Good luck ro-Man, good luck Witch
2011, Radio Rodoz
6.1
Część odczuć związanych z Good luck ro-Man, good luck Witch wyrażę anegdotą. Usiadłem z kawą w fotelu, by słuchać nowego Vreena po raz pierwszy. W pełnym skupieniu dotarłem do ostatka i bonus track – wymownie zatytułowany " _ _ _ _ _" – wydał mi się kontrastującym z resztą materiału eksperymentem w stylu Nowhere Time Cruising Reflections Sparkling Wide Pressure albo And in the Endless Pause There Came the Sound of Bees Johanna Johannssona. Ciche, pełne godności buczenie rozplanowane w równych kilkusekundowych odstępach na trochę ponad osiem mistycznych minut. Gdy po zdjęciu słuchawek utwór trwał nadal moje zdziwienie nie było wielkie. Spodziewałem się tego. Zaskoczyła mnie dopiero wieść, że nie wyłączyłem wirowania i przez cały czas seansu z płytą pralka w równych kilkusekundowych odstępach delikatnie tłukła o ścianę.
Wieńcząca album sztuczka już się nań nie powtórzy. Leitmotivem Vreenowskiej myśli pozostaje archetypiczny songwriting – pasaże picikotków ujętych w charakterystyczny nawis polimetrycznej septymy, szczypania, palcówki w akompaniamencie efektów komputeru babci. Przede wszystkim jednak głos, z którego pomocą Vreen reinterpretuje kreację narratora znaną z Polovirusa. W odróżnieniu od Tymona Tymańskiego, Mateusz Kunicki stawia nie tyle na kumanie Kęstowicza, co raczej na stoickie siąkanie pełnym nosem nad koleinami porażek – tej niemożliwej do obalenia syntezy otaczającej go rzeczywistości. Dzieląc się swoimi przygodami, podmiot utyskujący bawiąc uczy: poprzez zabieg persyflażu obnaża rozpowszechnioną w polskim społeczeństwie egzystencjalną doktrynę, głoszącą iż aby w pełni stać się człowiekiem należy przegrywać tam, gdzie nikomu nie chce się grać (niespełniona miłość do posuniętej w latach sąsiadki w "Fantazjach", zaklinanie loterii siermiężnym tet à tête w "Nie sądzę", wyprawa z ukochaną w podróż last minute z regionalnymi oddziałami PTTK w "PTTK" – serce pęka w reakcji na żałościwe udanej niedzieli życzą nam, czy przedłożenie ponad przemyślaną strategię podrywu modlitwy o zawrócenie narodzin rywala w zalotach, rywala, który zresztą z bydłem spał, miskę kaszy miał).
Trzy atuty albumu, które można by określić mianem smutnego buffo – potworna dykcja, chujowe tematy i dziwaczna maniera gry na gitarze – współgrają z sobą w tak koherentnym stylu, że odruchowe skojarzenie z Kurami zaczyna (nie tracąc nic z krucjalnej wagi) bardzo szybko przemieszczać się ku terytoriom zarezerwowanym dla Kings of Convenience (czarodziejskie akustyki i chórki), Billa Calahana ("Eid Ma Clack Shaw", "Rococo Zephyr" i inne dyndz-michałki barda) czy Joanny Newsom (wysokiej próby świątobliwość pień w "Templum"). Tym samym satyryczny kontekst, początkowo przesłaniający widok, usuwa się na dalszy plan demaskując liczne momenty rzeczywistej urody, z których wspomnę jedynie w formie teasera piękne banjo w "Buenisima", piosence pikarejskiej, oraz klaksoniki i pył różdżkarski w "Garocie", utrzymanej w estetyce planktu, drogiej sercom miłośników pierwszych kroków języka polskiego.
Konkurencyjne media (m.in. wp.pl, trójmiasto.pl i sam Vreen) wołając Vreena lubią używać określeń z grupy czołowy polski freak-folkowiec a ja zdaję się widzieć jego twórczość jednostronnie w oparach Tymona. Zdecydowałem się na ów ryzykowny krok, ponieważ Good luck ro-Man nie jest płytą freak-folkową. Zresztą odpowiedzcie sobie sami, czy jest bardziej freak-folkowym czy Kurewskim humor polegający na a) zatwardziałym wyolbrzymianiu rzeczy niezauważalnie gównianych w celu ośmielenia ich do objawienia prawdziwej natury, b) Shulzowskim roztkliwianiu się nad śmiesznostkami niektórych marzeń, szczególnie tych inspirowanych przez Erosa, c) wytwarzaniu w słuchaczu kłopotliwego stanu ducha: sympatii podszytej lekkim poczuciem żenady, a nawet obrzydzenia, d) odżegnywaniu się od posiadania poczucia humoru. Podsunięte przeze mnie analogia wydaje się więc bardziej uzasadniona niż podniosłe zestawienia z Banhartczyzną, wypływające raczej z przerostu fantazji, niż realnej chęci nobilitacji, którą zresztą wyklucza (przynajmniej w upragnionej przez krytykę skali) bycie współczesnym artyście (zbyt często dotyczy to, niestety, samego artysty). Następuje ona naturalnie po latach i, niefortunnie, Johann Vreen należy do twórców, którzy zmuszeni są tworzyć pod jarzmem Damoklesowej buławki kultowości, czekając na własny revival.
Wieńcząca album sztuczka już się nań nie powtórzy. Leitmotivem Vreenowskiej myśli pozostaje archetypiczny songwriting – pasaże picikotków ujętych w charakterystyczny nawis polimetrycznej septymy, szczypania, palcówki w akompaniamencie efektów komputeru babci. Przede wszystkim jednak głos, z którego pomocą Vreen reinterpretuje kreację narratora znaną z Polovirusa. W odróżnieniu od Tymona Tymańskiego, Mateusz Kunicki stawia nie tyle na kumanie Kęstowicza, co raczej na stoickie siąkanie pełnym nosem nad koleinami porażek – tej niemożliwej do obalenia syntezy otaczającej go rzeczywistości. Dzieląc się swoimi przygodami, podmiot utyskujący bawiąc uczy: poprzez zabieg persyflażu obnaża rozpowszechnioną w polskim społeczeństwie egzystencjalną doktrynę, głoszącą iż aby w pełni stać się człowiekiem należy przegrywać tam, gdzie nikomu nie chce się grać (niespełniona miłość do posuniętej w latach sąsiadki w "Fantazjach", zaklinanie loterii siermiężnym tet à tête w "Nie sądzę", wyprawa z ukochaną w podróż last minute z regionalnymi oddziałami PTTK w "PTTK" – serce pęka w reakcji na żałościwe udanej niedzieli życzą nam, czy przedłożenie ponad przemyślaną strategię podrywu modlitwy o zawrócenie narodzin rywala w zalotach, rywala, który zresztą z bydłem spał, miskę kaszy miał).
Trzy atuty albumu, które można by określić mianem smutnego buffo – potworna dykcja, chujowe tematy i dziwaczna maniera gry na gitarze – współgrają z sobą w tak koherentnym stylu, że odruchowe skojarzenie z Kurami zaczyna (nie tracąc nic z krucjalnej wagi) bardzo szybko przemieszczać się ku terytoriom zarezerwowanym dla Kings of Convenience (czarodziejskie akustyki i chórki), Billa Calahana ("Eid Ma Clack Shaw", "Rococo Zephyr" i inne dyndz-michałki barda) czy Joanny Newsom (wysokiej próby świątobliwość pień w "Templum"). Tym samym satyryczny kontekst, początkowo przesłaniający widok, usuwa się na dalszy plan demaskując liczne momenty rzeczywistej urody, z których wspomnę jedynie w formie teasera piękne banjo w "Buenisima", piosence pikarejskiej, oraz klaksoniki i pył różdżkarski w "Garocie", utrzymanej w estetyce planktu, drogiej sercom miłośników pierwszych kroków języka polskiego.
Konkurencyjne media (m.in. wp.pl, trójmiasto.pl i sam Vreen) wołając Vreena lubią używać określeń z grupy czołowy polski freak-folkowiec a ja zdaję się widzieć jego twórczość jednostronnie w oparach Tymona. Zdecydowałem się na ów ryzykowny krok, ponieważ Good luck ro-Man nie jest płytą freak-folkową. Zresztą odpowiedzcie sobie sami, czy jest bardziej freak-folkowym czy Kurewskim humor polegający na a) zatwardziałym wyolbrzymianiu rzeczy niezauważalnie gównianych w celu ośmielenia ich do objawienia prawdziwej natury, b) Shulzowskim roztkliwianiu się nad śmiesznostkami niektórych marzeń, szczególnie tych inspirowanych przez Erosa, c) wytwarzaniu w słuchaczu kłopotliwego stanu ducha: sympatii podszytej lekkim poczuciem żenady, a nawet obrzydzenia, d) odżegnywaniu się od posiadania poczucia humoru. Podsunięte przeze mnie analogia wydaje się więc bardziej uzasadniona niż podniosłe zestawienia z Banhartczyzną, wypływające raczej z przerostu fantazji, niż realnej chęci nobilitacji, którą zresztą wyklucza (przynajmniej w upragnionej przez krytykę skali) bycie współczesnym artyście (zbyt często dotyczy to, niestety, samego artysty). Następuje ona naturalnie po latach i, niefortunnie, Johann Vreen należy do twórców, którzy zmuszeni są tworzyć pod jarzmem Damoklesowej buławki kultowości, czekając na własny revival.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz