Słuchając cd-ra †‡† trochę się broniłem, ale ostatecznie musiałem uznać mroczną motywację, aktywność, dynamizm, przypływ adrenaliny i testosteronu. Pracowało mi się przy tej płycie świetnie: drapieżnie, imperialistycznie. Patriarchalnie. To nie jest głośna i szybka płyta na rower, tylko głośna i szybka płyta na ostry seks, degradujący intelektualne aspiracje. Paradoksalnie taka degradacja jest konceptem - czysto intelektualną perwersją polegającą na grze w pierwotny gwałt, przywrócenie podstawowych ról mężczyzny-atakującego i kobiety-ofiary. Przeglądając komentarze do †‡† natrafiałem na podobne odczucia – zawsze brutalność, skomasowanie i prymitywna seksualność płyty budzą fascynację i zawsze na diagnozie tego stanu się kończy. Pytanie o źródło tak silnego wrażenia pozostaje zawieszone, tymczasem wydaje się, że to niedomówienie prowadzi ku kwestii tematu, fundamentalnej nie tylko dla witch house'u jako kształtującego się gatunku, ale i dla wielu innych odmian muzyki popularnej.
Tematem tych odczuć są częstokroć przeżycia jednej z bardziej interesujących bohaterek literackich: skrzywdzonej lolity, obnoszącego się ze skazą nemezis egzaltowanej i poetyckiej prerafaelickiej nimfetki. Jeśli witch house korzysta z r'n'b, chartpopu, disco czy rave'u, to dlatego, że kojarzą się z muzyką inspirowaną seksem i inspirującą zatracenie, koncentrującą wyobraźnię odbiorcy na odrealnionym ciele-kostiumie: gibkim, gładkim, kształtnym, seksownym, dynamicznym, podporządkowanym przyjemności np. z tańca jako przedsmaku intymności. To ciało obiecuje perwersję – intelektualny, kulturalny, konceptualny wymiar zjawisk takich jak płeć i stosunek, zbyt nudnych, jeśli pojmować je wyłącznie z perspektywy fizjologii i mechaniki. Ciało jest kostiumem – reifikuje, zamienia w obiekt seksualny. Mroczne lolity, w przeciwieństwie do swoich prerafaelickich koleżanek, muszą ten strój zaaprobować, bo inaczej nie mają szans zbliżyć się do mężczyzn, na których chcą wywrzeć zemstę za swoje krzywdy. Muszą potrafić ich uwieść, aby udowodnić, że krzywda nie poszła w las - nauczyły się manipulować męskimi uwarunkowaniami, zrywać z facetów zbroje, obnażać ich odrażające instynkty. Przypomina to seksualny wallenrodyzm: przyjęcie na siebie barw męskiego fantazmatu, aby pokazać, jak bardzo jest ohydny i ukarać facetów wyrzutami sumienia za pedofilskie punche w masie hip hopowych tekstów, za seksistowskie obrazki młodocianych dziwek w imaginarium rocka i za portretowanie ofiar gwałtu i/lub morderstwa w klasykach folku.
Bohaterki, o których mowa ubierają się i zachowują tak, jak powinna robić to kobieta, która sama sobie była winna, ale przecież nie kopiują wcale stylu ikon seksu (nie mini, szpilki i brafitterka na liście płac, a rozmazany makijaż, gotyk i używki). Czym jeszcze więc są poza groteskowym outfitem?
Pani hrabina de Lorsange była jedną z tych kapłanek Wenery, których fortuna jest dziełem czarownych kształtów, wielce złego prowadzenia się i szelmostwa, a których najbardziej majestatyczne tytuły można odnaleźć jedynie w archiwach Cytery, wymyślone bezczelnie przez tego, który je przyjmuje (...). Bardzo żywa, brunetka o pięknej kibici, o cudownym wyrazie czarnych oczu, pełna sprytu, a zwłaszcza zgodnie z modą pozbawiona wiary, co dorzuca tylko soli namiętnościom i każe jeszcze żywiej ubiegać się o kobietę, którą o brak ten podejrzewamy, otrzymała przecież najświetniejsze możliwe wykształcenie; córka wielkiego hurtownika z ulicy Saint-Honore, była wychowana w jednym z najlepszych paryskich klasztorów, gdzie do piętnastego roku życia nie zabrakło jej żadnej rady, żadnego nauczyciela, żadnej dobrej książki i talentu. W tym okresie, tak zgubnym dla cnoty młodej dziewczyny, wszystko to przepadło w jednym dniu.
Do tego portretu pióra Sade'a doklejmy słowa głównego bohatera sagi Zmierzch:
Chętna zakończyć swoje życie, nie zaznawszy dorosłości (...) Chętna uczynić z młodości zmierzch swojego życia. Gotowa wyrzec się wszystkiego.
I spointujmy je urywkiem z Maga Fowlesa:
Kiedy miała wyjść malowała sobie oczy, pasowało to do wykrzywionych często w podkówkę ust, nadających jej charakterystyczny wygląd skrzywdzonego dziecka, który sprawiał, że miało się ochotę skrzywdzić ją jeszcze bardziej. (…) Była jedną z tych nielicznych, nawet wśród ładnych niewiast, które rodzą się otoczone zmysłową aurą, w życiu takich kobiet najważniejsze będą zawsze ich stosunki z mężczyznami i to, jak mężczyźni na nie reagują. A mężczyźni, nawet ci najbardziej niemęscy, czują to. (…) Może była to częściowo tęsknota za wymarłym typem kobiety Lawrence'a, pod każdym względem stojącej niżej od mężczyzny, obdarzonej jedynie siłą kobiecej tajemniczości i urody; błyszczący, męski samiec i mroczna, omdlewająca samica. Granice między płciami do tego stopnia zatarły się w tym hermafrodytycznym dwudziestym wieku, że powrót do sytuacji, w które kobieta była naprawdę kobietą, zmuszającą do wykazania się męskością, miał w sobie coś z fascynacji wejścia do starego dworu po długim pobycie w ciasnym, nowoczesnym mieszkaniu.
Topos grupuje bohaterki uginające się pod ciężarem zbyt wielu ról. Ten brak spójności i postępujące za nim niskie poczucie wartości jest podsycane przez mężczyzn, którzy nie poradziliby sobie z kompetentną, zdecydowanie zidentyfikowaną jednostką. Delikatność wciąż dostrzegalnej dziewczynki ma występować równolegle z wymogiem erotycznej atrakcyjności dorosłej kobiety. Ten, grupujący cechy obu etapów, moment przejściowy ma trwać. Rozdarcie ma być stałym elementem osobowości, podobnie jak młodość: naiwna i stworzona do eksploatacji, ale pełna pogardy dla starości, programowo naigrawająca się z tego, co nienaturalne, skonceptualizowane, perwersyjne. Taki stan świadomości swoich bohaterek witch house oznaczył pogrzebaniem ich wypowiedzi (wokali) w miksie, unieważnieniem ich w stosunku do sampli ze sfetyszyzowanych rekwizytów r'n'b czy chartpopu. Zresztą to nie zwykły sampling, ale już sampledelia: szum odniesień, kolaż cytatów, movie quote'ów, który wskazuje na uznanie osobowości za nic nie wartą w porównaniu ze sloganami postaci z ekranu.
Electroclashe i emo kazały nimfetkom wrzeszczeć: walczyć lub się ciąć, riot, samotność, patologia lub licealne kamikaze, a te zaludniające teen-pop są po prostu nieuchwytne – w ich mitologii nie może w pełni zanurzyć się nikt komu choć raz postała w głowie myśl zarabiania na jedzenie. Wszystkie nimfetki w muzyce popularnej są nie do wzięcia, każda ma skazę (wśród teen-popowych jest nią ucieczka przed odpowiedzialnością nawet wobec własnego organizmu), dzięki której wiją się jak piskorze w rękach przysłowiowych starszych facetów, mimo że jako figura narracji są przeznaczone do wykorzystania, wręcz konstytuuje je molestacja. Pojawia się dziwny kontrast, jeśli postać uprzedmiotowiona jest jednocześnie tak bardzo dynamiczna. Rzeczy nie wyrywają się z objęć, a jednak staramy się temu przeczyć i to nie w stylu Robbe-Grilleta, a raczej Bataille'a z Historii erotyzmu:
(…) do tego, by pożądanie wykreowało sobie kształt najbardziej mu odpowiadający, trzeba, żeby potraktowało swój ludzki przedmiot jako rzecz. (…) bierność sama w sobie jest już odpowiedzią na wymaganie pożądania. (…) Tym, co charakteryzuje erotyzm, nie jest przedmiot ruchomy i żywy, lecz znieruchomiały i martwy, bo tylko on oderwany jest od normalnego świata.
Oderwany od normalnego świata = nierzeczywisty, fantazmatyczny. Nawet uznając separację od realiów za nietrzeźwość wracamy do poczynionej wyżej charakterystyki: prerafaelickie nimfetki nie chleją na umór, nie narkotyzują się, podczas gdy skrzywdzone lolity obrały odurzenie za swój znak rozpoznawczy. Są pijane albo naćpane, łącząc dwie witch house'owe cechy: podatność na manipulacje oraz oniryczność, chwiejność, omdlenie.
Drapieżne, wyznające bierną agresję, odurzone nimfetki, obnoszące swoje skazy i kostiumy, podpatrujące celebrytki przy jednoczesnej aprobacie dla kobiecych wzorców sprzed MTV, wydają się być nie tylko męską fantazją, ale też konstruktem opracowanym przez same kobiety. Stereotypowe okularnice, na których kartach bibliotecznych nie zmieści się już numer poznanego chłopaka, marzą o wyzwolonej seksualności, o wyzbyciu się zahamowań. Są świadome mocy maskarady – przebierają się za mroczne, skrzywdzone lolity, aby, nie rezygnując z głębi, inteligencji, feminizmu i egzystencjalistycznego pesymizmu, doznać hedonizmu pierwotnego gwałtu, spełnić fantazmat, zdobyć animalistyczną seksualność, której pozazdrościły roznegliżowanym gwiazdom popu, dopełnić osobowość kontaktem z typem mężczyzny, którym na co dzień gardzą, ale który jest również fantazmatem, obiecującym wyzwolenie lubieżności i wyuzdania spod sieci konwenansów, umożliwiającym zatratę w od zawsze przypisywanej płci uległości. Maskarada jest jednak zawsze niechciana w porównaniu z możliwością bycia sobą bez względu na okoliczności. Tak więc sardoniczna niechęć do mężczyzn, ironiczna wszechmoc w kontrolowaniu ich instynktów, nie jest tylko częścią fantazmatu, ale faktyczną dezaprobatą kultury kostiumu. Dezaprobatą tym większą, że, jak już sobie powiedzieliśmy, ofiara zakłada maskę, aby przedostać się w pobliże kata. Obie strony najbardziej boli cudzysłów, bez którego natychmiast wypadną z ról.
Można napotkać w Internecie wiele komentarzy odmawiających sofomorowi Crystal Castles miana przedsmaku witch house'u. W dużej mierze słusznych, ale warto podkreślić element, który wywyższa CC ponad Salem. Jeden, konkretny damski wokal, należący do kobiety stylizowanej na rzeczony fantazmat. Alice Glass jest seksowna, bo uszkodzona. Tak samo jak Lolita nie jest beztroska, nie jest też skandalicznie młoda, jej ekstazę motywuje autonegacja lub straceńcze odurzenie. Alice Glass można by przyszpilić i przelecieć bez wyrzutów sumienia. Jest wykreowana na cel męskiej żądzy, mimo że daleko jej do pornograficznego stereotypu symbolu seksu. Jest groupie, która znalazła się na scenie. Ethan Kath tak wspomina Alice sprzed CC:
Her band would play in this bar that attracted a lot of guys from ‘80s punk bands, these 45-year-old who’d be heckling her, and she’s spitting beer in their faces from the stage.
Rozmazany makijaż, electroclashowy outfit i to pokazowe plucie browarem eksponują niezborne wnętrze, chwiejnie wsparte na tajemniczej skazie, która przyciąga, jest bólem i złem, które decydują o atrakcyjności nosiciela. Często pojawiające się w witch house'owych kawałkach, nawet jako imitacja bitu, odgłosy strzałów czy w ogóle obsługiwania broni, wyrażają tę ekstazę, są rekwizytem złych dziewczynek z rozmazanym ciemnym makijażem, skórą z H&Mu i tanią, agresywną biżuterią. Złych dziewczynek, lalek a nie kobiet czy wampów, więc i broń jest zabawką. One nienawidzą mężczyzn i mierzą do nich, ale kiedy pociągają za spust rewolwer okazuje się być zapalniczką i jest to zmyłka tak urocza, że znów narażają się na nachalny podryw, a każdy sprzeciw ohydni faceci zbywają śmiechem.
Kobiecość i perwersja idą w muzyce popularnej w parze. Lansowane fantazmaty są przesadne, oparte na stylizacji i wyolbrzymieniu, tak kompletne, że nierealne. Podobnie jak baśniowe postacie wiedźm, baśniowe eliksiry miłosne (romans Tristana i Izoldy), baśniowe zdrady (Salome i św. Jan, Samson i Delila), witch house (wraz z odnóżkami, także tą rapistowską) jest uzależniony od kobiecości. Konstytuuje ona całą zmysłowość, delikatność, kokieterię, starając się zanegować prostolinijne komunikaty. Nawet zwolnione tempo, ów senny, narkotyczny bpm nie jest po męsku infantylny - nie wyraża pragnienia natychmiastowego zaspokojenia, a raczej chęć budowania napięcia, stopniowania przyjemności, teasingu. Symbolizuje więc wynalazki cywilizacji kulturalnej, dywersyfikującej erotyczną przyjemność. W ten sposób zamazuje się naturalistyczną dosadność automatycznie ewokowaną przez fantazmat pierwotnego gwałtu. Identycznie działa inkorporacja rekwizytów rytualności: wzbogaca zbyt jawnie brutalny erotyczny przekaz o wymiar mistyczny, odzwierciedlany eterycznością, zamgleniem i transcendencją. Spójrzmy na fragment wywiadu z gościem odpowiedzialnym za †‡†:
How do you record your music?
I don't. I was reading some fucked up shit on vice about a sex ritual that takes place in some cult in japan, basically the priest has sex with a woman with yogurt (for lube) in front of the members of the church... something along the lines of that.
Blisko temu ekscesowi do jednej z licznych na poły religijnych tortur z Niedoli cnoty Sade'a:
Podniecone pierwszą zbrodnią potwory nie poprzestały na tym; nagą ułożyły na brzuchu na stole, zapaliły świeczniki, ustawiły u jej wezgłowia wizerunek naszego Zbawiciela i ośmieliły się dopełnić na łonie owej nieszczęśnicy najstraszliwszego z naszych misteriów.
Klasyczne, prerafaelickie nimfetki obdarzane są rycerską czcią jako małoletnie księżniczki. Infantki rządzą sercami muszkieterów. Lolity, noszące skazę po uprzedmiotawiających męskich żądzach, są poświęcane na ołtarzu męskich fantazji. Są atrybutem kultu, a nie jego obiektem. Warto zauważyć, że i w ich towarzystwie pojawiają się rycerze, ale zawsze błędni: Humbert Humbert, Rycerz Nieistniejący Calvino, wicekról Meksyku z Rękopisu znalezionego w Saragossie i wielu innych. Zwykle zbankrutowani geniusze albo nieludzko wierni zasadom cnoty gentlemeni-potwory. Śmieszni, tak jak przytoczone wyżej karykaturalne rytuały. Wydaje się, że współcześnie fantazmat pierwotnego gwałtu inscenizuje tajemniczy, mroczny kult już nie po to, aby usprawiedliwić żądze wymogami religii czy herezji, ale aby przetrwać w środowiskach urbanistycznych. W mieście trudno o miejsce na sabat, ale są piwnice i penthouse'y wieżowców, odpowiednio: miejsca podziemne i plugawe, i miejsca wywyższone luksusem i ekskluzywnością, połączone swoim przeznaczeniem – zaspokajania aspiracji, drapieżnych poruszeń męskiego wnętrza. W końcu: są też kluby i inne miejsca spotkań, publiczne i legalne, w których maskarada i gra konwencjami są uznane. Rytuały oraz postacie ofiar i kapłanów są przesadzone, wykoncypowane, kulturalne, perwersyjne, udawane. Są grą, ale są. I to w wielkim mieście, zbudowanym po to, aby na zawsze je wyrugować.
Salwa śmiechu, która położyła emo, a potem fala chill wave'ów oraz kolorowych 80. na chwilę odgrodziła odbiorców od ciemnej strony. Witch house jest ciekawy o tyle, że już na poziomie inspiracji jest wierny fascynacji złem. Wydaje się ono piękne, gustownie skonwencjonalizowane, jakby wyszło prosto z rąk dekadenckich epigonów Baudelaire'a. Nawet pomimo zastrzeżeń samych autorów niewiele w nim zabawy, kpiarskiego kiczu, który kazał reklamować disco krwawymi parkietami i neolityczną ekstazą. Związaną z fascynacją złem chęć przekraczania barier wyraża choćby wzięcie na warsztat przez domorosłych producentów muzyki, która jest zakodowana w podświadomości odbiorców jako uzależniona od milionów dolarów, profesjonalnego sprzętu i zaplecza marketingowego. Muzyki, funkcjonującej powszechnie jako rozrywka pozytywna, poprawiająca nastrój, umilająca czas, służąca kontaktom międzyludzkim. Witch house zdeprecjonował r'n'b i chartpop lo-fi i shoegazem utrzymanymi w ścisłym zerze selektywności, zastępowaniem movie quote'ami speców od autotune'a i wyszkolonych wokalistek-diw etc. To śmieciowa robota, szczurza praca i nic dziwnego, że gdzieś obok przetacza się drag – rynsztokowa odmiana tego, o czym przez cały czas tu mówimy: obok uszkodzeń, które prowadzą do mistycznego przeżycia, bólu, który podnieca uwikłaniem w transcendencję lub pop, krzywdy, która obu stronom pozwala uczestniczyć w kulturze. Te perwersje szukają ujścia w zaklinającym rzeczywistość przekonaniu, że pierwotne fantazmaty gwałtu i ofiarowania są nadal pociągające w zaawansowanej technologicznie, urbanistycznej i demokratycznej, mieszczańskiej cywilizacji, i że mogą być traktowane jako element wyrafinowania, kolejnego zainteresowania podważającego istnienie czegokolwiek, co byłoby uncool.
Mimo że egzystuje poza naturalnym dla kontrowersji środowiskiem, przedstawianie zła, ciemności, bólu etc. jako zjawisk atrakcyjnych, generujących rozrywkę, pozostaje kontrowersyjne. Odbiorcy bronią się przed takim przekazem, bo jego dyskursywność rozgrywa się zazwyczaj w całości wewnątrz odbierającej jednostki. Zażenowanie przymusza do cichego monologowania, szczególnie jeśli przekaz zyskuje w adresacie oddźwięk, a trudno o inne rozwiązanie w przypadku podstawowych fantazmatów. Ewentualne poczucie winy płynące ze słuchania rape house'u dla przyjemności wywoływanych przezeń skojarzeń i nastrojów jest ciekawym urzeczywistnieniem formuły guilty pleasure. Interesująco rozwija też optymistyczną konkluzję słynnego artykułu Eno: The sharing of art is a precursor to the sharing of other human experiences, for what is pleasurable in art becomes thinkable in life.
Gwałt i opresja są niewątpliwie ludzkim doświadczeniem, są do pomyślenia w życiu, a więc i zawarcia w sztuce. Jednakże, tak samo jak inne doświadczenia zła, nie są cool, a próby ich oswojenia - poddania dialogowi (choćby tylko, już nie dyskusji nawet), fantazmatycznej analizie czy włączenia do rekwizytorni popkultury - kończą się zwykle prześmiewczą, nawet nie groteskową, hiperbolą. Nawet w środowiskach akademickich, które z urzędu powinny być wyzute ze zbulwersowania, trudno o swobodną rozmowę o perwersjach bohatera literackiego. Empatia dla zła zatrzymuje się zwykle na poziomie bezpiecznych toposów takich jak zdrada małżeńska, zamrażając poziom rozmowy o poetyce utworu na poziomie środków stylistycznych. Paradoksalnie jeszcze mniej można spodziewać się po Internecie. Stereotypowy internauta traktuje fascynację mrokiem jako margines sieciowej kreacji, element sprzeczny z upragnionym wizerunkiem nowoczesnego, błyskotliwego i pogodnego, konsumenta popkultury. Nie da się fascynacji złem obronić jako tematu wypowiedzi ani elementu wizerunku, nawet jeśli to zło jest tylko elementem estetyki, nieważne skąd pochodzącym: z atawistycznych, płciowych odruchów czy marketingowych zapleczy. Identyczny los musi więc spotkać bohaterkę tego tekstu. Zawsze będzie symbolem złego smaku i infantylności i pretensjonalności, i zwykle przedstawiana będzie z przymrużeniem oka, gdzieś w tle. Z lekceważeniem często dalekim od autentycznych przekonań i zainteresowań.
Chciałbym cię wyściskać za te teksty.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że brakuje ci w całej analizie (fantastycznej) przybliżenia, z czego (z jakich gatunków) się witch house wziął. "R'n'B, chartpopu, disco czy rave" to nie wszystko. Dodajbym do tego bardzo świeży twór jakim jest trap (najlepiej taki najbardziej prymitywny, im bardziej świadomy i komercyjny tym gorzej) i już dla mnie wyjaśnia się niemal wszystko, co wypisałeś niżej. Trapem jako takim wielu witch house'owców się jarało (np. Salem swego czasu coverowało Gucci Mane'a) zanim wyparło to typowe dla DISmagazine'u zafascynowanie kiczowatym trancem (tak jak to teraz robi Ritualz). Trap = podział na role (gangster/dziwka), patos i tysiące hi-hatów niczym małe brylanciki, z których skrojona jest tandetna biżuteria (http://bit.ly/kFyIMH). Trap jest okropnie głupi, ale widzę w nim tak wiele, że sam chętnie napisałbym tak samo długi tekst, jak twój o witch housie. Szkoda, że nie mam bloga. No, chyba że pozwolisz mi tutaj pisać.
OdpowiedzUsuńDzięki za lekturę, miłe słowa i ciekawy trop. Jeśli masz ochotę napisać coś ciekawego i opublikować to na Fight!Suzan to nie widzę przeszkód, choć doradzałbym raczej podesłanie tekstu w miejsce, które będzie lepiej prezentowało się w Twoim CV.
OdpowiedzUsuńTekst już jest na końcówce, mało jest tam o trapie jako o muzyce, zeszło to na z powrotem na witch house ale bardziej na to w co się zmienił.
UsuńPytanie - masz namiary na jakieś sensowne teksty (poza tym na Dummy Mag) o ravie albo tym, co ktoś nazwał vaporwave? Wspomniałeś przy Brianie Eno o muzyce dla lotnisk, temat podchwycił serwis Tiny Mixtapes i chętnie recenzuje niszowce z tej estetyki, jednak mi bardziej chodzi o wspomniane wcześniej klimaty mixów dla Dis Magu.