poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Artur Rojek – Składam się z ciągłych powtórzeń

Artur Rojek
Składam się z ciągłych powtórzeń
Kayax, 2014






Długu, jaki polska kultura słuchania zaciągnęła u Artura Rojka, nie da się przecenić. Nie chodzi tylko o OFFa. Dla mnie bardziej istotna była inicjatywa wiele wcześniejsza, a mianowicie seria felietonów – bodaj dla magazynu XXL (?) – których nie potrafię już odszukać w sieci. Jeszcze zanim zaczęliśmy sobie wyobrażać festiwale ze współczesną muzyką rozrywkową, Rojek słuchał slow core'u (od Low do Spain), Coldplay, Radiohead, My Bloody Valentine, folktroniki i, jak gdyby mimochodem, pisał o tych odkryciach, często argumentując za daną muzyką przywołaniem jakiejś życiowej scenki czy uczuć, których stała się powodem albo ornamentem. Teraz brzmi to może śmiesznie, ale dekadę temu te zespoły (zespoły!) były iluminacją i pozwoliły masie, ale to naprawdę masie, słuchaczy rozwinąć swój gust w kategoriach ściśle darwinowskich. Wielu nie wiedziało wówczas, że tylko krok dzieli ich od wiecznego pokutowania w czyśćcu Pidżamy Porno czy Kultu. Chodziło o wzmocnienie się, o wykształcenie nowych sposobów postrzegania, a więc i doświadczania muzyki. Nie chciałem popadać w patos, ale już za późno, zatem szybko się usprawiedliwię: jeśli uległem nastrojowi, to tylko na chwilę potrzebną do zaznaczenia różnicy między dwoma sposobami wyrażenia respektu. Można przenieść swoją sympatię z człowieka na nagraną przezeń płytę i oszukiwać – zarówno jego, jak siebie – że okazała się sukcesem. Można też powiedzieć szczerze – zarówno jemu, jak sobie – że nie spełniła oczekiwań i że nie ma sensu pokładać nadziei w następnych.

Pulpit już czysty, można więc przejść do montowania. Stwierdzenie banalne, ale bez niego mechanizm szybko się zakrztusi: Myslovitz zawdzięczają spektakularny przebieg kariery tekstom swoich piosenek. Truizm o tyle kontrowersyjny, że krytyka, nie tylko u nas, ale i na świecie, ma w zwyczaju ignorowanie warstwy lirycznej utworów. Po części ze słusznej pobudki skupienia na muzyce, ale z drugiej strony także i z uwagi na kompleks złożony z dwóch, przystających do siebie jak ulał, połówek. Po pierwsze, gros recenzentów nie posiada żadnego przygotowania do pracy z tekstem. Po drugie – większość wierzy ślepo, że rzetelność polega na przedłożeniu słabego podkładu ponad najbardziej poruszający wers. I jeszcze jeden banał: mimo że w niejednym wywiadzie Rojek zaznaczał, iż autorami słów są jeden albo i nawet dwóch innych członków zespołu, to nikt mu nie wierzył. Sedno sprawy tkwiło – i tkwi nadal – w twarzy. Wszystkich bez wyjątku obezwładnia łatwość, z jaką przychodzi przypisanie „egzystencjalnych” tekstów człowiekowi o obliczu tak melancholijnym, jak zbereźna jest morda Kinskiego. Twarz Rojka zasługiwałaby – zupełnie poważnie – na szkic podobny do tego, w którym Marek Bieńczyk zastanawia się nad facjatą Bogarta (patrz O trzy drinki z tyłu, w: Książka twarzy). To właśnie rysy tego oblicza sprawiły, że jeśli chodzi o Myslovitz praktycznie nikt nie wyruszył na krucjatę przeciwko grzechom tak chętnie wytykanym Various Manx czy nawet niektórym projektom disco polo.

Dzięki Rojkowej twarzy oraz dzięki schematowi recepcyjnemu, który nie dopuszcza przywiązywania wagi do jakości tekstów, niebawem będzie można w całym Internecie czytać recenzje pozbawione wzmianki o fatalnych, wołających o pomstę do nieba linijkach. Szczytem jest tu chyba centralny utwór na płycie, „Kot i Pelikan”, gdzie z emfazą powtarza się takie zdania, jak: „Słysząc Franka płacz / Pelikanem mknę przez park”. Kawałek dalej mowa jeszcze o „Grubym kocie, który głaszcze swój puszysty brzuch / Patrząc jak...” – no właśnie, „patrząc” rozpoczyna refren, a Rojek, opowiadający o kocie w trzeciej osobie, „zapomina” powrócić do pierwszej, tak więc przez kilkanaście sekund utworu można kota – przypomnę: „grubego, który głaszcze swój puszysty brzuch” – identyfikować z autorem płyty. W kontekście tego ustępu Sebastian Gabryel pisze – niestety, bez ironii – o „niewymuszonej intymności”. To sformułowanie, a właściwie kalka językowa, kondensuje w sobie jeden z najwygodniejszych, bo od ręki załatwiających sprawę, pryzmatów, przez które można patrzeć na solowy album Rojka. Chodzi o przejście od chłopięcego britpopowca do dorosłego mężczyzny, męża i ojca, którego wszyscy Rojkowi życzą, bo w biografiach słynnych ludzi lubimy zwłaszcza mocne cezury. Były lider Myslovitz realizuje tę potrzebę z nawiązką w zakończeniu „To, co będzie”, gdzie dziecięcy chórek – wyprodukowany na modłę najszerzej znanej piosenki Buzu Squat, lecz znacznie bardziej żenujący niż ten sam zabieg w „Prezydencie” Mistera D. – śpiewa przez dobrą chwilą dwie sylaby na przemian: „ha ha” oraz „je je”. Komentarz jest zbędny, bo czy istnieje coś bardziej nudnego i tatusiowatego („dojrzałego” i „niewymuszenie intymnego”) od dopuszczenia dzieciaków do swojej płyty i machnięcia ręką na to, co dokładnie będą na niej robić?

Wypadałoby teraz przejść do muzyki. Nie wiem tylko, czy warto zajmować się tą kwestią w przypadku płyty, która – może wbrew oczekiwaniom autora, niewątpliwego fana muzyki – polega nie tyle nawet na muzyce, co raczej na upodobaniu do nagrywania czegoś i na nawyku regularnego manifestowania swojego introwertyzmu i nadwrażliwości. Krótko mówiąc, sporo tu zwyczajnego bezguścia. Niewytłumaczalne brzmienie „Tego, co będzie”, czysto Brathankowy zaśpiew w „Czasie, który pozostał” (intonacja w wersie „Nie pozwolę ci mnie opuścić” to czysta Mlynkowa), karykaturalna kalka z Yorke'a w „Kokonie”, mało wciągające podkłady... Żeby nie marudzić, przejdę do tego, co mimo wszystko mnie na tym albumie zaintrygowało. Nie jest tego wiele, więc zmieściło się bez kłopotu w dwóch pierwszych utworach: w „Lecie 76” i wytypowanej na singla „Beksie”. Mam przeczucie – a może pobożne życzenie – że Składam się z ciągłych powtórzeń miało być początkowo rozliczeniem z ojcem. Pomysł ostatecznie zarzucono, ale w obu wspomnianych utworach padają apostrofy w tonie, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Wystarczy porównać występującą tu mieszankę zapalczywości i bezradności z wokalem „Dla taty” Lenny Valentino.

„Lato” budowane jest na sekwencji obrazów przemocy, które spaja tytułowa data, powtarzana na tyle beznamiętnie i często, że z sekundy na sekundę zaczyna wyzbywać się pierwotnego, a potem już jakiegokolwiek, znaczenia. W ten sposób pod koniec kawałka mamy do czynienia nie tyle z konkretnym rokiem, co czasem w ogóle. Trudno o bardziej czytelny sygnał duchowej inercji, poczucia niemożności wyzwolenia się z kręgu powtórzeń. Jeszcze jedna próba wyłamania zostanie podjęta w „Beksie”, gdzie bohater rzuca obcesowo „wynoś się ze mnie”, by zaraz potem zwrócić się w przeciwną stronę i wołać po prostu „mamo”. Ta apostrofa do matki jest o tyle interesująca, że pozostaje – obok Franka – jedynym prawdziwie bezpośrednim, bo nazywającym osobę, zwrotem na całej płycie. Reszta apostrof – zwłaszcza te w „Lecie” – są kierowane do anonimowych postaci, których egzystencja toczy się w głęboko zalegającym cieniu. W tych mrocznych, transgresyjnych rejonach łatwo osadzić właśnie figurę ojca. Jest też wątek genderowy: zbuntowany bohater nakłada sobie brokat na twarz, podczas gdy chwilę temu, latem siedemdziesiątego szóstego, martwił się jeszcze: „Mówisz, w życiu trzeba być kimś / Czy odejdziesz, gdy będę nikim?”, sugerując, że to właśnie poczucie własnej znikomości jest przyczyną kompulsywnego nawracania pamięcią do przezwiska „beksa”, za mało wymyślnego, by jego autorami byli rówieśnicy.

Mógłbym jeszcze rozwinąć trochę te intuicje, ale zbyt łatwo je obalić, powołując się na inne – równie nie powiązane ze sobą – wersy tych dwu piosenek, lepiej więc przejść od razu do wniosków. Jeśli Rojek faktycznie zaczął pracę nad swoją pierwszą solową płytą, chcąc zrealizować jakiś koncept, to cała para poszła niestety w przeciwną stronę: materiału amorficznego, poszatkowanego, bez lejtmotywu, na który można by nanizać poszczególne utwory. Zakrawa to na schizofrenię, bo wizerunek byłego wokalisty Myslovitz tak drastycznie nie zgadza się z grafomańskimi tekstami, kiczem kompozycyjnym oraz brzmieniowym (!) i w ogóle wydaniem albumu w Kayaksie, że nasuwa się tylko skojarzenie z jakimś populistycznym, tandetnym Innym w Rojku, Innym, który w całości pochłania potencjał, do którego repertuar kolejnych OFFów jest jedną wielką aluzją. Istnieje też odmienne wytłumaczenie – mniej poetyczne, ale korelujące ze wspomnianym wyżej fenomenem twarzy. Polega ono na tym, że ogromna większość cech, które łatwo było Rojkowi przypisać dopóty, dopóki ukrywał się w szeregach zespołu, nie zdają sprawdzianu pełnej ekspozycji, jaką jest nagrywanie solo. Możliwe, że jedna z najistotniejszych postaci polskiej sceny muzycznej jest po prostu zupełnie przeciętnym, nudnym człowiekiem, który – owszem – przeczytał nawet parę książek, głównie nowe, atrakcyjniejsze wydania „niegrzecznej” klasyki („Kerouac i Hesse w kolorowej oprawie, w końcu!”), ale jest rozczarowująco wolny od konfliktu wewnętrznego albo, co gorsza, pokusy przekucia go w dzieło, gdyby ów jednak istniał.