poniedziałek, 28 czerwca 2010

Od koncertu Caribou do śmierci w kilku prostych krokach

Fundamentem tekstów ujawniających przebieg procesów wewnętrznych jest introspekcja. Badając siebie podczas doznawania dzieł sztuki łatwo dojść do przekonania, że odbiór jest jedną z czynności – jego jakość zależy od wyćwiczenia. Są mniej lub bardziej doświadczeni twórcy, którzy manipulując w zewnętrznej materii właściwymi danej gałęzi sztuki narzędziami produkują dzieła. I są też mniej lub bardziej doświadczeni odbiorcy, manipulujący w materii wewnętrznej: własnych przez dzieło wzbudzanych reakcji, różnego formatu: od niepohamowanych zrywów po mikroekspresje. Generowanie się i stabilizacja takich procesów daje się jednak zawsze prześledzić od samego zawiązania kontaktu z dziełem aż do ustabilizowania odczuć w osąd. Najefektywniejszym bodźcem autoanalizy jest moim zdaniem chęć przeciwstawienia się hype'owi, czyli mówiąc oględniej: pragnienie poniżenia języka i strategii reklamowych poprzez odtrącenie rzekomego ideału. Opłaca się, bo skutkuje wywyższeniem irytacji, gniewu itp. emocji do rangi przenikliwości, niezależności umysłowej czy nawet naturalnej, ludzkiej reakcji na martwotę, mechaniczność, idee deterministyczne etc.

Wszystko to wydaje się dosyć oczywiste i stanowi tylko podłoże jednej z przygód odbiorczych, z którą spotykam się w sobie od jakiegoś już czasu. Aby ją rozpracować i obrać kierunek na odpowiedzi układam sobie taką oto konstelację autorefleksji: wyraźna u mnie ostatnio apologia ambientu, osiągająca amplitudę entuzjazmu ~> równoległa niechęć do wszelkich tytułów, które można by opisać tagiem (nawet znajdującym się pośród wielu innych na podrzędnej pozycji) indie i powrót do najlepszych, uznanych dzieł tej gałęzi, zwieńczony niepowodzeniem i spotęgowaniem niechęci ~> odsunięcie się od oficjalnego debiutu Ariela Pinka, wyraźnie bogatsze w treść niż wcześniejsze uprzedzenia, bo usprawiedliwione samozadowoleniem z ustanowienia tradycji rozpoczętej skutecznym wymazaniem z pola widzenia Animal Collective z okresu post-Spirits ~> beznamiętny *pobyt* na niedawnym koncercie Caribou.

~> to niezbyt szczęśliwy znak. Cztery elementy wzmiankowanej konstelacji powinny pojawić się w umyśle czytelnika równolegle, natychmiastowo, jako jedna spójna całość, tak jak jawią się mi osobiście. To tworzenie narracji wymusza porządkowanie w czasie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: opowiadając dokonujemy już interpretacji, póki co mglistej. Wystarczy jednak zwrócić się ku opowieści, aby uzyskać klucz do kontynuowania dalszych, bardziej precyzyjnych rozważań nt. samego jej przedmiotu. Pisząc zupełnie na bieżąco, szybko i bez głębszego namysłu nad doborem słów i następstwem zdań, umieściłem koncert Caribou na samym końcu wyliczenia elementów konstelacji, mimo że jestem przekonany, że to on stał się ostatecznie genezą, momentem klaryfikacji, uświadomienia sobie całego procesu. Banalna prawda mówi, że osąd kształtuje się długo i potrzebuje inhibitora, „wyzwoliciela”. W moim przypadku był to właśnie gig Snaitha. A więc element jednak ostatni? Umieściłem koncert na końcu, bo w całym procesie introspekcji odegrał rolę przypisu, czyli wyjaśnienia całego toczącego się podświadomie od długich dni procesu recepcyjnego?

Narracja jest sama w sobie interpretacją, często nierozerwalnie powiązaną z oceną. Opowiadam i mając do wyboru obsadzenia koncertu Caribou w roli wydarzenia inicjującego cały proces lub przeciwnie: w roli przypisu, legendy – wybrałem to ostatnie, jakbym pragnął czym prędzej zdeprecjonować występ Snaitha. Przypisy? No, cóż, objaśniają, ale czyta się je na końcu, nieuważnie lub wcale. Jako początkujący czytelnik pomijałem wstępy czy przedmowy, nie podejrzewając nawet, że mogły być częścią właściwej narracji, elementem spisanym ręką autora a nie nudnego wydawcy.

Następnego dnia po koncercie sprawdziłem czy są jakieś recenzje wydarzenia na lastfm. Były aż dwie: 1) Caribou grał z kolei tak zwana muzykę eksperymentalną. Mieszali gatunki, dużo ezabawz instrumentami perkusyjnymi i ich syntezatorami. No i te utwory na końcu. Po prostu wbija w ziemię, 2) OGIEŃ KURVA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!111111111111

Występ Snaitha z zespołem i powyższe recenzje uświadomiły mi, że stałem pod sceną jakiegokolwiek z koncertujących obecnie popularnych zespołów. Animal Collective, Kamp!, Massive Attack, Jónsi, Crystal Castles, Uffie, cokolwiek. Każdy zespół grający, stereotypowo, muzykę alternatywną, w porównaniu do przeciwstawnych estetyk tworzący sztukę wręcz barokowo złożoną, pragnie ostatnio 1) udowodnić otwartość i egalitaryzm w doborze źródeł inspiracji, sięgając po estetyki jeszcze kilka lat temu uznawane za prostackie, toporne, prymitywne, 2) objawić dekadentyzm zrzeczenia się tożsamości, podstępnie sugerując/projektując nieprzewidywalność swoich kolejnych dokonań, 3) udokumentować przynależność do aprobowanej pozytywnej, hedonistycznej warstwy sztuki.

Występ Caribou ograniczył się właściwie do wyłupywania kolejnych, starannie normalizowanych względem siebie pod kątem nasycenia czy głośności, elementów jednego długiego setu raczej niż koncertu. Była mocarna perka, były bity, kilka tropikalnych elementów, rytmiczna gitara, wystarczająco dużo przestrzeni, żeby uchronić wszystko od zarzygania magmą, były epileptyczne światła i lampki imitujące lasery, wszystko działo się w miejscu wyposażonym w filary ze starej cegły. Przekroczony został gdzieś próg idealnego rave'u, a koncertu nie było. Był sam rytm, pławienie się w usilnie psychodelizującej techniawce, niby to taneczna miazga i absolutna izolacja od nagrań studyjnych. Krótkie chwile dekompresji zapewniały wokal Snaitha (jedyny wyróżniający się melodyjnie element rytmicznej pokazówki) i intra utworów. Te były grane normalnie, jakby specjalnie tak czysto i wiernie w stosunku do wersji albumowych, jakby chciano ułatwić publice identyfikację poszczególnych utworów.

Po podanych na tacy intrach, kawałki przeistaczały się z powrotem w jednakowe walizy, sejfy, kwadraty, przyjmowane ze sporym entuzjazmem tych, którzy rozgrzeszyli swoje wymagania co do komercyjnego koncertu rozpoznaniem intr utworów składających się na zaaprobowaną przez krytykę płyty i spokojnie mogli cieszyć się faktem, że po chwili niepewności zapewniano im bezpieczne lądowanie w podmiejskiej tancbudzie z niosącym się po polu bitem. Rażąca hipokryzja, bo gdyby nie ww. tag indie, a tagi służą przecież opisowi tak płyty jak adresata, podśmiewaliby się z Caribou live jako dresiarskiej napierdalanki, nie mówiąc już o tym, że spora grupa w ogóle nie sięgnęłaby po Swim, z góry traktując album jako równie trudny co Up In Flames czy Andorra. Tag indie zapewnił Swim szerszą grupę odbiorców, ale, głupie małe słówko, zainfekował też samą muzykę.

Monochromatyczność, nachalne zrytmizowanie, rozprzężenie, obniżenie wymagań po obu stronach: występującego jak i widza/słuchacza występu Caribou, uświadomiły mi powody mojej niechęci do indie. Jeszcze jakiś czas temu to, czym był cały koncert Snaitha, byłoby jedynie elementem decydującym o zapadnięciu imprezy w pamięć. Po kilku utworach nastąpiłaby chwila rozprzężenia, zatracenia czy jak to zwać, potem kolejne kawałki, doznawane odświeżonym aparatem zmysłów i pewnego rodzaju katharsis. Jakiś czas temu indie (jako tag) było tym, czym post-rock jeszcze na dwa-trzy lata przed Hawk Is Howling: estetyką gorączkowo poszukującą, ale skazaną na obumarcie z powodu *dumy* ze swojego rdzenia. Nie chcąc go porzucić mógł post-rock tylko dodawać lub odejmować peryferia, ze znanym wszystkim skutkiem. Z indie dzieje się to samo. Wcześniejszy, etap poszukiwania i starań, polega na dyscyplinie i okazuje się być, wbrew pozorom, ekspansywny; późniejszy, etap wchłaniania wszystkiego i egalitaryzmu, wbrew wstępnym przewidywaniom prowadzi do uniemożliwiającego trzeźwe rozpoznania otorbienia.

Ariel Pink's Haunted Graffiti znaleźli się w moim rozumieniu wewnątrz tego torbiela, podobnie jak wcześniej AC. Ekstrapolowałem niechęć do indie na Before Today i na wszystko właściwie, co bazuje na gitarze i perkusji. Przez indie rozumiem tutaj tag, nie estetykę i jej true side. Jak wiadomo, tag służy wychwyceniu dystynktywnych cech danego gatunku, estetyki, konwencji i skompresowaniu ich w chwytliwy, mnemotechniczny slogan. Tagi opisują daną muzykę, ale też jej adresata, są po to żeby się szybko dogadywać, katalogować. Before Today, podobnie jak późne Animal Collective, mógłbym na siłę opisać masą tagów, ale tak naprawdę nie rozróżniam od siebie tych płyt, podobnie jak nie wyróżnia się żadna z przesłuchanych w tym roku płyt z grubsza choć reprezentujących indie. Nie jestem głuchy ani głupi: zwyczajnie opowiadają tę samą historię, w kółko tę samą, o czasach, do których nie mam ochoty wracać, czasach, które właściwie nie istniały. Stąd ostatnia apologia na blogu ambientu jako muzyki możliwie najwyraźniej pozbawionej struktur rytmicznych, możliwie najbardziej wymagającej zdyscyplinowanego odbioru, możliwie najmniej obciążonej wartościami/zjawiskami zacierającymi trzeźwość osądu.

Mimo że to indie i pop (stało się) doczekały się wielu spektakularnych (i niesprawdzalnych pod względem trafności) analiz muzykologicznych czy historiograficznych, a ambient skazany jest najczęściej na impresje odosobnionych słuchaczy, to jednak właśnie indie i pop, a może tylko ich rozpowszechniany ostatnio styl odbioru, stały się estetykami rozmywającymi się, tracącymi chęć i prawo do wymagania czegokolwiek od odbiorcy. Jeśli spłynęły się gdzieś tam w chill-wave to jest to chyba idealna realizacja metafory o popadaniu w mglisty przekaz. Również odbiorca ma się rozmyć, rozpłynąć, a ja od momentu, w którym opuściłem etap rozmycia się, rozpłynięcia, zachłysnąłem się możliwością życia, posiadania wszystkiego, odczuwania przepływu całej tej cholernie pięknej i żwawej krwi w moim ciele, możliwością dyscypliny, rozwijania się i poszerzania terenów, także we własnym wnętrzu. Nie czuję nic z tego, co mają mi do zaoferowania ostatnie premiery indie/pop. Słuchanie tych wydawnictw nie sprawia nic, kończy się niczym. Wątpię, aby możliwe było korespondować z tymi płytami i pozostawać żywym, mieć krew w sobie. Pozostaje próbować okrzepnięcia za sprawą podejmowanych dyskursów, porządkowania najbardziej nawet aktualnych wydarzeń w narrację kronikarską o zacięciu syntetycznym, historiograficznym. Dopiero ostatnio widzę wyraźnie jak bardzo jest to próżne zajęcie. Wcześniej analizy przesłania Gagi czy rzekome zazębianie się, wynikanie z siebie, zespołów indie (dalej umownie), budziły rezerwę lub niechęć, które wyjaśniłem w Fuck the Beatles, obecnie nudzą lub budzą politowanie.

Napisałem, że potraktowałem koncert Caribou jako przypis, i że jako początkujący czytelnik pomijałem przypisy, przedmowy, wstępy etc. Być może więc było to podświadomie wyrażone pragnienie powierzenia występu Snaitha temu właśnie kompletnie niedoświadczonemu odbiorcy we mnie? Możliwe. Ale z drugiej strony: czym tłumaczyć fakt, że jedynie ogromnym wysiłkiem woli daję radę przetrzymać jakąkolwiek płytę *The* Shins? Dlaczego całe to gówniane indie ostatnich miesięcy i lat, rozlało się także na tytuły, które bardzo lubiłem, odbierając mi je? Jedna z odpowiedzi już padła: nie mogę ścierpieć odpowiednio skalibrowanych perkusji i gitar. Druga też już właściwie padła: indie doczekało się rozległych opracowań krytycznych, podobnie jak pop, który postawiłem obok, może słuszniej niż w pierwszej chwili sądziłem. Widać już w wielu miejscach internetu sporą chętkę na obwieszczenie post- chill-wave'u. Niektórzy ślinią się na wynajdywanie nowych genres lub obwieszczanie premiery dzieł kluczowych dla historii rozwoju gałęzi rozrywki, o której tu mówimy. Wszystko rozbija się o historię, ludzie chcą widzieć ją na własne oczy, spisywać jej drgnienia, notować kreseczki na osi czasu, sądząc, że jego upływ skompresował się do rozmiarów cartridge'a do gameboya, i że są zgrane nań jakieś programy zapewniające oderwanie się od rzeczywistości, która z kolei zawsze dawała się kompresować do przemijania. Tego przemijania rozumianego w bolesnym, przerażającym sensie, które ma gdzieś, że kilku podrzędnych grajków lub domorosłych kronikarzy złożyło się żeby je przemilczeć. Tego samego, które czeka po postawieniu kropki kończącej każdą z analiz. Przemilczenie prowadzi zwykle, wbrew wstępnym przewidywaniom, do zaakcentowania (nie zaakceptowania) tego, co się przemilczało. Z tej wesołej, jednostajnej muzyczki, którą z takim uporem kataloguje się i analizuje, wionie śmiercią i może dlatego też nie mogę identyfikować się z nią w pełni: nie bawił mnie Snaith live jako iż sądzę, że jestem niezniszczalny, nie mogę umrzeć, jest tylko tu i teraz et caetera, et caetera, et caetera.

niedziela, 20 czerwca 2010

Causeyoufair - There I Lay & Time Imperfections

Causeyoufair
There I Lay & Time Imperfections

2010, Audiomoves



7.8



50 giętkich, niełamliwych kostek i 517 mięśni sprawia, że kot może zatrzymać się w 5/6 kroku. Zawiesić łapkę centymetr nad ziemią i trwać nieruchomo całe wieki. Noc to ta pora, kiedy koty wydają się szczególnie chętnie szpanować możliwościami swojego organizmu, ale sprawa nie kończy się na infrawizji. W świetle dnia mysz też nie ma szans, bo poza kościami i mięśniami kot ma 130 stopniowy kąt widzenia i źrenicę chronioną tak, by mógł patrzeć prosto w słońce lub w silną żarówkę. Tak więc odporność na oślepiającą jasność, zamiłowanie do akcji na obrzeżach możliwości słuchu. Leniwy wdzięk, kiedy trzeba sprężysty glamour i odrobina niepokoju.

Causeyoufair podrzuca godzinny relaks poświęcony obserwacji przemian dystyngowanego, rozwałkowanego w ambient, glitch-gaze'u. Chłodny w upalny dzień, rozpalony do białości rześkim świtem, idealnie towarzyszy lekturom, drzemce, właściwie wszystkiemu. Przy pełnej koncentracji dodatkowe akcenty padają na wydłużone chwile ciszy między kolejnymi trackami, sugerując wsłuchanie się w odgłosy otoczenia, jakoś dziwnie upodobnionego nagle do tej muzyki. Od czasu do czasu wydaje się, że na powierzchnię wypływa Boardsowski bicik albo niewyraźne podobieństwo do Klimka (
Music to Fall Asleep albo Movies Is Magic? osobiście nie rozróżniam), Stars of the Lid albo i, znowuż, Basinskiego (którego asymilacja przez wszystkich sugeruje notabene, że się skończył), ale możliwe, że to tylko złudzenia produkowane przez żądną punktów orientacyjnych podświadomość. Kolejna fatamorgana lub może raczej samospełniająca się przepowiednia: tworzone na pianinie i wiolonczelach drone'y, stanowiące rdzeń wszystkich utworów, bardzo łatwo uznać za wydłużane, poddane wielokrotnemu rosochaceniu dźwięki fletu. Byłoby to nad wyraz poetyckie, zważywszy na fakt, że cały poprzedni akapit, tak dobrze odzwierciedlający naturę There I Lay & Time Imperfections, parafrazuje fragment Fletu z mandragory zniesławionego Łysiaka.

Recenzent Silent Ballet czepia się emanującej z Causeyoufair arystokratycznej wyższości. Potraktowane inwersją tytuły przyrównuje do powieści Steinbecka, wyjaśniając wszystko na wysokości tego sformułowania. Jeśli ktoś uważa
Na wschód od Edenu za przeintelektualizowaną, na pokaz artystowską prozę, ten rzeczywiście Causeyoufair nie ma po co słuchać. Nie przeżył nigdy dziecięcego marzenia o błękitnej krwi, o byciu księżniczką lub księciem z domu wyposażonego w rodową sagę, funkcjonującą na równych prawach z ocalałym krzesłem Ludwika, z szabelką lub ususzonym między kartami pamiętnika kwiatem tuberozy. Naiwny romantyzm w sterylnie pięknym otoczeniu: oto wiodąca ewokacja proponowana przez There I Lay & Time Imperfections. W jej obliczu można podzielić ludzkość na dwie grupy: tych, którzy w Kopciuszku woleli Dickensowskie sceny poniżenia i łudzonej nadziei nagrodzenia za cnoty, i tych, którzy kartkowali niecierpliwie, czekając karocy, balu, najpiękniejszej pary poganianej tykaniem zegara. Tylko do północy, szklany pantofelek, zanurzenie w pałacowym blichtrze, które chce się repeatować bez końca, skutecznie oszukując się możliwością ucieczki od brudnych intryg zazdrosnych sióstr.

Oczywiście, elementy neo-klasyczne mogą początkowo odrzucać swoim sztucznym wyfiokowaniem, ale warto potraktować je jako grę z odbiorcą, zaproszenie do wymiany zwrotów używanych przez dziewczynki bawiące się w princessy. Oczywiście, skojarzenia z hebanem, wszelkiego rodzaju gładziami i luksusem są elementami urządzenia hotelu: miejsca, z którego domu nigdy do końca zrobić się nie da, ale olśniewająca fasada podporządkowana jest mimetycznej zabawie w wyższe sfery, zaspokojeniu potrzeby odrzucenia własnej skóry, zatracenia płynącego z wbicia się w zbroję etykiety, konwenansu, światowego opanowania. Wbrew inwazyjnemu tytułowi
A Flame That Through Peace roztacza atmosferę błogosławionego zamrożenia czasu, Of Moment Side imituje na miarę możliwości atmosferę szlagierowego It's a Wonderful World. Muzycznie, gatunkowo itp. nie ma, rzecz jasna, nic wspólnego z tym kawałkiem, ale efekt jest taki sam: sanktuarium odgradzające od świata i znoszące przymus obcowania z samym sobą. Od You Polished Waiting In shoegaze'owy kamuflaż przestaje obowiązywać i długi czas Causeyoufair toczy się nago, ukazując podszewkę typowo Biospherowskich płaszczyzn, nie udając już, że chodzi o coś innego niż zniwelowanie osobowości odbiorcy i modelowanie nowej, spełniającej warunki ww. gry. Kolejne utwory, już na poziomie tytułów zdradzają związki z wodą, symbolem powrotu do nieświadomości i wejścia w życie zarazem, kierując się ku closerowi (What Is Love But a Ceaseless Flow), omawiającemu w kontekście przypływów i odpływów, fenomen miłości. Stereotyp zostaje wypełniony do końca: romantyczne uczucie zyskuje status zwieńczenia, celu egzystencji. Po gadce o kotach i Kopciuszku powinniście już ufać mi na tyle, żeby brać to w ciemno.


środa, 16 czerwca 2010

Dead Letters Spell Out Dead Words - No Words

Dead Letters Spell Out Dead Words
No Words

2010, Land of Decay


8.3



Podobno pamięta się tylko wycelowaną w siebie broń i ból, a huk wystrzału, rozlegający się pomiędzy, zostaje wykreślony. Po pierwszym przesłuchaniu tytułowego utworu z No Words (A1) utkwiła mi w głowie oczyszczająca pole repetycja, przebita po chwili matową linią basu, jakby ze spowolnionego remiksu If Your Girl Forest Swords. Potem, już w szóstej minucie, sztorm. Co było pomiędzy? Jak doszło do tego co się dzieje? Niepostrzeżenie to, co aktualne, zaciera się pod wpływem falami napływających wydarzeń przeszłych, których, jak się okazuje, tylko w teorii doznaje się jeden jedyny raz i odrzuca. Mózg gubi się, bo co niby ma wybrać: wspomnienia, na bieżąco reinterpretowane, pospieszną selekcję high-lightów (które już za chwilę, pod wpływem tego, co jeszcze czeka na spełnienie, zamienią się we wspomnienia do bieżącej reinterpretacji) czy odprężenie i bezmyślne doznawanie całościowego piękna?
Senne znużenie. zamazujące rzeczywistość, miesza się z wewnętrznym ożywieniem. Oślepia nagle krwawopomarańczowy blask słońca, które odsłaniają tuż nad horyzontem rozpierzchłe chmury, kładąc wzdłuż jeziora złoty chodnik, pocętkowany ciemnymi smugami marszczącej się powierzchni wody. Wieczór, w przeciwieństwie do dnia pokrywającego naturę jednym tonem światła, rozgranicza kolory, wyodrębniając i uwypuklając każdy: granatowy masyw na północy, różową biel zaśnieżonych szczytów alpejskich i wszystkie możliwe barwy na niebie i wodzie. Kolory światła poukładane są obok siebie niby w prospekcie fabryki farb. Cała ta kula czarnoksięska, usprawiedliwiona mocą stanów przejściowych, znów zaczyna umykać rzeczywistości. Zawieszona wysoko, wysoko nad poziomem morza, zawiera w sobie treść wszelkich krajobrazów ziemskich, naturalnych i sztucznych, ale idąc jakby poza ziemię, w innym wymiarze tworzy krainę baśni, w której wszystko może się wydarzyć. Chciałoby się za wszelką cenę zebrać i uporządkować myśli, ale to nie jest możliwe. Ściśnięte do granic mżliwości, a potem rozprężone nagle, wylatują z głowy, zabierając ze sobą pamięć i świadomość zdarzeń. (Dygat S., Jezioro bodeńskie)
W moszczu kasetowego szumu ewokacje burzliwego lata pączkują doznaniami zupełnie innymi niż te płynące z katalogu chill-wave'owców czy Sincerely Yours. Mroczne, nocne lub może tylko ocienione nabrzmiałymi chmurami pejzaże nie przeszkadzają zabawie czy szczęściu, podszywając je jednak budującym zaciekawienie widza dreszczem niepokoju. Elektryfikacja: od dotyku własnej skóry, kamienia, spalonej słońcem trawy, chwilowo czernionej sunącymi po niebie zamkami, może przeskoczyć błękitna iskra lub piorun kulisty opuści ozdobne spirale znalezionej pod wodą, od lat opuszczonej zdawałoby się, ślimaczej muszelki i w zetknięciu z tlenem rozładuje całą magazynową w toni moc, by wypalić wzrok dziecku, którym zwykłaś być. Już pamiętam, co stało się pomiędzy dwoma częściami pierwszego kawałka (A1): czwarta minuta rozpoczęła się w lewym kanale od iskry oczyszczającej pole słyszenia z miękko zaścielających je gitarek.

Druga część tego samego kawałka (A2), choć stwierdzam to z żalem, w pył bez litości wyniszcza około 1/3 twórczości Eluvium, dotkliwie uszkadza mroczny filar sanktuarium jakie ku pamięci przyjaciela wzniósł niedawno Vini Reilly (A Pean to Wilson) i z pewnością siebie, którą dać może tylko przez bite 15 minut wzmagana rozkosz (inicjalny, ledwo wyczuwalnie orientalny loop jest, istotnie, przyczynkiem nieomalże seksualnej przyjemności), w szesnastej z ostentacyjną kokieterią sygnalizuje możliwość resuscytacji suity poprzez wypuszczenie kilku odosobnionych uderzeń bitu. Dosłownie parę niewyraźnych pulsów tętna, które szybko znikają ograniczone do roli niespełnionej obietnicy kolejnego kwadransa. Dlaczego ten krótki łańcuszek bitu jawił się być tak znikomym? Bo wcześniej całe długie minuty przemierzaliśmy monstrualne, z trzewi prastarego kontynentu wypchnięte, góry tykające szczytami wijącego się w barwnych spazmach nieba. Być może więc ów kwadrans był imaginacyjnym suwenirem z przełęczy Atlasu, ale tu i ówdzie napotykane połamane kolumny i skruszone portyki (potężne, echolokacyjne podwodne pianino daje pojęcie o sile i tempie z jaką kolejne ziarnka piasku walą się w dół klepsydry) sugerowałyby, że zatoczyliśmy krąg wokół miasta opisanego w Nieśmiertelnych Borgesa lub tysiące lat przed ludzkością wędrujący po niebie kompleks zamczysk tutaj właśnie runął, rozsypując się po kręgosłupie Afryki. Na wysokości 8:35 szczególnie warto wytężyć słuch i rozstrzygnąć czy dźwięk budujący zniewalającą urodę kilkunastu kolejnych sekund to damski wokal czy tylko niecierpliwe echo wrzasku balearycznej banshee, zbudzone po latach obecnością żywego ucha, z turystyczną gorliwością nadstawianego pod szepty duchów tego miejsca.

Druga strona kasety (B1) składa się z dwóch podrozdziałów jednego utworu. Forget Forgive Regret to wielominutowa medytacja oparta na pływach wzbudzanych powolnymi uderzeniami gongu rozchodzącymi się wewnątrz atolu. Skupiony, święty kwadrans obcowania z wodą nawiązuje być może do późnej, trochę już mało skoncentrowanej, twórczości Harolda Budda, z drugiej zaś strony wzmożony, intensywny szum czyni dość teatralną aluzję do taśm-magii Basinskiego. Ważnym jest jednak, że prowadzi ku odwrotnej, dotychczas skrywanej stronie medalu: potężnemu, zimnemu noise'owi. Przeszywające gitary są jak zaciskająca się wokół serca pięść, powoli składane palce giganta kruszące niknącą co chwila w podzwrotnikowym oparze i mgiełce wodnej wzburzonego morza tajlandzką wyspę. The Field? M83? Rozmyte Sleigh Bells? A może niezapomniane nereidyczne przedsionki Beaches&Canyons Black Dice? Pytania o cytaty i intertekstualność,
prostackie i impertynenckie, są nie na miejscu, obce złożoności spiral kręconych przez słone fale, spokojnie pieszczących plażę po cichej, zawietrznej stronie targanej oceanem wyspy.

Oryginalnie rzecz pochodzi z 2006 roku, a rozmawiamy o tegorocznej reedycji. Bonus w postaci Forget Forgive Regret pozwala myśleć o umieszczeniu Dead Letters na liście rocznej, szczególnie, że kiedy wypływają takie perły można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: docenić minione, przy okazji celebrując aktualną modę na powroty do przeszłości.
Solidność obrazowania i delikatne, choć bezsprzeczne, piękno stawiają jednak No Words trochę ponad manipulacjami gustów i trendów, a tuż obok innych zapomnianych klejnotów typu Berserker Jane czy Violets Twine. Bez cwaniactwa więc: nie warto robić z takiej muzyki biznesu, nawet emocjonalnego. Zbyt rzadka to sytuacja, kiedy przebieg = rekomendacja.

piątek, 11 czerwca 2010

vs. House MD S06E01-22

Inicjujące sezon sceny w psychiatryku nie były tylko przesadnym sadzeniem się pomiędzy jakimi tuzami chcieliby widzieć House'a twórcy serialu. Natłok odwołań sygnalizował utratę kontroli, szczególnie wyraźną w sąsiedztwie masy nasyconych patosem scen. Ostatnie sekundy pilota dawały jeszcze jakąś nadzieję, porzuconą, gdy okazało się, że scenarzyści poprzysięgli postawić serial w ścisłej analogii do powieści żenująco słabej. Dlaczego przytaczać denną książkę? Żeby tym wyraźniej podkreślić, że wcześniej House był kreacją idealną, realizującą archetyp o ramach nakreślonych przez takie postacie jak Hefajstos, Merlin, Heathcliff czy Ahab, i to, że twórcy ich legend dobrze wiedzieli: prawdziwi bohaterowie muszą m.in. odejść.

Wilk stepowy Hermanna Hesse, bo o tę powieść mi chodzi, to książka, której kanoniczność mam nadzieję zostanie kiedyś zrewidowana. Tworząc powieść o mizantropie, stylizując narrację na pamiętnik, a więc świadomie zawężając i personalizując perspektywę, skupiając reflektory na skomplikowaniu i głębi osobowości bohatera, Hesse dopuszcza się rażącej niewiarygodności psychologicznej. Harry Heller, z całym bagażem własnoręcznie skonstruowanych życia i charakteru, dokonuje pod wpływem siksy z zapadłego miasteczka całkowitej przebudowy światopoglądowej. Nie brakowało mu w życiu miłości, więc nie jest to podjęta pod wpływem kryzysu wieku średniego próba erotycznego odbicia sobie lat strawionych na studiach. Harry ma zresztą nawet stałą kochankę, z którą związek satysfakcjonuje go nie tylko fizycznie – dostarcza mu też romantycznej strawy duchowej. Ale jednak: obserwujemy przemianę, przy której metamorfozę Gregora Samsy można włączyć w grono najbardziej realistycznych reportaży. Można by zrozumieć różne motywacje, na przykład najprostszą: nudę. Odświeżające dojrzałego faceta spotkania z młodą kobietą – do uwierzenia. Ale czym tłumaczyć decyzje usilnego przekonywania się do nawiązania przyjaźni (już teraz: sic!) z ludźmi (więcej: mężczyznami!), którymi Haller od pierwszego wejrzenia gardzi czy nauki tańca do muzyki, która go brzydzi? Hesse wstrzymuje się od eksplanacji. Z kolei, kiedy nowo poznana młoda koleżanka, doprowadza do wyłącznie seksualnej znajomości między Harrym a swoją przyjaciółką, dokonuje szerokich objaśnień, jakby czytelnicy nigdy nie słyszeli o seksie bez zobowiązań w czasach zwierających szeregi hippisów.

Harry Heller, mężczyzna w średnim wieku, około pięćdziesiątki, o ustabilizowanym, pomimo upodobania do przeprowadzek, życiu, ustalonych gustach, o sporej puli doświadczeń, zabezpieczony finansowo, posiadający tytuł naukowy, publikujący, zdolny z całą pewnością powiedzieć o sobie, że jest wolnomyślicielem (pasus jego intelektualnego położenia wobec ówczesnej sytuacji w Europie). Sam nazywa siebie mizantropem i, przenośnie, wilkiem stepowym, charakteryzując z pomocą tego totemu rys osobowości niezdolnej do wtopienia się w mieszczańskie życie. Wilk stepowy jako symbol uwarunkowania wewnętrznego, jest zresztą bardzo blisko wartości uosabianych zwykle przez pierwszego trickstera/mizantropa wielu mitologii. Jak się jednak okazuje przeczucia ostrożnych nie mylą: Heller zasila szereg postaci, które mówiąc o sobie bez żenady wilk są kreacjami do bólu pretensjonalnymi.

Tego niezamierzonego przez pisarza gorzko komediowego aspektu dzieła dopełniają ostatnie rozdziały, w których Harry uczestniczy w balu maskowym i zażywa LSD. Właściwie nie da się chyba oddać miernego poziomu tych nachalnych mimo nieudolności prób zarysowania psychodelicznych scen prozą, więc nawet nie będę próbował. Ważne jest, że Heller biorąc LSD zostaje zaakceptowany przez nowych znajomych, tak jakby to on był potrzebującym inicjacji dzieckiem, a oni przedwiecznymi mędrcami. Scena, w której infantylny młodziutki dealer (charakteryzowany zresztą wcześniej jako czarodziej, alchemik, muzyk jazzowy i niebiański kochanek) z pompą daje Harry'emu narkotyki, pobudza do szczerego śmiechu. Poważny facet, o imponującym doświadczeniu życiowym, odnoszący się z wyraźną niechęcią do ludzkości jako zbioru cech, brata się z gówniarzami w celu doznania kilku halucynacji, dzięki czemu zaczyna życie od nowa... Chciałbym być na tyle bogaty, aby wydać Wilka stepowego jeszcze raz, opatrując tylną okładkę reedycji tym trafnym streszczeniem.


Przedostatni epizod szóstej serii House'a sugerował, że dotychczasowe 20 odcinków traktowało o eksperymencie egzystencjalnym. Bohater chciał, jak sam to ujął: być szczęśliwy (duh), zminimalizować ból i spróbować stylów życia zaproponowanych przez innych, zakładając na chwilę, że są mądrzejsi lub chociaż mają dyplom psychiatry. Byłoby to świetne usprawiedliwienie obniżenia właściwie do zera cech dystynktywnych jego charakteru. Dyskusyjne czy można w ramach eksperymentu wyzbyć się ciekawości świata (m.in. zignorowanie, po sztubackich podchodach, możliwości bliższego przyjrzenia się psychopatce), gustu co do zajęć podejmowanych w wolnym czasie (m.in. załamujące sceny szybkich randek czy karaoke z Chasem i Foremanem), nieufności (ohydnie sfilmowane zutylizowanie koperty z info o ex Wilsona) czy zasad kultywowanych jako rys charakteru (m.in. pozwolenie geniuszowi na otępianie się czy decyzja o amputacji w finalnym epizodzie, a w końcu najmniej spektakularna, lecz najbardziej znacząca: stwierdzenie jest jak jest na wieść o związku Lucasa i Cuddy). Dyskusyjne, ale załóżmy, że jest możliwe (do tego w trakcie, jak wmawiają widzom scenarzyści, psychicznej agonii) zaistnienie siły woli zezwalającej na świadome bycie kim innym w każdej minucie odcinka czasu liczonego w miesiącach.


Załóżmy też, że doświadczony na różnych polach, zamożny dorosły mężczyzna odnoszący sukcesy, nie tkwiący w szponach kompleksu, zdrowiejący w wyniku terapii nie jest w stanie zagłuszyć samotności nawiązując znajomość z kobietą lub w ogóle: ludźmi, potencjalnymi znajomymi, mimo iż wcześniejsze serie pokazywały chorego człowieka, który nie miał z tym problemów. Przez pięć sezonów twórcy serialu przekonywali na przykładzie pacjentów, że żadne uwarunkowanie psychiczne, fizyczne czy osobowościowe nie przekreśla szans na satysfakcjonującą egzystencję.
Z tego przekonania płynął sprzeciw House'a wobec samobójstwa, podobnie jak u Dextera trochę sprzeczny z resztą strategii życiowej, której wielokrotnie podkreślanym rdzeniem była hierarchia godność/jakość życia > instynkt samozachowawczy. W ostatnim sezonie widzimy, że spośród makabrycznie okaleczonych cieleśnie, katatoników, zatwardziałych szaleńców, legionu pokrak i frajerów, tylko jeden mizantrop musi się zmienić, bo nic na niego nie czeka, a więcej nawet: tu i teraz jego egzystencja nie ma sensu.

Wcześniejsze serie wypełniały archetyp mizantropa jako postaci dumnej ze swojego odsunięcia się od społeczeństwa z uwagi na osiągnięcie psychicznej niezależności od otoczenia. Niechęć do bycia człowiekiem, dzielenia z ogółem ludzkich słabości, pozwalała bohaterowi na osiąganie sukcesów w różnych dziedzinach życia, jednocześnie budząc w odbiorcach litość: mimo wszystko House pozostawał bowiem żałosny. Jednocześnie odczuwane przezeń podziw i pogarda dla swojego stylu życia przechodziły płynnie na odbiorcę. Ale słabość House'a dobitnie uwidoczniła się dopiero, paradoksalnie, w sezonie szóstym, kiedy podejmując wycieczki na terytoria świadomie, z filozoficznej decyzji, niegdyś przez siebie opuszczone, ponownie eksploruje ich jałowość. Wcześniej sprowadzał rzeczywistość do siebie, w szóstej serii niezdarnie pogrywał na wyjeździe, z czego najdotkliwsze relacje emitowały relacje z Lucasem, który zabiera House'owi kobietę, bije go, przechytrza, upokarza, na koniec zyskując jeszcze status męczennika, opuszczonego przez nieodpowiedzialną, nie wiedzącą czego chce Cuddy.

Odwrotnie do zamierzeń, scenarzystom nie udało się podkreślić zalet normalnego życia czy choćby podkreślić optymistycznego charakteru ozdrowienia. Szalony geniusz błąkający się od fiolki z prochami do flachy, wydawał się mniej żałosny niż wysilony w próbach bycia przyjaznym podstarzały lekarz. Podobnie jak ze wszelkich możliwych punktów widzenia mniej zasługuje na politowanie samotne pogrywanie na instrumentach i spraszanie dziwek niż wynajmowanie mieszkania z kolegą i żarty o masturbacji pod kocykiem po wcześniejszym przeżyciu bogatych w doświadczenia 50 lat. Nie mówiąc już o tym, że tak niby rozpaczliwie samotne życie House'a, jego mieszkanie i zajęcia w wolnym czasie, były egzystencją właściwie wszystkich ludzi nie posiadających licznej rodziny i legionu przyjaciół pławiących się w wolnym czasie. Próby wmówienia czegoś innego ustami bohaterów, mimo że nie wiedzieć czemu nagle zaczynają uderzać w bohatera, spływają jednak po widzu, przeświadczonym, że nikt przy zdrowych zmysłach losu nowego House'a nie podzieli. Łatwiej trafić do psychiatryka niż nabrać ochoty na naukę po Coelhowsku rozumianej codzienności.

Trickster-mizantrop dzięki swojemu odcięciu od społeczeństwa zyskuje czas. Nie trawiąc go na stosunki interpersonalne rozwija umiejętności pozwalające mu przekraczać przyrodzone granice lub tworzyć iluzję ich przekraczania. Stąd zazwyczaj mityczny trickster wiąże się z postacią maga, eksperymentującego mędrca, a w dzisiejszej kulturze popularnej genialnego naukowca, oszusta czy, wbrew ustalonym standardom archetypu, mimowolnego dobroczyńcy. Użytkownicy magii tacy jak Merlin czy Taliesin, archetypiczni tricksterzy, zostają zastąpieni współcześnie przez racjonalistów wykazujących się paradoksalnym pociągiem do ciemnej, nieobjaśnionej strony rzeczywistości. Każdy właściwie trickster należał do dołów społecznych, został trwale okaleczony fizycznie lub psychicznie, doznał doświadczenia granicznego przybierającego postać choroby psychicznej, której przebiegiem świadomie sterował, aby wyzyskać wzmożoną aktywność psychiczną na własną korzyść, nawet kosztem derealizacji (niewielka to ofiara dla kogoś, kto nie cierpi rzeczywistości). Historia powtarza się także i we współczesnej kulturze. Przezwyciężenie losu, eksploracja alternatywnych perspektyw i odcięcie od człowieczeństwa to wygrana trickstera/mizantropa, tak jak dla Sindbada Żeglarza zwycięstwem jest rozwinięcie żagli. Rys charakteru. Z tym się nie walczy.

Jeśli chodzi o misję piętnowania samotności szósty sezon House MD przypominał więc przygotowany przez MEN na potrzeby lekcji życia w rodzinie film instruktażowy o zaletach antykoncepcji. Nie powstały w historii cywilizacji kadry dobitniej negujące sens seksu. Szósty sezon House'a podkreślił, odwrotnie do zamierzeń twórców, że związki międzyludzkie są śmieszne, żałosne i potrzebne tylko psychicznym kalekom. Dzięki tym dwudziestu odcinkom odbiorcy stracili łączność z oryginalną postacią. Wcześniej to House szydził z relacji międzyludzkich a odbiorcy litowali się nad jego nieufnością i separacją od człowieczeństwa jednocześnie pobłażając mu. Teraz to odbiorcy mogli naigrawać się z House'a i jego relacji; oczywiście do momentu, w którym orientowali się, że śmieszy ich własna sytuacja, bo oglądają już nie oderwanego od rzeczywistości psychola tylko samych siebie po ludzku upokarzających się w pogoni za związkami. Harry Haller zrywa kontakty ze znajomym po pobieżnym spojrzeniu rzuconym na dekoracyjny portret Goethego. Tak relacjonuje później swoje wrażenia z tego błahego przeżycia:
Obrazek przedstawiał Goethego.... (…) Ale na portrecie nie wyglądał tak, jak w rzeczywistości... Właściwie w ogóle nie wiadomo dokładnie, jak wyglądał, nie żyje od stu lat. Ale pewien współczesny malarz ufryzował Goethego tak, jak sobie go wyobrażał, i ten portret denerwował mnie i budził we mnie wstręt....
Szalone, ale imponujące: osobne wyobrażenie o rzeczach, zjawiskach i ich działaniu, sprawia, że mizantrop często podejmuje akcje z zupełnie innej strony niż jest to przyjęte i ewentualna samotność wydaje się niewielką ceną, do której precyzyjnego ustalenia literatura dąży od niepamiętnych czasów, przyzwyczajając przy tym odbiorców kultury w każdym wieku do pięknej konieczności podjęcia egzystencjalnego biznesu. Niektóre ze spraw dopiero po napoczęciu pozornie wyimaginowanymi narzędziami trickstera/mizantropa zyskują status istnienia. Rzeczy zaczynają być, kiedy ktoś je pomyśli a te postaci nie godząc się na świat jakim jest, zawsze dążąc do ustalenia wizerunku świata takiego jakim powinien być, okazują się wcale nie tak bezproduktywne i chaotyczne jak mogłoby się wydawać. Chyba właśnie to chcieliśmy oglądać, o ile się nie mylę, z tym inspirującym modelem mieć kontakt. Tymczasem po Everybody lies i Everybody dies, nastała zasmucająca era Everybody applies, względnie Everybody cries.

Trudno wyjaśnić dlaczego właściwie House przegrywa (nie znajduję na ten moment innego słowa) i musi się zmienić, skoro nikt nie wymaga od serialu telewizyjnego, aby był realistyczny. Dlaczego Dexter ma wylądować za kratkami? Dlaczego zamykają Hanka Moody'ego? Czy Walter White też wyląduje w więzieniu? Na to wygląda. Twórcy seriali o mizantropach i wyrzutkach społeczeństwa sprzysięgli się, żeby ukarać swoich bohaterów za to kim są. Czy wygrana tych bohaterów nie jest możliwa? Być może publiczna telewizja faktycznie nie dorosła jeszcze do nakręcenia liczącego się serialu o tricksterze, mimo że historie o jego różnych wcieleniach od wieków są jednym z filarów kultury. Wydaje się, że odbiorcy ciągle chcą patrzeć na ludzi sukcesu, z którymi mogliby się utożsamiać na planie materialnym, na planie osiągnięć absolutnie namacalnych, podczas gdy główną rolę wzmiankowanych seriali upatrywałbym jednak w możliwości wejrzenia w niesamowicie rozwinięte osobowości. Właściwie wszyscy ci bohaterowie dokonują cudów (na miarę dzisiejszego człowieka). Ich podświadomość jest niemalże sklejona ze świadomością, ich wnętrza przypominają antyczny ideał pałacu pamięci - jaskini, w której przechowuje się własny, odrębny świat, na którym można apriorycznie przetestować wszystko. Wspomniane seriale przypominały filmy o Gandhim, Stalinie czy Mao dołączane do czasopism. Po prostu: pozwalały w przystępnej formie poznać nietuzinkowe, zaangażowane w siebie osoby, tyle że w wersji wyolbrzymionej, legendarnej. Wymagać więcej od serialu? Głupota. Być może za takimi decyzjami, przekreślającymi wiarygodność pieczołowicie kompletowanych kreacji, stoi mentalne lobby aprobaty dla mieszczańskiego stylu życia, żądnego podporządkowania bohaterów wyrywających się poza jego ramy, aby chwilowo imponując nie stawali się realną inspiracją.
Twórczość wieków minionych, nie pozyskawszy aprobaty klasy średniej, w takiej sytuacji zazwyczaj kończyła się, ucinała lub brnęła na przekór. Dzisiaj autorzy cofają się, uginają, pokazując deewolucję swoich kreacji lub dramatyzując słuszność kary jaka ich spotyka. Jeśli jeszcze nie powstała petycja zbierająca podpisy pod wolnością i wiecznym szczęściem dla Dextera, ktoś powinien pomyśleć o jej sporządzeniu. Gusta są bowiem chyba nie do końca tak oczywiste jak wydaje się to twórcom. Wszyscy wiedzą, że seriale nie są naprawdę, więc czemu ograniczać ich malowniczość? Kończący pilota szóstej serii uśmieszek House'a powinien być oznaką nieśmiało wyzwalanego po miesiącach bytowania w podziemiach tryumfu nad systemem. Tak zintegrowana osobowość jaką wykreowano przez pięć serii nie ugięłaby się przed terapią. Nie ugięła się wcześniej przed o wiele bardziej wymagającymi dla charakteru próbami.

Przez czas trwania pięciu sezonów twórcom serialu udało się wykreować postać wyjątkową, bo stale uspójnianą sprzecznościami, a więc, wbrew pozorom, wiarygodną, ludzką w tym. Mimo racjonalistycznych inklinacji, ateizmu i bezkompromisowego wolnomyślicielstwa główny bohater House MD był (banał) nieuleczalnym marzycielem i romantykiem, przede wszystkim okazem wybitnie, karykaturalnie wręcz zintegrowanej i silnej osobowości (finezyjna aluzja do karykaturalności postaci w epizodzie z karłami, S03E10). W szóstym, a wszystko wskazuje na to, że i w kolejnych, jest już mało wiarygodny, jego problemy jakby sąsiedzkie, zwyczajne, czerpane z poradników. Jak znaleźć przyjaciół, jak zbliżyć się do ukochanej osoby, jak odmienić aspekty życia, z których nie jesteśmy zadowoleni – to nie są pytania, na które odpowiedzi miał dać ten serial i zresztą jakikolwiek inny też. Twórcy ulegli, zdaje się, złudnemu poczuciu misji i pragnąc na siłę wszczepić terapeutyczne motywy, Coelhowsko ambitne, zanieczyścili serię pretensjonalnym i nietrafionym moralizatorstwem. Zakończenie serialu na piątym sezonie, zamknięcie House'a w psychiatryku, było wyjściem najlepszym – dawało do myślenia, a jednocześnie ocalało oryginalność i tragiczność postaci. Nie prowadziło też do pretensjonalnych bzdur w stylu docenienie małych codziennych przyjemnostek drogą do szczęścia. Sfrustrowane, pomieszkujące z koleżką, średnio dowcipne alter ego Harry'ego Hellera, za wszelką cenę starające przejmować się bzdurami, nie przyszpila już do ekranu.

wtorek, 8 czerwca 2010

Deadboy - Cash Antics Vol. 1

Deadboy
Cash Antics Vol. 1
EP
2010, Well Rounded


Krótka piła. Obok chwilowego braku czasu, nie jestem godzien przyporządkowania Cash Antics do konkretnych genres. Techstep? Post-garage? Taki dziwny hip-hop? Jakiś pociotek Buriala lub kuzyn Guido remiksujący antyczne guilty pleasures r'n'b? Dubstep-hopowy odpowiednik Never Let You Go Sginned - tym dysponuję i tu przystańmy. Trzech kawałków opatrzonych biustem, dłonią, podbródkiem i dolną wargą Cassie nie da się wyłączyć, a jestem mistrzem samoobrony przed doznaniami. Sytuacja trochę podobna do świetnej EPki RxRy sprzed paru miesięcy: przeczucie poszerzenia dotychczasowej sumy doświadczeń muzycznych sąsiaduje z pytaniem, czy aby na pewno kawałki te nie zostały nagrane dla przysłowiowej beki. Ostatecznie zdobiąca wydawnictwo fota Cassie pochodzi chyba z soft-pornola z jej udziałem, który wyciekł komuś w zeszłym roku. Dziełko Deadboya emanuje chętką podrzucenia odbiorcy takiego właśnie kukułczego jaja, problematycznej przyjemnostki lub, jak kto woli, piękności w przypałowych pinglach: tracki absolutnie nieinwazyjne, niepozorne, predestynowane do przeoczenia w tłumie przestrzennych, uduchowionych singli nawiązujących do '80, balearów, miami-vice-hopu i wszystkiego, co modne; tracki, które przy zbliżeniu okazują się zawierać wirus pikujący niepostrzeżenie wgłąb świadomości jak smużka miodu zataczająca piruety w trakcie opadania na dno szklanki z herbatą czy jakimś ekstrawaganckim drinkiem. Brzmi jak moje dzieci, kiedy za dwadzieścia lat dowiedziały się, że słuchałem Sade. Było za późno: już zafundowałem im studio. Lub jeszcze większa fantastyka: jakiś facet w tanim garniaku z neseserkiem wyciąga cię z tłumu i proponuje zakup nie-sa-mo-wi-tych perfum. Wąchasz. A one fakt faktem: zajebiste.


sobota, 5 czerwca 2010

Uffie - Sex Dreams & Denim Jeans +

Kilka dodatkowych notatek do recki Uffie zainspirowanych porcysową playlistą o tytułowym kawałku.

Ignorując postmodernistyczny dyskurs i nie projektując sobie Loaded (całego) na Sex Dreams (jedno), trudno o ewokację letniej sukienki podwiewanej wiatrem. Loop zaczerpnięty z Rock&Roll Velvet Underground, funkcjonuje wg mnie jako motto raczej niż cytat, aluzja etc., więc siłą rzeczy nie jest w stanie decydować o niczym, co nie będzie podjarką, że dziewczyna (Mirwais znaczy), na wzór bliżej nieokreślonych *nas*, skojarzyła VU. To motto nie decyduje o jakimkolwiek sąsiedztwie z Reedem czy zespołem bez niego, a już na pewno nie sprawia, że utwór *przejmuje* klimat Rock&Roll czy Reloaded
w ogóle. Siermiężność tracka kieruje raczej wyobraźnię w stronę kozaków z frędzlem, do których Uffie nie pasuje, a w których przykro jest ją oczami wyobraźni zobaczyć. Psychodelia wydaje się tutaj przaśna, odrestaurowana rękami Kate Nash. Tak samo, żeby wyczuć surf trzeba się skupić do granicy udaru. Użycie motta sprawia, że jest mowa o coverowaniu, ale tylko w sensie podjęcia przez jedno dzieło refleksji/tematu (serio? AŻ?) zasygnalizowanych przez drugie, wcześniejsze. Poza tym, że przytaczający motto obrasta w piórka wskazując na posiadanie pleców w postaci kolegi-prekursora, nie dokonuje się nic więcej. Przypominają się w tym momencie wszystkie nachalnie szalone, nieudolnie obłąkane emo wierszydła poprzedzone cytatami z Alicji w krainie czarów.

Czysto retoryczny kawałek, który trzeba sobie wielkim nakładem sił kupić i być może autorzy playlistu tego dokonali. Fajnie, że mają z niego przyjemność, choć sporo mówią rozmiary ich starań: od dość ogólnego stwierdzenia o wzięciu na warsztat odpowiedniego loopu do konkretyzacji: najpierw Uffie parodiuje wokalnie charakterystyczną gitarę (w tym przypadku ciekawie brzmi sugestia istnienia staccato wykonywanego w dziewczęcej manierze), potem jeszcze jakiś keyboard też jawnie przypomina, potem nawet fade-outy przypominają... Nowe Asereje się z tego zrobiło. Jak się raz zacznie porównywać krzesło ze stołem, można zgrupować o wiele więcej podobieństw niż różnic, ale w faktycznym użytkowaniu tych dwóch mebli nie da się pomylić, chyba ze na celu ma się akademicki koncept w za ciasnych okularkach, bazujący na stwierdzeniu, że krzesło, mniejsze i łatwiejsze do zastąpienia, coveruje stół, ha-ha.

Nie mam tu na myśli wskazywanie użycia VU przez Uffie jako profanacji, bo mam VU zwyczajnie w dupie, mówię tylko o trzeźwości oceny. Bo serio: ile będzie ten kawałek znaczył dla odbiorcy nie kojarzącego VU lub zdolnego obronić się przed mottem z nich zaczerpniętym? Ostateczny sąd powinien w ogóle należeć do osobistości, która nie tylko nie zna VU, ale jakimś cudem przegapiła 5 minut Solex, Najważniejszej Ha-ha Dekonstruktorki Dekady, nie była wcześniej ośrodkiem hajpowania Uffie i w końcu: są jej obojętne cycki autorki i wszystkie możliwe gry słowne z ich/jej udziałem. Chyba tylko taki czysty/naturalny odbiór mógłby coś powiedzieć o charakterze tego utworu, bo jeśli z troską tworzyć każdemu singlowi erudycyjną ochronkę - wszystko zasłuży na 9.0.

Sumując: trochę za dobrze mają dzisiaj artyści mogąc liczyć na odbiorców broniących wartości słabego kawałka na podstawie elementu zaczerpniętego przez twórcę z utworu/płyty proporcjonalnie kultowych. Można sobie wyobrazić moment, w którym takie decydujące rozpoznania będą wyciekały do sieci i poziom aprobaty dla wydawnictw będzie się zmieniał z dnia na dzień pod ich wpływem, bo kto nie chce doświadczyć odświeżonej kultowości? Jeśli nikt nie wskaże odniesienia, bo będzie niejasne lub w ogóle go nie będzie, labele będą wypuszczać do sieci podpowiedzi żeby naprowadzić wanna-be geek's na trop. Ale i tak doznawanie na supercool wystawie zrobionej z mydła Wenus z Milo pozostanie na maxa mieszczańskie i słabe. Jak dla mnie casus identyczny z Arielem Pinkiem (jednym) jako nowym *The Beatles* (całymi), szczególnie, że mimo sporych chęci i wysiłku, nie jestem w stanie nic powiedzieć o tytułowym singielku Uffie poza tym, że jest zwyczajnie nudny.