konwenansu obowiązującego w danej społeczności. Rolą artysty jest niekiedy opuszczenie społeczeństwa, zejście w ciemność i powrót z wiedzą, która może szokować lub zostać pozyskana nielegalnie, ale uzupełnia nasze poznanie.

Odbiorcy są równie cenni, co artyści i mogą postawić przed sobą takie same zadania, wyłączyć pośrednictwo sztuki w dążeniu do poznania, ale niestety nie jest im tak łatwo. Czarny pi ar zrównuje ściągnięcie kilku mp3 z kradzieżą jajek Fabergé o poranku, aby wieczorem tłuc je o kant taboretu, godząc bezmyślną dziecinadą w dziedzictwo światowej kultury. I w dziedzinie odbioru trafiają się jednak prawdziwi artyści, eksperymentujący ze swoją percepcją, wystawiający dzieła na wpływ czynników nie zaplanowanych przez twórcę, a więc czynnie je współtworzących. Świadomych, że wraz z momentem publikacji (chcianej czy też nie) dzieło zmienia właściciela. Pilnie strzeżona, chroniona przed odbiorcami, sztuka zamienia się w przenoszony płód - organizm, który wzbrania się przed wyjściem na świat, odrzuca ideę eksploracji, nie zdając sobie sprawy, że nienaturalnie wydłużony okres bezpieczeństwa jest prostą drogą do zaniku wszystkich ewentualnych potencjałów. To samo tyczy percepcji – hołubiona, izolowana od kontrowersyjnych doznań, uchylająca się przed ćwiczeniem i poszukiwaniem nowych dróg, zostaje w najlepszym wypadku wzbogacona o suchą znajomość konwencji.

Umacnia się wiara, że obecność na niespotykaną wcześniej skalę elektroniki, mediów itp. wyrugowała z rzeczywistości, powiedzmy to już bez ogródek: magię, ów mistycyzm, przed którym wzbrania się Dejnarowicz, obawiając się prawdopodobnie chybotliwych, zbyt impresyjnych, narzędzi analizy lub nawet całych metodologii tego typu. Jest to lęk przed puszką Pandory, podczas gdy była ona zawsze najwyżej flakonikiem. Nie ma obaw: mistycyzm, bez względu na sposoby dochodzenia do niego, nigdy nie funkcjonuje jako narzędzie (nie mylmy go z pretensjonalnym, natchnionym tonem), ale jako ustrój, zewnętrzna nakładka, styl analizy (choćby i skrajnie strukturalistycznej), egzoszkielet, który zainteresowani mogą po odpowiednim przygotowaniu ubierać, aby zająć pewną perspektywę badawczą (np. Roger Callois, Bataille, Ricoeur).

Spacer na stadion, przegrywki na starym Grundigu. To budzi nostalgię nawet tych, którzy urodzili się w .90 lub później. Każdy tęskni jednak także za uczestnictwem w czymś straceńczym i poetyckim, kontaktem z drugą stroną, o której zazwyczaj dziś tylko się czyta. Jest coś więcej niż sztuczna agresja, konwencje, nostalgia. Narkotyki brane podręcznikowo, na przysłowiowej dyskotece, są akceptowalne, ale mało kto podejmuje się brania ich w samotności, kierując ich działanie konkretnie na czas skupionego odbioru i na uważne badanie swoich reakcji na dzieło. To doświadczenie jest powszechnie znane jedynie ze słyszenia i paradoksem jest, że pogłoski o nim rozsiewają nie źli koledzy, a podręczniki od polskiego, podsuwając dzieła Baudelaire'a, Nervala, Przybyszewskiego, Białoszewskiego etc., etc., etc. Treść tej nauki jest niemożliwa do jasnej i pełnej eksplikacji, jednakże istnieje i powraca z niebytu przyzywane skrytym marzeniem ludzkości o anarchii. Odżywa jako mechanizm obronny w tych okresach historii, kiedy obyczajowość i prawo stawiają tyle zakazów, że zniewolona emocjonalność zaczyna buntować się przed narzucaną jej tożsamością z konwenansem.

***
Być może nie manifestuję tego ani tym tekstem, ani też każdą sekundą swojego życia, ale dyscyplinę i koncentrację traktuję w kategoriach kręgosłupa istnienia. Proponuję więc na koniec dzisiejszego artykułu następujące trzy ćwiczenia wzmagające koncentrację. Od najprostszego do najtrudniejszego. Specyfika momentu historycznego to abstrakcja, której możemy się przy odrobinie wysiłku oprzeć i robić co tylko chcemy.

I Morze wydaje się oddychać, podobnie jak wietrzny las. Tempo perspiracji zmienia się zależnie od pogody. Najprostszym sposobem na poprawienie koncentracji jest osiągnięcie możliwości półgodzinnego leżenia bez najmniejszego poruszenia (drapanie się, pociąganie nosem, ulga zdrętwieniom – wykluczone), przy jednoczesnym utrzymaniu równego, głębokiego oddechu. Oddychamy piersią. Nie brzuchem, a wierzchołkami płuc. Rytm przyboju. Wbrew pozorom jest to trudne ćwiczenie. Pozostanie w bezruchu okazuje się wyzwaniem – po jakimś czasie odczuwalne stają się nawet pyłki nieustannie osadzające się na skórze. Nie mówiąc już o drętwieniach i trudności utrzymania zrównoważonego, głębokiego oddechu przy ciągłym rozproszeniu fundowanym przez odruchy nieprzyzwyczajonego ciała. Słuchanie muzyki podczas tego ćwiczenia może okazać się dystrakcją albo przeciwnie: ucieczką, miejscem, z którego będziemy obserwować własne odruchy, mierzyć siłę impulsów woli potrzebnych do ich powstrzymania. Celem jest introspekcja, ale nakierowana na ciało, nie na myśli czy stany psychiczne, umysł pozostaje czysty. Eksterioryzujemy uwagę, bo przecież przygotowujemy się w ten sposób do bardziej skupionego odbioru muzyki, a ta jest bodźcem zewnętrznym, więc nawet pozostając jeszcze z dala od słuchawek imitujmy docelowe warunki, aby uniknąć zaskoczenia w faktycznym kontakcie.

II Drugie ćwiczenie inspirowane jest antyczną ideą pałacu pamięci, wyobrażenia, które spożytkował m.in. Jung w swojej pracy nad snami i podświadomością. Celem jest osiągnięcie szczegółowego obrazu domostwa, w którego pokojach przechowujemy obrazy, wiedzę lub właściwie cokolwiek z planu mentalnego. Z czasem, wraz z rosnącą sprawnością imaginacji, możemy rozbudowywać dom pamięci o kolejne pomieszczenia, a nawet piętra. O wiele łatwiej jest odtwarzać miejsce, w którym się było i z którym nawiązało się związek emocjonalny. W moim przypadku jest to stary dom, z którego wyprowadziłem się bezpowrotnie. Spróbujcie przypomnieć sobie ile schodów prowadziło do waszego, bo właśnie tyle trzeba ich pokonać zanim otworzy się drzwi, które być może pamiętacie zbyt mgliście. Przechowywanie jest celem oddalonym w czasie, najpierw dom musi zaistnieć, za każdym powrotem być taki sam, jego obraz podczas spaceru po pokojach jak najwierniejszy.

III Trzecie, najtrudniejsze ćwiczenie polega na półgodzinnym jak najwolniejszym poruszaniu się. Należy pamiętać, że serie dziesięciominutowe lub krótsze nie mają sensu. Albo nakładamy na siebie realny ciężar albo nie zaczynamy wcale. Dobrym ułatwieniem na początek jest wyznaczenie sobie celu: np. siedzimy w fotelu i przez pół godziny sięgamy po książkę leżącą na biurku przed nami. Percepcja staje się otępiała, zagubiona w sztucznie wydłużonym dystansie, coraz bardziej zdrętwiała od sztucznego zawężenia woli do samej dłoni. Ale o takie właśnie zniecierpliwienie zmysłów nam chodzi. Po zakończeniu ćwiczenia w pełnym wymiarze czasowym, koncentracja wzrasta oszałamiająco. Poczytajcie pięć minut książkę, po którą sięgaliście pół godziny. Posłuchajcie najwolniejszego kawałka po pół godzinie bycia wolniejszym niż on. Ależ wydaje się szybki, barokowy w detalach, ogarniający. Poczucie bezmiernego zaabsorbowania jest jak oddech do granic własnej pojemności.

1 komentarz: