czwartek, 2 września 2010

How to Dress Well - Love Remains

How to Dress Well
Love Remains

2010, Lefse



8.3



Ghostly, slow-moving electro-pop, screwed and chopped hip-hop, spooky synths and vocals, eerie, cavernous sound, dub, goth, current electro, ambient house á la KLF's Chill Out, and even chart pop, sluggish bpm and manipulated vocals, turned no-nonsense street rap into moodier and more psychedelic... Kanon 19-latka tworzącego witch house pod nickiem Balam Acab jest dla postronnego odbiorcy nieodgadniony, bo osobisty.
Możemy się umówić, że surowy dubstep i nekromanckie r'n'b, slow-motion disco i infantylny gotyk tworzą rdzeń debiutanckiej EPki oOoOO, ale konkretna wpływologia, nawet w postaci name-checkowania tzw. klasyków (na których też będziemy musieli się umówić), będzie w przypadku najnowszych genres zafałszowana i randomowa. Wydaje się, że celem artystów dostarczających mikrogatunków, takich jak witch house, lo-fi r&b czy do niedawna chill-wave, nie jest kreacja czy definiowanie nowych estetyk, a więc post-modernistyczne próbowanie granic sztuki, chłodne i brutalne rozpychanie muzyki jako pojęcia. Ziemią obiecaną jest raczej romantyczna ambicja poszerzenia rzeczywistości o twory dotychczas nieistniejące, ale tak uporczywie nawiedzające wyobraźnię, że spokój można odzyskać jedynie własnoręcznie sprowadzając je do empirii, czyli w przypadku muzyki: swoje fantazje nagrywając.

Faktycznej genezy witch house'u, lo-fi r'n'b czy nawet chill-wave'u nie upatrywałbym więc w fascynacji intertekstualnością czy pragnieniu stworzenia subsubgenre odgrzebanego spod kilogramów kurzu zapomnianego subgenre. Naiwność takiego założenia dobrze obrazują kronikarskie fragmenty Pitchforkowego artykułu Ghosts in the Machine. Serio witch house wywodzi się konkretnie z 1990 roku, akurat Dja Screw i akurat hip hopu z Houston? Serio autorytetem w sprawach najnowszego efemerycznego genre ma być facet, którego kombatancka biografia przypadkiem skleiła się z trasami koncertowymi Fisherspoonera? Założenie, że projekty takie jak White Rings i oOoOO są efektem długotrwałej pracy nad transformowaniem posągowych genres, przegrywa z o wiele bardziej zdroworozsądkową tezą: rozrzuceni po świecie młodzi producenci, szafujący ledwo co otagowanymi trackami, mając nikłe pojęcie o tak drobnicowej historii jaką są dzieje muzyki najbardziej im współczesnej, po prostu spełniają swoje muzyczne marzenia. Świadectwa i dokumenty są fikcją w zestawieniu z uchylającymi się uporządkowanej artykulacji fantazjami i epifaniami jednostek. Narodziny dzieła =/= jego premiera, materiały prasowe =/= kompleks stojących za nim umotywowań.

Trafniejsze (bo zmetaforyzowane tak, jak za cały artykuł P4ka wystarczyłby imaginacyjny tytuł: Ghosts in the Machine) wydaje się przywołanie epizodu Wierności w stereo, w którym do sklepu wchodzi facet i po chwili poszukiwań podbiega do lady w ekstazie kupując kompakt, którego niby to szukał od lat. Oczywiście po paru dniach zwraca płytę, prowadzone po omacku poszukiwania trwają dalej, a gość wciąż nie potrafi sprecyzować czego właściwie szuka – jedyne co ma, to wyobrażenie jakiegoś albumu, jakiejś muzyki, podąża za fantazmatem. Był to czas (1995), w którym jedynym wyjściem były miesiące bezskutecznego postowania na obskurnych forach. Ściągnięcie cool edita, fruity loops i vegasa, i nagranie upragnionej płyty samemu, tak jak ją sobie wyobraził, taką jakiej jej potrzebował, leżało poza zasięgiem klienta książkowego Championship Vinyl.

Za mikrogatunkami stoi chęć wykreowania brzmienia czy całych utworów wyrażających fantazmaty, zjawiska muzyczne czy nawet psychiczne, nieuchwytne w zakresie dotychczas sprawdzalnej rzeczywistości. Taką luką była, i dla wielu pozostaje, podniszczona muzyka klubowa, do której można potańczyć bez wieloletniego udziału w osiedlowym kółku choreograficznym, która byłaby bardziej naćpana i brudna niż wysportowane suczki stereotypowo umieszczane za majkiem estetyk takich jak house czy r&b, która byłaby skupiona i czuła jednocześnie, jak szczyt amfetaminowego wzlotu, a nie stereotypowo kojarzony z rozrywką percepcyjny zgiełk po ecstasy. Takim brakiem może być hypnagogic-metal wspomniany przy okazji notki o Megafaunie w Porcysowym brudnopisie. Dla
estetów niechętnie wychowanych na Moleście i Rysiu odkrycie czystego hip hopu, wychillowanego i wskazującego cele bardziej przemawiające do wyobraźni niż bójka kilku bezrobotnych pod sklepem mogło być wypełnieniem luki, o której mówimy. Poczucie braku może wywołać nie tylko hołubienie wyobrażenia o jakiejś konkretnej muzyce (forma), ale też o sytuacji czy stanie emocjonalnym (temat, względnie treść), o którym, zdaniem słuchacza podejmującego się tworzenia, nikt nic jeszcze nie nagrał.

Całkiem możliwe, że stoi za tym dążeniem potrzeba coraz bardziej precyzyjnego wglądu, wyrażania muzyką zjawisk i odczuć coraz to mniejszych, wcześniej nie ujmowanych daną gałęzią sztuki. Skoro technika na to pozwala, powstają spersonalizowane genres, pozbawione zaplecza w instytucji jakiegokolwiek kanonu, dystansujące się od patetycznej tematyki (miłość w ogóle) i form (concept album lub nawet album). Kiedy słuchacz może samodzielnie, nie czekając na zawodowych artystów, stworzyć muzykę korespondującą z jego osobistymi potrzebami, chwytanie osławionego zeitgeistu może przybrać postać formułowania tęsknot i zgrywania ich do mp3.

Wypełnianie luk i urzeczywistnianie fantazji wydaje się być dokładnie o tyle bardziej romantyczne i inspirujące od eksploracji monokultury, że artyści naturalnie podejmują temat. How to Dress Well to efekt, owszem, znajomości dzieł reprezentujących dwie przeciwstawne sobie estetyki, ale głównie jednak próba uchwycenia mikroskopijnego zjawiska estetycznego. Owszem, stało się tak, że lo-fi i r'n'b zaczęły orbitować wokół siebie jako równie modne i porównywalnej masy planety, więc konstruktywna kolizja była kwestią czasu. Jej efekty to dzieła, których premiery (bo nie narodziny) można zaznaczyć na osi czasu. Ale to, co prowadzi do faktycznego zetknięcia i dyfuzji dwóch lub więcej estetyk, to w przypadku każdego artysty z osobna nieuchwytny moment, podlegający tylko niepewnej psychologizującej dedukcji.

Mikrogatunki tworzone bezpośrednio w odpowiedzi na potrzeby estetyczne, z dziękczynnym gestem w stronę technologii, która umożliwia ich spełnienie, przypominają trochę fetyszyzm, czy to ten pierwotny, powiązany z kultem bóstw, czy ten dotyczący zachowań seksualnych. Fetyszyzm to kult detalu: bożka konkretnego odcinka rzeki, nieznanego już parę kilometrów dalej, lub gestów towarzyszących malowaniu ust. Przykłady można mnożyć: fetyszyzacji podlega potencjalnie wszystko to, co będąc małe otwiera na wielkie, symulując tym samym wytęsknioną sytość zmysłów. Właściwie więc fetysz, w przyjętym tu rozumieniu, ma dużo wspólnego z symbolem rozumianym jako znak na. Możemy jeszcze pogrubić kontur tego rozpoznania przytaczając fragment eseju otwierającego Sposoby widzenia J. Bergera:
Sztuka dawna nie istnieje już w taki sposób, jak niegdyś. Utraciła swój autorytet. Jej miejsce zajął dziś język wizualny. Istotne jest obecnie, kto i w jakim celu używa tego języka.
Muzyka mikrogatunków hołduje nie wydarzeniom, a raczej znakom na te wydarzenia, nie tylko stawiając opowiadanie o muzyce ponad samą muzyką, ale dla nawiązania narracji dowolnie, z wyłączeniem należnego autorytetom poważania, rozczłonkowując posągowe ciała stabilnych już gatunków. Tych twórców nie interesuje nagranie muzyki dworskiej, a raczej muzyki obrazującej drobne czynności towarzyszące przygotowaniom do balu, te krótkie, urokliwe działania, które zapamiętuje się będąc dzieckiem i próbuje naśladować w zabawach, dając upust odruchowi mimetyzmu. Niezgrabne malowanie ust przez dziewczynki = całemu byciu kobietą dla obu płci biorących udział w zabawie. Lo-fi i r'n'b How to Dress Well jako gatunki podporządkowane wyrażaniu osobistych treści autora, zamienione w język i sfetyszyzowane, dobrze obrazuje klip do "Ready For the World":



Piosenkę o miłości obrazuje tu koncept nie tak otchłanny jak kobieta w ogóle. Wizualizację stworzono gromadząc wycinki kobiety, sfetyszyzowane poprzez umieszczenie w centrum obrazu. Reifikacja (uprzedmiotowienie), rozczłonkowanie, naznaczenie faworyzowanej partii całości, użycie jej do nasycenia popędów wyobraźni/zmysłów. Jak pisze w Psychopatologii życia seksualnego Kempiński:
W fetyszyzmie można się dopatrzeć szczególnego wypadku impregnacji nadawanej przez człowieka jego otoczeniu. To, z czym się on styka, staje się jakby jego częścią. Kontakt z tą częścią staje się – na zasadzie analogicznej do stosowanej w magii – kontaktem z daną osobą. Podobnie jak czarownik swoje operacje zmierzające do ocalenia lub zniszczenia swej ofiary wykonuje na przedmiocie, który z nią w bezpośrednim kontakcie (część odzieży, dom, w którym mieszka, drogi, którą zwykle chodzi, włosy, paznokcie), tak zakochany, nie mogąc zetknąć się ze swym partnerem, przeżycia seksualne czerpie z przedmiotów, które się z nim stykały. Działa tu zasada pars pro toto, która zwykle występuje tam, gdzie uczucia są silne, a bezpośredni kontakt utrudniony lub niemożliwy, w ten sposób relikwie zastępują świętego, pieczęć królewska osobę króla itp.
Poszukiwania podjęte przez Toma Krella w ramach How to Dress Well odbywają się w wymiarze emocjonalnym, magicznym, jeśli podstawić pod to słówko ludzkie pragnienie zaklinania doświadczeń, zamrażania ich w czasie i odtwarzania ciągle od nowa (lokacja Sensorium w grze Planescape: Torment dokładnie obrazuje to pragnienie). Postrzeganie tej, w gruncie rzeczy oryginalnej, muzyki przez pryzmat poszukiwań stricte badawczych, w kategoriach eksploracji czy eksperymentów podjętych przez znawcę dwóch odrębnych estetyk, prowadzi donikąd, kończąc się na sloganie lo-fi r'n'b, o niemożliwych do odtworzenia proporcjach, źródłach i motywacjach. Szczególnie, że wspomniany fetyszyzm nie kończy się na tematyce (miłość, tęsknota, kobieta), lecz jest prolongowany także w formie wyrazu.

Wymieszanie na Love Remains odpowiednich części tak obszernych genres jak traktowane oddzielnie lo-fi i r&b, jest fetyszyzacją formalnej lotności, tęsknotą za synkretyzmem idealnym, w którym spojenia między wymieszanymi estetykami byłyby niemożliwe do rozróżnienia. W ten sposób sennie upłynniony, charakter mikrogenres wypływa z pragnienia operowania materiałem plastycznym, który podlegałby formowaniu z wyłączeniem praw fizyki czy logiki jawy, materiałem odwrotnym więc do tego, co kojarzone z konstrukcją, architekturą, kompozycją itp. wartościami, za których pomocą charakteryzuje się często pracę profesjonalnego artysty wyposażonego w zaplecze teoretyczne i praktyczne. Idąc dalej: mikrogatunki marząc o liberalizmie twórczym, o anarchizującym
synkretyzmie, wyrażają pragnienie odrzucenia zastanych warunków takich jak ograniczenia sprzętowe, talent lub jego brak etc. Ich dążeniem jest uskutecznienie egalitarystycznej utopii, w której prawo głosu uzależnione jest wyłącznie od pomysłu i wytrwałości w jego realizacji, nie od pieniędzy, sprzętu i innych ograniczeń.

Ingerencja w ustabilizowane i duże gatunki, stwarzanie z ich odłamków swoich własnych, opartych na wyobrażeniu, przypomina obok fetyszyzmu także kompleksy autoerotyczne lub pigmalionizm. Zamiast niekończących się poszukiwań ideału, artyści operujący mikrogatunkami sami go stwarzają z wycinków obrazu, sampli, wspomnień, idealistycznych fantazji itp. Pozyskują w ten sposób kontrolę, stają w pozycji nad wobec rzeczywistości artystycznej, w której partycypując z pozycji słuchacza nie byli w stanie osiągnąć nasycenia. Są też do pewnego stopnia agresorami, nie tylko użytkownikami czy złodziejami. Ich kontestacja przybiera formy podobne do wąsów dorysowanych Mona Lizie przez Marcela Duchampa, streszczając się w twierdzeniu, że prawa gatunków czy kanoniczna pozycja niektórych dzieł (=potencjalnych materiałów do zdekontekstualizowania i fetyszyzacji) nie mogą być wiążące wobec naglącego pragnienia ekspresji. Wygląda to na bunt przewrażliwionych, egotystycznych beztaleńć. Po części słusznie: ostatecznie 99% nowych mikrogatunków umieszcza w swoim credo wydelikacenie, zmniejszenie tempa, emocjonalność, sprzeciw wobec intelektualizmu etc. Jednocześnie jednak, demonstrując i testując władzę nad materią swojej sztuki, twórcy ci coraz bardziej oddalają się od rzeczywistości, skazując tym samym swoje eksperymenty genologiczne na hermetyczność i niemal natychmiastowe wyczerpanie opcji na przyszłość, o czym wspominałem już wcześniej przy okazji rozważań nad ewentualnymi granicami chill-wave'u.

Tak mniej więcej przedstawiałby się zeitgeist witch house'u, lo-fi r'n'b i innych mikrogatunków (także tych dążących do odrzucenia minimalizującego przedrostka) widziany z perspektywy psychologizującej dedukcji.


Czternaście utworów składających się na debiut How to Dress Well to tak naprawdę tylko jeden kawałek. Wydaje się, że Krellowi nie chodziło o nic ponad ostentacyjną ekspozycję brzmienia, sposobu artykulacji, modulowania tonu dźwiękowej transmisji pojedynczego, wyizolowanego z reszty życia, doświadczenia. Lo-fi r'n'b to kolejna nazwa, część nomenklaturki, podobnie jak w przypadku witch house'u i chill-wave'u, kryjącej długotrwale snute marzenie o brakującej muzyce, której samodzielne stworzenie umożliwił XXI wiek. Można ewentualnie kojarzyć "You Don't Need Me Where I'm Goin'" z Juvelenem, drugą połowę "My Body" z The-Dreamem, ale sens tej płyty jest zupełnie inny niż prowokowanie zabawy we wpływologię. Love Remains mogłoby trwać odrobinę krócej i nie udawać chęci wkroczenia z fetyszkiem na salony normalnych albumów, tym sugestywniej zachęcając do formułowania własnych muzycznych fantazji i realizowania ich.

2 komentarze:

  1. "Love Remains" mogłoby trwać odrobinę krócej i nie udawać chęci wkroczenia z fetyszkiem na salony normalnych albumów, tym sugestywniej zachęcając do formułowania własnych muzycznych fantazji i realizowania ich".

    oraz

    "Po części słusznie: ostatecznie 99% nowych mikrogatunków umieszcza w swoim credo wydelikacenie, zmniejszenie tempa, emocjonalność, sprzeciw wobec intelektualizmu etc. Jednocześnie jednak, demonstrując i testując władzę nad materią swojej sztuki, twórcy ci coraz bardziej oddalają się od rzeczywistości, skazując tym samym swoje eksperymenty genologiczne na hermetyczność i niemal natychmiastowe wyczerpanie opcji na przyszłość"

    skłoniły mnie do niezbyt originalnej refleksji, że, póki jeszcze pamiętamy o chillwave'ie i poświęcamy mu swoją uwagę, która i tak wygaśnie, How to Dress Well jest całkiem oryginalny w obrębie swojego malutkiego królestewka. Bo, o ile jestem zachwycona tą tendencją introwertywną w muzyce w tym roku, zupełnie egoistycznie, ale to ja jestem słuchaczem, i to ja tu dyktuję niejako warunki w tym związku, o tyle chillwave w pierwszej warstwie skojarzeniowej to nadal dla mnie nie te określenia powyższe, ale "plażadupypiwo", mimo że wiem, że kryje się za tym coś więcej. I fetyszek ładnie ubarwia ten ciąg prymiitywnych skojarzeń. Wkrótce się zapomni o HTDW w zalewie podobnych klimatycznie epigonów (ale jakich epigonów, przecież "każdy człowiek jest inny"...?), ale, jak na razie, nie znam za wiele lo-fi r'n'b.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od samego początku traktowałem chill-wave jako muzykę o czasie, wspomnieniach, reinterpretowaniu i mitologizowaniu przeszłości etc., więc w kontekście tej estetyki HTDW byłoby spełnieniem moich marzeń o mrocznej, cienistej wersji takiego grania. "Plażadupypiwo" jako temat mnie nudzi - nie dość, że muszę się do niego przymusić, to jeszcze w natężeniu, które teraz obserwujemy, jest niewiarygodny, bo jednak ludzie zapamiętują więcej bolesnych doświadczeń, chętniej je uwznioślając. W dziedzinie szczęścia musi wydarzyć się coś wręcz ekstatycznego, żeby dorównać "złym" wspomnieniom. To jest wręcz ewolucyjne, dzięki temu uczymy się jak przeżyć i zrobić sobie dobrze unikając w realu tego, co tak boli we wspomnieniu, a co, żeby nadal działało, musimy ciągle przepracowywać, rozdrapywać rany. Brak dyscypliny, zapomnienie lansowane przez chill-wave, mnie jako odbiorcę mierzą jako taki apatyczny dekadentyzm, nie kryjący ciągot do mieszczaństwa i filisterki.

    W obu przypadkach - chill i HDTW - mamy powrót do przeszłości/ucieczkę w fantazje, w obu - spowodowany teraźniejszością, która nie wystarcza. Więc rdzeń tematu pozostaje ten sam, zmienia się dobór odcieni w jego wyrażaniu, ale też "technika". Od Toro odrzuca mnie świadomość, że gość używa zestawu rekwizytów (czy to piosenek, estetyk czy przedmiotów użytkowych) rozpoznawalnych dla jakiegoś pokolenia. To samo z Arielem. Natomiast nawet jeśli dzieje się tak na "Love Remains", to reinterpretowana estetyka nie służy intertekstualności, mruganiu do odbiorcy, dążeniu do podzielenia z nim wspomnień. Zostaje potraktowana bardzo przedmiotowo, wykorzystana jako droga do jednostkowego zaginionego bóstwa, którego nie możemy jako odbiorcy dopaść interpretacją/wiedzą/wspomnieniami, które pozostanie w sferze domysłów. Dlatego też trudno tu o faktyczne epigoństwo: kopiowanie samego lo-fi r'n'b jako brzmienia jest takim naśladownictwem jak w rocku sięganie po gitarę albo w pisarstwie po papier - materia będzie ta sama, tematyka zależna od jednostkowego twórcy (vide Autre Ne Veut), bo wyraża on siebie, nie eksplorując pokoleniowych "toposów".

    Dlatego HDTW i jego podobnych widzę jako bardziej wyzwolonych od chill-wave'owców - to chill ukonstytuował ich, "dał im życie", ale oni chcieli, żeby to życie nie było tylko dupami i plażą (lub gorzej: wspomnieniem o nich). Dlatego, mimo niewątpliwej relacji wynikowej, odcinam lo-fi r'n'b od chillu, niejako konsekwentnie robiąc zeń mikrogenre także na poziomie własnego, jednostkowego odbioru.

    Taki potok myśli trochę, ale fajnie się rozważa np. lo-fi r'n'b jako satyrę na chill-wave - tak jak paradygmat "wesołej" muzyki bez spinki był wymierzony w emo, tak teraz, utanecznione i seksowniejsze, emo może mierzyć żyletkami i traumą w drinki z palemką lub, jak mówisz: choćby egzystować obok, ubarwiać. Bardzo zmetaforyzowany wywów, praktycznie wszystko powinno być w "", ale wydaje mi się to tutaj na miejscu. Rozważam nie krygując się, że jest na to za wcześnie, zakładam, że takie przedwczesne refleksje posłużą późniejszym, bardziej skonsolidowanym i klarowniejszym.

    OdpowiedzUsuń