wtorek, 11 października 2011

Tomasz Andersen - Wbrew wskazówkom

Tomasz Andersen
Wbrew wskazówkom

2011, Blend


6.4



Na Wbrew wskazówkom, płycie fantastycznonaukowej z wieloma tropami noir, Philip K. Dick – Coelho science fiction – został wymieniony jako inspiracja obok Dave'a Lyncha i Arthura C. Clarke'a, wzmiankowanych za sprawą przemycanych w nawijce tytułów ich dzieł. Roszja zdaje się (zgaduję bazując na tajni fluidów) sympatyzować także z pisarzami pokroju Andrzejów Ziemiańskiego i Pilipiuka. Ta dość już archaiczna baza wpływów mogłaby budzić uzasadnione uprzedzenia, gdyby nie charakterystyczny rap, włączający do układanki atmosferę pierwszych polskich dubbingów dwuwymiarowych przygodówek typu point&click, poczynając od Teen Agenta, przez Simon the Sorcerer, aż po Flojda. Ów ekscentryczny kontekst nie tylko tłumaczy lamerski żargon, lecz chwilami osadza go wręcz w realiach psychorapowych, a skity stylizowane na naiwne odzywki nerdów ostatecznie uwiarygodniają zawiązanie intrygi: na zamówienie bogatej klienteli protagonista albumu nielegalnie rewitalizuje godne pożądania ciała z dawnych dni. Zresztą, o fabule opowiada sam autor w konceptualnym promomiksie, więc aby uniknąć spoilerów opowiem w dwóch słowach tylko o szczytowym punkcie narracji oraz kreacji bohatera.

Zaangażowany w wartką akcję słuchacz z pewnym zdziwieniem napotyka "Taka jaką jesteś" i "Ostatnia noc maja" – tracki ulokowane daleko za połową krążka i nie powiązane zdawałoby się z fantastycznonaukowym tematem. Tymczasem ta chwila oderwania od sensacyjnego plotu pełni rolę lirycznej retardacji, mimo wszelkich różnic okazując się nie tylko integralną, ale wręcz decydującą częścią historii. Przypomina to zabieg zastosowany przez Kurta Vonneguta w Hokus Pokus – ilekroć bohater sądzi, że równania odnalazły swoje iksy, drogę zastępuje mu klasyczny wojskowy i rzuca od niechcenia: Dokąd tak pędzisz, synu?, co okazuje się być zaproszeniem nie do odrzucenia na kolejny upadek w otchłań paranoidalnych spisków. Tomasz Andersen, po dwóch utworach relaksu w towarzystwie sobie współczesnych dziewczyn, żywych i odświeżająco przeczących idei jakichkolwiek rewitalizacji, rekonstrukcji, odtwarzań czy liposukcji, zostaje odesłany na powrót do krainy patologicznych doświadczeń naukowych, prowadzonych zarówno przez rząd, jak i prywaciarzy-pasjonatów. W zagęszczonej akcji albumu te dwa romansowe utwory, które jeśli pominąć kilka detali mogłyby zostać nagrane niekoniecznie w 2071 roku, lecz na XX-wiecznym osiedlu, są epickim oddechem umożliwiającym finalnym partiom świata przedstawionego płyty objawić się w barwach tak żywych, jakby całość miała dopiero się rozpocząć. Powracają szczegóły pierwotnie zaklasyfikowane jako zbyt literackie, by wystąpić przy odsłuchu płyty kompaktowej, jak na przykład towarzyszące transportowaniu karawanem świeżo wydobytych z ziemi zwłok celebrytki linie dialogowe "Do grobowej deski":
- Mruga! Ona mruga!
- Nie. To cień rzuca proporczyk.
Ważna jest tutaj nawet kropka po nie. Zaznacza zwięzłość odpowiedzi udzielonej leszczowi przez genialnego naukowca. Naukowca, którego chwilę przedtem ów leszcz wmanewrował w samodzielną ekshumację trupa ze staroświeckiego błota staroświeckim szpadlem. Kropka obarczona ciężarem frajerskiej wendetty. W tym samym utworze zmieścił się jeszcze esencjonalny przykład happy word – zwróćcie uwagę na wieńczące refren zawodzi. Takich drobnych tryumfów można by wymienić prawdopodobnie kilkadziesiąt, ale przejdźmy dalej.

W kwestii bohatera należy podkreślić przede wszystkim udaną stylizację na naukowca-raskoła, genialnego szaławiłę, szlemiela odszczepieńca, który opuszcza w połowie studiów mury kostycznej alma mater dla egzystencji na łonie kruczków prawnych rozpiętych ochronnym kloszem nad towarem luksusowym i sprzecznym z gwarancjami konstytucji. Andersen lekceważy fortuny swoich mocodawców, a jednocześnie jest od nich uzależniony - nie podzielając ich zasobów podziela ich pragnienia i cyniczną wiarę w możliwość osiągnięcia satysfakcji za pomocą syntetycznych środków. Pchle żyje się wygodnie, może nawet ulegać złudzeniu, że rządzi psem jak marionetką, do momentu gdy z nieba spada napalm specjalnego szamponu, przed którym uchronić może jedynie spryt (gdyby rewolwerowcy mogli wczołgiwać się do uszu koni), a nie jak zwykle dżungla skołtunionej sierści. Przygody pasożyta gardzącego nosicielem można śledzić w wielu utworach, ale pozostając w kręgu współczesnej fantastyki wymienić można na walutę rapu choćby Isaaca Dan der Grimnebulina z quasi-steam punkowego Dworca Perdido Chiny Mieville'a.

Nieczęsto zdarza się komukolwiek stwierdzić na dowolny temat w roku 2011: to powinno być dłuższe. Na Wbrew wskazówkom swobodnie pomieściłyby się jeszcze ze dwa krótkie tracki skupione na czystym worldbuildingu. W tej sytuacji po sesji z materiałem uszy byłyby z waty, jak oczy po długim wieczorze czasu zastygłego wokół współrzędnych, w których zbiegu toczy się wciągająca lektura. Afera Andersena kończy się powrotem do przeszłości, podróżą ku inicjalnym heksom, tak więc gra zaczyna się od nowa i zawiedzie bohaterów w te same sytuacje, a słuchacza prawdopodobnie do powielenia pochlebnej konkluzji na temat płyty. W ostatecznym rozrachunku ocenę obniża właściwie tylko to, co początkowo do albumu przyciąga. Lamerski styl, na wejściu budzący nostalgię za starymi grami, antykwaryczną fantastyką i złotą erą stylistycznie rozbrykanego psychorapu, zaczyna z czasem migrować ku terenom okupowanym tłumnie przez opowiadania publikowane w Nowej Fantastyce przez studentów politechnik, bez mrugnięcia okiem poświęcających literackie walory na rzecz świadectw poczucia humoru, koniecznie surrealistycznego i absurdalnego (wyćwiczonego w tym kraju, gdzie by indziej, jak gdyby sarkazm, z którego opanowania są tak dumni, był uzależniony od nazizmu, komuny lub kunsztu liberum veto). W tych niepowołanych rękach pulpowe konwencje tak tracą na lotności, że niektórzy recenzenci Wbrew wskazówkom decydują się na twierdzenie, że science fiction to tylko płaszczyk, nieznaczący naskórek albumu proponującego głębszą refleksję nad istnieniem. Tymczasem płyta nie zawiera żadnej filozofii, jest wyłącznie rozrywkowa, a za wykazany słaby aspekt odpowiada nie jej autor, lecz bohater, Rick Deckard rdzennie wrocławski, tak jak Sherlockiem krakowskim jest Świetlickiego Mistrz.

2 komentarze: