Miałem kolegę, którego serce nie klękało w żadnej sytuacji. Nie lubił się dziwić i bez trudu otrząsał z łamiących wieści. Nawet jeśli nijak się miały do pieniędzy, mówił:
„Kto bogatemu zabroni” i wracał do siebie. Posługiwał się tym
powiedzonkiem jak króliczą łapką albo safe word. Trzymał
je na podorędziu, blisko piersi. Czasem podjudzaliśmy Piotrka,
opowiadając niestworzone historie, a on – cokolwiek byśmy
nazmyślali – reagował tak samo. „Kto bogatemu zabroni”,
mówił. Trzymał na dystans nasze rewelacje, chroniąc siebie. Gdyby
choć raz się zdumiał, wypadłby z roli i sam stał się sensacją.
Swoją ripostę potrafił rzucić nieśmiało albo ze zjadliwą
kpiną. Czasem tonem marzenia, jakby spodziewał się, że kiedyś
ktoś jednak bogatym zabroni. Te odcienie świadczyły o
mistrzostwie.
„Czarny pas”
natychmiast zrepetowałem, upewniając się, czy aby na pewno
ściągnąłem Lisowską. Wspominając podczas pobytu na Antarktyce
romans z dziewczyną poznaną na koncercie BRMC, bohater 9 Songs
Winterbottoma mówi: „Antarktyka to ćwiczenie z redukcjonizmu”.
Na pierwszy rzut oka „Czarny pas” to notatki z rozpadu miłości. Na drugi, ciekawszy, relacja z narzucenia sobie przymusu. „Ćwiczenie z
redukcjonizmu”. Minęło już trochę czasu, a wciąż
jestem zaskoczony – jak Piotrek był może tylko w jakimś odległym
genesis – otwarciem tej płyty. Lisowska, która zapewne
nigdy nie słyszała o OuLiPo, zaadoptowała procedury pisania pod
przymusem (sous contrainte), w rezultacie nagrywając
piosenkę, którą można by pokazać późnej (późniejszej nawet
niż obecna, ale zawsze) Sade.
Jak gdyby stwierdziła,
że tym, co stoi na przeszkodzie do jakości, jest ona sama,
zrezygnowała ze wszystkiego, co dotąd ją konstytuowało.
Metodycznie trzebiąc siebie, osiągnęła stopień zero jaźni, skąd
wyżął się najlepszy kawałek w jej dotychczasowej karierze. Jeśli
Raymond Roussel postanowił budować literaturę na homofonicznych
zbitkach, to Lisowska poprzysięgła używać jednego – mocno,
przeciągle – zaśpiewanego słowa zamiast, jak dotąd, piętnastu
mętnych zaimków. Jeśli Perec porwał się na lipogram, to Lisowska
zaryzykowała pierwszą piosenkę bez rymów. „Czarny pas” zadaje
kłam twierdzeniu o niemierzalności autentyzmu. W tym wypadku
quantum szczerości równa się precyzyjnie ilości bólu,
jaka do pojęcia koncepcji wiersza białego konieczna jest autorce
uzależnionej od Częstochowy jak Anteusz
od Gai.
Lisowska nagrywa swój
najbardziej klarowny utwór, a potem zapełnia pozostałe kilkanaście
indeksów popowym szrotem. W rezultacie ogłasza – jak Pierre
Menard – dwa dzieła: słyszalne, nad
którym można się zżymać, i niesłyszalne, które trzeba
sobie dośpiewać samemu, wyłączywszy Ponad
wszystko po „Czarnym pasie” i wyobrażając sobie
zbiór równych mu piosenek, czyli polską płytę roku. Cierpienia,
które wywróciło na nice całą poetykę Lisowskiej, starczyło na
dosłownie kilka minut; potem na akordeonie zagra Mozil, a produkcją
zajmie się Ukeje. „Prostą sprawę”, znakomity wzorzec akompaniamentu do
zapieksy lub podróży w środku sezonu pociągiem na Hel, Lisowska przesuwa z właściwego albumu na płytę z
bonusami. Kto bogatemu zabroni…
Poza kolegą, który nie
lubił się dziwić, miałem kiedyś korki z dziewczyną, która nie
rezonowała z ładunkiem emocjonalnym żadnego utworu, ale gdy
dotarliśmy do lektur obozowych, z łatwością wytaczała z siebie
rzewny smutek. To wstrętne, ale czuła, że powinna, że musi. Miała
wrażenie, że jest obserwowana i że ludzie bezustannie oceniają
jej reakcje; jeśli zrobi coś, co ich zaskoczy, postąpi nie-tak-jak-trzeba, będzie skończona. Już z perspektywy drugiego–trzeciego tracka można
domyślić się, jak trudne było dla Lisowskiej odczucie
czegokolwiek, co dla innych mogło by okazać się niezrozumiałe. Zagrała va bank w „Czarnym pasie”, zatem bierze się w garść
i pali za tą piosenką mosty. Nie można odcinać fanów od
zapasu traumatyzująco wesołych trąbek. Tak często pada.
Najgorsze fragmenty
albumu – te, w których Lisowska zachowuje się, jak gdyby nie
wzbogaciło jej żadne cierpienie – mają rozkazujące tytuły
(„Zakochaj się”, „Zrób to”). To jeszcze jeden przymus, ale
tym razem zorientowany na powrót do słodkiej przeciętności po dwuminutowej wizycie w koszmarze. Tam, gdzie
należało tłumaczyć nie tyle swoją teraźniejszość, ile raczej
problemy z jej opisem (jak Rihanna w nadirze OuLiPijskiego „Birthday
Cake”: „I’mma make you my bitch / Cake, cake, cake,
cake / Cake, cake, cake, cake / Cake, cake, cake, cake
/ Cake, cake, cake”), Lisowska próbuje śpiewać jak ci
śmieszni ludzie, których zapamiętała z wycieczki do
opery i nagabuje słuchaczy do wzięcia się w garść. Magia tego
coachingu, polegająca głównie na transmutacji
kręgosłupa moralnego w zrzucanie na innych winy za „toksyczne
relacje” i „deficyty”, na długo zaprzepaszcza okazję do
rywalizacji z Brodką czy Chylińską.
A gdzie TOP albumów za 2016?
OdpowiedzUsuńDziś wieczorem wrzucę na fanpeja.
Usuń