środa, 25 lutego 2009

5.0's, pt. 1

Pierwsza odsłona serii nieregularnych notek nt. płyt, których nie potrafię ocenić albo którym jak leci wystawiłbym najdalsze od zajęcia stanowiska 5.0. Pozycje te dają jednak odczuć, że dla kogoś w wielkim świecie mogą być warte więcej. Bez ram czasowych, bez zbędnych emocji - miły gest, którego adresatami są posiadacze sporej ilości wolnego czasu na odsłuchy:


Red Light Company
Fine F
ascination
2009, Lavolta


Pewnie i tak to łykniecie, bo trudno ostatnimi czasy o lepszą okładkę. Wbrew pozorom to nie mroczniejsze Air France, ale czterech pół-glamowych anorektyków (drugi gitarzysta przebrany za Azjatę, reszta androgyniczna). Txty o trudnych
doświadczeniach na tle dość nośnego, dziwnie pogodnego gitarowego popu, którego głównym przesłaniem jest rozpierdolić tę budę dla uśmierzenia przeklętych clash-wspomnień. Regularnie wypływające na wierzch przesada i anachroniczność, pozbawiają melodie charyzmy, a cały klimat wydaje się oszukaństwem, kiedy po drugim przyjebaniu (With Lights Out) nikt jakoś nie rwie się do bitki. Kilka supełków zawiązanych na tym nagraniu może stanowić rozrywkę na kilka przejażdżek nocą po mieście, ale nie da się ukryć: myśleli, że wystarczy być. I miss you, Jesus Zero.





Plushgun
Pins And Panzers

2009, Tommy Boy

Próba zaanektowania Junior Boysów do ram tanecznego indie-electro, zarówno w wersji nawiązującej do nu-rave, jak i balladowej (high-lightowe An Aria). Zabawne txty o podrywaniu dziewczyn na swoją domorosłą sławę graniczą z bardziej poważnymi lirykami ściągniętymi od metro-gwiazdek new/no wave'owej sceny NY. Głównie jednak solidny song-writing, niestety przesłaniany zazwyczaj przez pragnienie bycia cool, jak gdyby sam miał nie wystarczać (że zapobiegawczość w przeczuciu własnych kompleksów). Podobno jeszcze jako projekty kawałki te zostały skomponowane na pojedynczą gitarę, jednakże w pełnych aranżacjach, mariaż z przejrzystą elektroniką przesterował je w rejony reklamówek Saaba czy Punto. Szczególnie warte wyodrębnienia są momenty pozowania na dziewczyńskie Gorillaz .





Inara George with Van Dyke Parks
An Invitation

2008, Everloving


Flirt damskiej połowy The Bird And the Bee ze zbliżającym się do siedemdziesiątki dawnym współpracownikiem Beach Boysów (facet obchodzi fajrant po pracy nad That Lucky Old Sun), Grace Kelly i Joanny Newsom, etnomuzykologiem i aktorem dziecięcym. Zanim na dobre zacznie się lans na Ray Guns... warto rzucić okiem na Inarę nagiętą do wizji człowieka pracującego na co dzień dla Walta Disneya. W efekcie: Edith Piaf śpiewająca rozmarzone, quasi-jazzowe standardy za kulisami niemego filmu o jelonku Bambi. Szybko się nudzi, jako że prawdziwym brylantem pozostaje tutaj pomysłowo wystylizowana produkcja oraz czysto utylitarna okazja zerknięcia w przeszłość. Przy pewnym wysiłku, poza klasycznymi animacjami, daje się wizualizować rękawiczki w lecie, etole i wyemancypowane, palące leniwie Paryżanki. Apaszki w grochy. Skutery Vespa. Alfons Mucha.



Szabas do 5 marca, c'ya!

sobota, 21 lutego 2009

George Dorn Screams - O'Malley's Bar

George Dorn Screams
O'Malley's Bar

2009, Ampersand


2.5


Słuchałem całą noc O'Malley's Bar i nic nie usłyszałem, bo dawałem upust obsesji zapytań: kto jest targetem tej płyty? Leżałem długo w ciemnościach przeglądając w myślach katalog ludzi, których w życiu spotkałem. Od wielkich miłości po nicki na forach. Nikt aprobujący się nie wykrystalizował. No, może 2-3 osoby posłuchałyby parę razy i stwierdziły, że to przecież nie szkodzi. Żyć z tym można, jak z pierwszą jedynką, ale to jak patrzenie z bliska na rurki w środkach miejskiego transportu albo ściany kiosków. Większość tych metalowych powierzchni malują matowo brązową farbą antykorozyjną, która obłupuje się przy łączeniach i kantach. Idealna analogia z tym albumem, bo odpryski to jedyna rozrywka na przestrzeni nagiej bejcy. Jeśli już musimy nazywać to rozrywką. Siadaj, lacha, ale ciesz się, bo masz z głowy.



Dlaczego brzmi to jak Evanescence, ale bez tego czegoś, co było w Fallen, co podobając się wbiło mnie na wieki w tik spowiedzi przed obrazkiem z kolędy? Dlaczego to brzmi jak Evanescence? Dlaczego nie odpierdolą się od Cul-de-Sac / Cul-de-Sac i Nicka Cave'a? Boże, który to już raz?! - tupnął bohater nie pamiętam już czego i utożsamiam się z nim spoglądając na wcale nie tak zakurzone T Charlie Sleeps. Kiedy ktoś zaczynał w Bydgoszczy ten cały pomysł na granie, taśm nie produkowały im żadne gwiazdy, a teraz? Wg Artura Rojka najważniejszy polski zespół gitarowy. (...) Album nagrany w USA, z producentem Johnem Congletonem, pracującym na codzień z The Roots, Erykah Badu i Marylin Manson. (...) Całość brzmi jakby Sonic Youth wychowali sie nie na punku i awangardzie, ale na hippiesowskich lotach Silver Apples i gniewnym romantyzmie Crazy Horse. Hangover Tune to z kolei piwniczna neuroza, dobitnie punktujące bębny, swansowa przeklęta poezja i post-nowofalowa melorecytacja Magdy przywodząca na myśl Siouxsie.



Tylko dla prawdziwych targetów, wklejajcie fotki.

myspace : wywiad nt. Johna

piątek, 20 lutego 2009

Ramona Rey - Ramona Rey 2

Ramona Rey
Ramona Rey 2

2009, EMI



5.8


W podniosłym dziele kompilowania na blogu wszystkich swoich txtów zdecydowałem się zamieszczać linki także do tych pisanych dla nowejmuzyki.pl, bonusowo wzbogaconych tutaj o tradycyjną ocenę liczbową. Tym razem 2 Ramony Rey.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Lilly Allen - It's Not Me, It's You

Lilly Allen
It's Not Me, It's You

2009, Capitol



7.4


- Fajnego masz tego bloga, wiesz?
- Dzięki, a ty nagrałaś fajny debiut, bez kitu.
- Taaak?
- Taki duży, różowo-niebieski. Jak porodówka z lotu ptaka.
- Hihi. A co sądzisz o drugiej płycie?

- Szczerze? Bardzo ok, ale spektaklu brak...
- O, czorcie...
- Znaczy myślę, że dobrze cię wyraża, ale możliwe, że jesteś taka tylko ze mną, a z tym jebanym arabskim miliarderem inne rzeczy chodziły ci po głowie.
- A jaka jestem tylko z tobą?

- No wiesz. Długie, sążniste kawałki. Z nim pewnie byś o połowę krótsze nagrała. Ale naprawdę niekiedy czarujesz po prostu, kontakt z tobą jest jak wbieganie po schodach ku światłu. Kojące. Jednak może się to nawet nie tyle znudzić, co jakoś, wiesz...
- Lubisz szybkie akcje? Prozac z wódką i prezydenci Ameryki?
- No. I bieganie po Seattle ze sprayem...
- To się nigdy nie wydarzy, kotku.
- Wiem. A nawet jak spróbujesz wyjdzie ci coś w stylu Fuck You...
- No już nie udawaj, wiem, że jesteś romantyczny, ale ja nie. Wiem tylko jednocześnie, że wchodzisz w to, kiedy mówię Metro Goldwyn Meyer i śpiewam ci refren Back to the Start.
- Haha, wiesz, że nie chodzę z tobą na filmy tylko do kina, gówniaro.
- Masz mniej niż ja i wracaj do swojego pierdolonego... no, czego tam słuchasz. I tak wiem, że będziesz mnie zawsze lubił bardziej niż Uffie i Kid Sister, bo kręcą cię tylko białe laski i to nie te w old-schoolowych bluzach.
- Chyba, że taka bluza na gołe ciało, ewentualnie z biżuterią No żartuję. Potrzebuję takich jak ty, świat potrzebuje takich jak ty. Po prostu więcej nie wchodź w drogę Britney jak przy okazji Womanizera, jesteś ponad to! i pierdolić Amy Winehouse.
- Pierdolić. Ok, naprawdę fajny ten nasz dating schedule, ale mnie ubodło to, że nie ma ze mną ostatnio szybkich akcji...
- Zmień to, mała. Możesz.

W momencie, gdy nasze managementy stwierdziły, że dla prasy dobrze będzie ogłosić nas na tydzień-dwa parą, trochę było to krępujące. Ostatecznie ja i Lilly, ej! przewiń do tyłu. W końcu jednak kilka ostentacyjnych randek w towarzystwie paparazzi przekonało nas, że o ile nie jesteśmy dla siebie stworzeni, to możemy spędzić parę miłych chwil, a obowiązkowe pójście do łóżka będzie przygodą, nie katorgą wśród śniegów. To tak, żebyście mogli na chwilę wniknąć w świat celebry.



Lilly jest już duża (przynajmniej tak sobie powtarzam oglądając The Fear) i śpiewa dla wkraczających w dorosłość, czyli tych, którzy przypadkiem upadli podcięci starością (25 l.) na stronę dwudziestolatków. Spodziewajcie się małej, wrednej suni, która w najmniej spodziewanym momencie przedzierzgnie się w Meg Ryan, żeby medialnie zestawić żenująco prowokacyjny numer (Fuck You) z kawałkiem bazującym na uroczych asonansach i romantyzmie (Chinese). Soniczne, taneczne electro z prawie-że-flowem (Back to the Start) sąsiaduje ze ściągniętą od SoKo miastową cow-girl osadzoną w realiach dzieciackiej kokieterii przydatnej w biznesikach z bogatymi dorosłymi. Tyle dobrego, że nawet jak pytałem naprawdę na poważnie, zawsze powtarzała: Co ty, w życiu, ze sponsorem?! Nie, nie. Pudelek kłamie na temat jej przeszłości, a nawet jeśli nie, to co, kurwa? Poza tym spójrzmy: to wszystko jest na zdjęciach i akurat do skarbówki tylko iść. Wszystko uczciwe związki partnerskie.

Myślicie, że ostatnie rzekome poronienie ją powstrzyma? Nie. Tkwi w niej diabeł. Za to łudzące podobieństwo do kuli armatniej Edyta Herbuś obciągnęłaby całemu technikum. Za dynamizm i pluszowość w jednym należy docenić ten album jako wytwór postaci świadomie kreującej się na gwiazdeczkę i bawiącej się zręcznie łożyskami, którymi popłynie, przewidywalny zawsze, skandal. Także za kilka perełek (poza w/w: Not Fair, Him, kilka linijek o 2x za długiego openera), którymi na jakiś czas Lilly sforuje się na czoło peletonu śpiewających celebrities. Dopuszczam jednak myśl, że może po prostu mam słabość do takich rozwydrzonych gwiazdek To o ich tajemniczym życiu prywatnym, budzącym w mężczyźnie chęć posiadania, pisał Proust wcielając się w Swanna nękanego zazdrością o popularną Odetę. Tak czy siak, warto zapoznać się z Allen, nawet jeśli nie ma się za sobą managementu. To wcale nie ułatwia życia AŻ TAK. Serio: callnąć trzeba samemu zawsze.

myspace

piątek, 13 lutego 2009

Barzin - Notes to an Absent Lover

Barzin
Notes to an Absent Lover

2009, Monotreme



5.0


Jak czytać staropolskie barzo? Jest niewielki problem, panowie i panie. Zapisy fonetyczne - spalone. Najstarsi starcy - martwi. Taśmy z kursami językowymi dla imigrujących do RP innowierców - poplątane. Intuicja - zawodna. Dr Emmet Lathrop Brown - niestety fikcyjny. Co teraz? Można próbować zapomnieć. Na przykład weźmy sobie komiks Manary. Przekartkujmy dla pewności: czy nie tylko sztuka, ale też gołe baby? Są. Niezła kreska. Tło historyczne - dosyć obecne, postacie - Dostojewski erotyki, a co do narracji to interesująca jest trudna do umotywowania maniera oddawania kobiet jako nagród kompletnym błaznom. Korzystając z ogólnodostępnej metempsychozy stwierdzam, że w naszym plemieniu inne panowały w tej materii porządki. Odczuwam nostalgię za początkami swojego drzewa genealogicznego, więc Indiańskie lato > Borgia > El Gaucho. Chwilowe zaabsorbowanie i już nie myślę jak wymawiać Barzin.

Faktem jednak pozostaje, że słucham ich najnowszej płyty z pewnym rozrzewnieniem, którego nie potrafię tak po prostu z siebie strząsnąć (szczególnie Summer Soft Girls oraz Stayed Too Long In This Place). Fernepiks, fefer, słabostka i feblik. Dawno temu Notes... opisano by na Caramel Brown albo zabrałby się za nie Rojek w jakimś felietonie. Obracamy się w tym samym kręgu co zawsze: Low, Galaxie 500, Savoy Grand, Red House Painters, Spain (chyba najcelniejszy strzał), Reindeer Section, Oh! Bijou (bardzo celny), Idaho i wolne kawałki w ogóle (celny). Rozmyty cień rzuca na żaluzję mól książkowy. Chwilowo oderwany od kolejnej powieści rzuca okiem na podwórko i bawiące się na nim dzieciaki. Pod ścianą przemyka jakaś starsza już dziewczyna z zakupami, bojąc się, że oberwie piłką. Facet w oknie naprzeciwko wydmuchuje dym z fajki i po pobieżnym zlustrowaniu przebiegu gry w klasy dalej pucuje wazon szmatką. Istnieje świat i to rozprasza, ale mól gładzi już palcami tylko dla niego wyczuwalne zgrubienia na papierze. Nanomilimetrowe wzgórza druku wyrastające z kartek. Lepiej do nich wrócić. Po co naprawdę żyć, lepiej marzyć. Wymarzyć sobie można najweselsze rzeczy, a żyć jest nudno.

Z nostalgii płynie więc względne docenienie płyty niewiele przecież wartej, jeśli poddać ją trzeźwej ocenie. Monotonia dziewięciu równych, melancholijnych numerów stawiających sobie za zadanie rozmarzenie odbiorcy (pojawia się nawet nachalnie klimatyczna harmonijka ustna), może zemdlić, a z drugiej strony... Satysfakcjonująco jest obserwować jak poszerzają się horyzonty i bieżące eksperymentalne granie staje się coraz łatwiejszym doznaniem, ale możliwe jest to tylko przy wcześniejszej troskliwej asyście dzieł prostolinijnie odwołujących się do jakiejś tradycji. W przypadku milutkiego Barzin niechlubne są wycieczki w stronę Damiena Rice'a, ale już wyraźne rozmienienie konturu oryginalności (jakby slow-minimal na EPce Just More Drugs, niefortunnie zarzucony) na drobne odsyłacze do w/w kanonu lektur, nie razi, a nawet zjednuje. Można bowiem użyć tej płyty tak jak używa się suwenirów z podróży. W środku roku trudno rewizytować Seszele, tak jak nie wypada pobieżnie odhaczyć powrotu do swoich muzycznych korzeni. Dzięki Notes... można sobie miło powspominać odkładając the real thing na dającą się przewidzieć, bardziej sprzyjającą, przyszłość, ale nie warto spodziewać się po tej płycie czegoś ponad zbudowanie atmosfery 2-3 wieczorów.

myspace

piątek, 6 lutego 2009

Pains of Being Pure at Heart - Pains of Being Pure at Heart

Pains of Being Pure at Heart
Pains of Being Pure at Heart

2009, Slumberland


7.2



Pomimo debiutanckości i znaczących epigońskich partii mamy tu do czynienia z nadspodziewanie dojrzałym albumem, który pewnie i stanowczo wije sobie gniazdko z patyków kilku pokrewnych stylistyk. To co się wykluwa to nie tylko przyjemny katalog nawiązań, ale przede wszystkim zbiór konsekwentnie rozwijających się piosenek przygotowanych z przemyślanie spreparowanych elementów udających sample z klasyków, ale jednak wyczuwalnie nowoczesnych i bardzo własnych na poziomie emocjonalnym. Trudno nie dać się zaangażować w ten stosunkowo krótki album, stawiający odbiorcę na metr od kameralnej, choć nieźle hałasującej, sceny.

Dla przykładu warto przyjrzeć się drugiemu na płycie Come Saturday, w którym odnaleźć można wszystko na czym świat stoi. Od punkowej, zadziornej linii wiodącej gitary, przez dream-popowy wokal, po shoegazowe mgiełki dystorcji porozkładane komfortowo po kanałach i wycofaną perkę. I o ile akcenty położone zostały na debiucie PoBPaH raczej na delay, nie brak, choćby w omawianym tu bliżej utworze, eksperymentów z prawdziwym brudem. Skoncentrowane dystorcje przybierają od czasu do czasu formę drone'ów urozmaicających w 85% stricte piosenkowy materiał. Godne uwagi też The Tenure Itch dekonstruujące Placebo i Pixies bez widoków na zbytnią siarę. Na podobną modłę skonstruowanych perełek odnaleźć można tutaj więcej, szczególnie, że dość prędko cementuje się zachęcające przeczucie obcowania z jedną z istotniejszych płyt tego roku.

Zmienne natężenie hałasu, kiedy osiąga apogeum, zależnie od ośrodków: punkowości, twee-popu, shoegaze'u czy noise'u, wymusza porównanie z wątpliwymi dokonaniami Vivian Girls, szczególnie, że oba zespoły wywodzą się z NY. W przypadku PoBPaH jest tej zabawy jednak o wiele więcej, bo brak ich debiutowi wyczuwalnego u VG pozowania na wypłynięcie z garażowego undergroundu z naciąganymi tradycjami. Zamiast masy gównianych, hałaśliwych kapel, wybór archedźwięków pada w przypadku PoPBaH raczej na, nie tak oczywiste już teraz, mniej wydumane, bo nie starające się przeczyć niezaprzeczalnemu, Nirvanę, Smashing Pumpkins czy The Pastels, a z bardziej aktualnych źródeł My Bloody Valentine przetworzone w, znów dalekiej od schematu, manierze czerpania nie z Loveless, a raczej z bardziej surowych i wyraźniej eksponujących melodię EPek poprzedzających Isn't Anything: Ecstasy, Strawberry Wine i Sunny Sundae Smile (era krótkotrwałego wydawania dla Lazy).



Kilka chwil będących bezpośrednią reminiscencją boskości You Made Me Realize nie wystarczałoby jednak do odkreślenia chociaż wierzchołka wykorzystanych wzorców. Wspomnieć należy także o Slowdive, Jesus And Mary Chain czy prawie już proto-shoegazowych projektach typu A.R.Kane. Prostota niektórych utworów, ograniczenie ścieżek i przybrudzenie ich przy jednoczesnym unormowaniu potencjału anektującego delaya odsyła już bowiem w rejony typowo rockowych numerów, w obrębie których na próżno szukać elementów ciotowatego indie na drogich gitarach kupionych przez rodziców w nagrodę za podjęcie wakacyjnej pracy. Chociaż wakacji przecież tu sporo, szczególnie w singlowym Everything With You.

Mimo tak ogromnego spektrum wykorzystywanych nawiązań (nie wspominam jakby o przywołaniu mi na powrót atmosfery odkrywania awangardowej twarzy Sonic Youth z czasów Confusion Is Sex w mniej eksperymentatorskiej wersji oraz kolekcjonowania po sieci poszczególnych splunięć Black Tambourine) udało się tej młodej kapelce sformułować zręby własnego stylu, wystarczające, aby mieć nadzieję, że nie okaże się to projekt-efemeryda, zjawisko tak charakterystyczne dla około shoegazowego (szczęśliwie na tyle true, aby być anty dla shoegaze 2.0) grania.

myspace

środa, 4 lutego 2009

Margaret Atwood - Wynurzenie

Margaret Atwood
Wynurzenie
(Surfacing)
Warszawa 1987



9.5





Wydano tę książkę oryginalnie w 1972, i mimo dość niejasnego dla współczesnego polskiego czytelnika tła historycznego i obyczajowego, jest cenną pozycją, jako że winduje o jeden stopień bliżej rozwiązania dylematu: czy Atwood stosuje uparcie narrację pierwszoosobową, bo opisuje wydarzenia powiązane ze swoją biografią? Jej jedyna stricte powieść sci-fi (Oryks i derkacz) stanowi jednocześnie powieść najsłabszą (Opowieść podręcznej kwalifikuję raczej jako fikcję polityczną/socjologiczną czy dystopię). Więc być może wszystkie te historie to prawda albo przynajmniej jej cienie, co świadczyłoby o tym, że życiu możemy zadać jednak więcej interesujących pytań niż astronomii, fizyce i chemii organicznej. Nawet na podstawie takich ulotnych wrażeń można jednak zaryzykować stwierdzenie, że bohaterka Wynurzenia to alternatywna wersja czy raczej prototyp dorosłości młodej Elaine Risley z późniejszego Kociego oka.

W Kocim oku Elaine zostaje malarką i zaklina w obrazach wspomnienia ze swoich pierwszych przyjaźni, będących niestety długotrwałą katastrofą, w której jedyną ostoją okazywała się szklana kulka. Hipotetyczna Elaine z Wynurzenia (bohaterka nie ma tu imienia) to ilustratorka książek, która zabiera przyjaciół do domku, w którym dorastała. W tym właśnie domku po raz ostatni widziano jej ojca, zdziwaczałego trapera. Bohaterka Atwood to zdystansowana, wycofana w głąb siebie kobieta. Typowo dla tej pisarki, nie można powiedzieć, aby jej postacie miały się dokąd wycofywać: w sercu też nic nie ma. Główne postacie Atwood to lalki o wiele bardziej niż postacie drugoplanowe, które chwilami narzucają się ze swoją mięsistością, głodem, odczuwaniem potrzeb. Pierwszoplanowi, ci, z którymi obcuje czytelnik najwięcej, to manekiny wodzące po swoim ciele dłońmi i dziwiące się, gdy palec znienacka zawadza o pępek, skazę tak zbędną, jak nie przymierzając pochwa lub penis. Nie jest to więc żadne jędrne i mroczne
écriture femine, ale raczej kobiecość sucha, obserwująca świat zza zasłony swojej nierozumianej fizyczności, choć przyznać trzeba, że pozostaje przewrotnie motorem dekonstruowania patriarchalnego świata, coraz bardziej zatracającego przez wpływy cywilizacji możliwość prześledzenia swojej pępowiny i dotarcia do sił definiujących mężczyznę przez coś więcej niż obsługę ekierki przy mierzeniu sobie kutasa z kolegami.

Poszukiwania ojca prowadzą bohaterkę Wynurzenia ku odkryciu prawdziwej motywacji obrania zawodu, prawdziwych przyczyn, dla których sypia z mężczyzną, z którym nie chce sypiać, a Tamten odszedł zabierając jej dziecko. Taką mniej więcej miałką akcję-introspekcję zapowiada Wynurzenie dopóki jego akcja toczy się w granicach cywilizacji. Poszukiwania ojca podarują jednak wspaniały dodatek: tatuś był niezwykłym człowiekiem, który nigdy nie ustał w swojej pracy z naturą, i zaraził tym swoją córkę. Wraz z zetknięciem z przeszłością, jeziorem i lasem jej oczy wywracają się na stronę odpowiedzialną za pierwotne postrzeganie rzeczywistości. Tym razem ścieżki ojca przecięły się z przedhistorycznymi indiańskimi symbolami przedstawiającymi m.in. ducha kanadyjskich kniej. Mniej więcej w momencie natknięcia się na malunki, bohaterka odkrywa, że jest w ciąży. I jest to wspaniała niepewność: czy Atwood pozwoliła sobie na postać zapłodnioną przez demona lasu? Nie. To tylko po raz kolejny kobieta, która się zmienia, bo wie czym jest zmiana i po co istnieje.


Po rozstaniu z przyjaciółmi bohaterka Wynurzenia ukrywa się w lesie w pobliżu swojej chatki jedząc chwasty, sypiając pod drzewami, rozmawiając z liśćmi i rozwijającym się w brzuchu embrionem. Jej przemiana jest brutalna, bolesna i brudna jak narodziny. Tyle, że konieczna: jej codzienne ja, ego operacyjne, nie byłoby w stanie odnaleźć ojca, prześledzić jego ścieżek. Żeby czegoś dokonać należy czasem zaufać innej osobie, a jeśli boisz się lub jesteś zbyt dumna żeby się komuś powierzyć, wykształć ją w sobie. Niech idzie obok ciebie albo sama nią bądź. Jeśli ci się spodoba zostań nią na zawsze – po co ci słabe, bezużyteczne ludzkie self, jeśli masz do wyzwolenia potężne, potężne id? Na tym właśnie polega sugestywna i charyzmatyczna przemiana, pokazywana przez Atwood w kontekście staroindiańskich malowideł i kanadyjskich lasów, o których wpływie na psychikę krążą legendy.


Podobnie jak Zły charakter Jean Stafford (opowiadanie relacjonujące walkę z nieznośnym bólem prowadzoną przez całkowicie sparaliżowaną kobietę), także Wynurzenie, ponad resztą dorobku Atwood, ogarnia swoim zdecydowaniem i stanowczością. Dylematy stawiane przed bohaterką, to oczywiście także dylematy czytelnika, ale podnieść rękę i zaproponować alternatywne rozwiązania to robota dla prawdziwych twardzieli. Być może jest tak dlatego, że Atwood, która ma obecnie około 70 lat, to kobieta w starym stylu: wyczuwalny jest drobny grymas niechęci, kiedy wprowadza na scenę mężczyzn nie wstydzących się swojej słabości, tłumaczących się, jąkających. Aktualny partner bohaterki Wynurzenia budzi litość (a litość to zbrodnia), podczas gdy występujący w retrospektywach jej pierwszy mąż, kawał chuja, ale twardego, otoczony jest swoją męskością jak lekkim nimbem, który nigdy nie zniknie i po wielokroć huczeć będzie w głowie bohaterki raniącym do krwi: nie potrzebuję ciebie, ani żadnej innej kobiety, wystarczy mi chusteczka umaczana w ciepłej wodzie. Nie ma innej drogi dla Atwood niż modlenie się o więcej siły. Kto pragnie usunięcia przeszkód nie zasługuje na to, żeby żyć.


Być może za mało jest w tej książce fascynującego i oryginalnego, kobiecego szamanizmu – poszukiwania na drogach, w których istnienie nie wierzą symbolizujący nowoczesną cywilizację przyjaciele bohaterki oraz napotkani na jeziorze Amerykanie dręczący dla sportu zwierzęta. Być może za mało także sygnalizowanego tu i ówdzie na poziomie reminiscencji, zainteresowania seidem, transem uzyskiwanym bez pomocy atrybutów, a mającym na celu tzw. powrót z wiedzą otrzymaną od duchów, np. na temat sposobów radzenia sobie z chorobą. czy lokalizacji zaginionego Jednakże gdyby proporcje były odwrotne trudno byłoby odczuć obecną tu metafizykę jako coś naprawdę niezwykłego. Atwood opisuje ostatecznie magię bardzo praktyczną, intuicyjną, czary, które dzieci, chorzy i niepełnosprawni wykonują ot tak sobie poprzez prosty krok przeskoczenia piekła kultury. Superego bohaterki Atwood to nie podręcznikowo Freudowskie pole starcia self z nakazami społecznymi, ale po prostu super ego, ja rozwinięte, skoncentrowane, waleczne. Dziewica i potwór w jednym. Co interesujące: moc otacza bohaterkę stopniowo, napięcie jest budowane w Wynurzeniu jak w filmach o Wielkiej Stopie albo psychopacie zakradającym się przez las. Nie ma jej nigdzie tam, gdzie koncentruje się uwaga czytelnika, jest zawsze na peryferiach widzenia czepiając się jak ognie św. Elma, drzew, krzewów, belek pomostu i chaty, żeby w końcu upostaciowić się najbardziej, bo w ciąży.


Tajemniczość atmosfery odbija kontrastowo, nawet podana w małych porcjach, od obrazu kontrkultury obecnej w Kanadzie '60. Śmieszne projekty przyjaciół bohaterki, silny makijaż Anny, bez którego jej maż nie chce jej oglądać, mijane po drodze do chatki billboardy, odwieczny konflikt mentalny Kanadyjczycy-Amerykanie, palenie trawy... Czym jest to wszystko przy wspomnieniu ojca samodzielnie karczującego pół lasu żeby odsunąć swoją rodzinę od wpływów wojny? To właśnie z takiej tradycji ludzi, którzy sobie radzą, pragną sprostać przyrodzonej sobie roli, wypływają metody bohaterki wynurzenia, odległe od kontestacji cywilizacji i jej wygód, a bliskie nadania najwyższego priorytetu aktualnemu celowi, aktualnej narracji, bez której życie wyglądałoby jak poszatkowane, pełne luk, na które tylko czekają słabi partnerzy i niezbyt satysfakcjonujące zajęcia, żeby móc umościć się w nich i już zawsze prześladować jako balast, łańcuch, wrzód na dupie.

Warto sięgnąć, szczególnie, że chodzi na allegro w okolicach 5 zł. Nie czytałem, jeśli są, innych tłumaczeń niż tego Plakwicz i Poniatowskiej, które intuicyjnie oceniam jako bardzo dobre, bo udatnie odhumanizowane, absolutnie oszczędne i dalekie od stereotypowo kobiecej kwiecistości. Styl Atwood, zdystansowany i hermetyczny, może początkowo sprawiać problemy, podobnie jak odzwierciedlające go bohaterki, ale warto przywyknąć i sięgnąć po resztę jej utworów, szczególnie, że pani jest poważną pretendentką do nagrody Nobla, szybko się czyta, a poza Kocim okiem wszystkie jej propozycje są raczej niewielkie objętościowo. Aż wstyd być pierwszym, który coś więcej o tej książce napisał, przynajmniej jeśli chodzi o polski Internet.


trochę na temat na biblionetce :
Szczuka o Opowieści podręcznej

I krótki fragment:

Wołam go „Tato”.
Odwraca się w moją stronę, lecz nie jest to mój ojciec. Jest to coś, co on widział; to, co można spotkać, gdy za długo przebywa się samotnie.

Nie boję się, strach przed tym naraziłby mnie na niebezpieczeństwa; patrzy na mnie przez jakiś czas swoimi żółtymi oczami,
oczami wilka, beznamiętnymi, lecz łagodnymi jak oczy zwierząt uchwycone nocą w światłach samochodowych reflektorów. Nie czuje do mnie sympatii, nie czuje antypatii; mówi, że nie ma mi nic do powiedzenia, jedynie to, że jest.
Następnie odwraca głowę, dziwnym, niemal kalekim ruchem; nie jest mnie ciekaw, jestem częścią pejzażu, mogę być wszystkim, drzewem, szkieletem jelenia, kamieniem.
Teraz rozumiem, że to coś nie jest moim ojcem, jest tym, w co się zamienił. Wiedziałam, że nie umarł.


Z jeziora wyskakuje ryba.

Wyobrażenie ryby wyskakuje.

Wyskakuje ryba, ryba rzeźbiona w drewnie, z bokami malowanymi w kropki, nie, rogata niby-ryba namalowana czerwoną farbą na skale, duch opiekuńczy. Nieruchomieje zawieszona w powietrzu, żywe ciało zamienione w ikonę, znów przybrał inny kształt, powrócił do wody. Ileż to kształtów może jeszcze przybrać?

Obserwuję ją z godzinę lub więcej; nagle spada i ożywa, rozchodzą się kręgi, jest znów zwyczajną rybą.
Zbliżając się do ogrodzenia widzę ślady stóp, jedne obok drugich, odciśnięte w błocie. Zaczynam oddychać szybciej, więc to prawda, widziałam go. Ale ślady są małe, mają palce; włożywszy w nie nogi widzę, że są moje.

niedziela, 1 lutego 2009

Here We Go Magic - Here We Go Magic

Here We Go Magic
Here We Go Magic
2009, Western Vinyl



6.0


Jestem chory, a kiedy leżę podduszony maligną i śnię w html, nie spodziewam się żadnego towarzystwa. Tylko stary skład: ja, Lazer Guided Melodies i Philophobia. Here We Go Magic przedarło się jakoś do naszych okopów i warto by napisać o ich debiutanckim s/t dużo więcej, ale naprawdę przetłuszczone włosy, boli staw. Także pokrótce wskażę może, co mnie najbardziej zabawiło. Mianowicie trzeci w kolejności, trochę niepozorny utwór zatytułowany Ahab. Na tle plemiennej, transowej reszty, odznacza się niesamowitym wyczuciem postawy to-be-like-Sea And Cake. Przyjemnie się słucha takiego jasnego, easy-listeningowego groove'u z wiszącym nad podświadomością symbolem obsesyjnego wilka morskiego ścigającego po morzach bestię, która wbiła go w kalectwo. Nie wiem co teraz robi Melville, ale mógłby się zdrowo uśmiać: po niemal 160 latach jego najbardziej obłąkany bohater dostał się do tytułu najbardziej prostodusznego (i to o podejrzanie afro-beatowym ciągu) utworu na płycie jakiejś tam kapelki.


Te kawiarnie, Starbuck's, też wzięły nazwę od bohatera Moby Dicka. Od tego, który w sumie jako jedyny przeciwny był od początku planom Ahaba. Wynikałoby z tego, że sieć kawiarń to właśnie to miejsce, którego szukacie, jeśli chcecie stać po stronie zdrowego rozsądku, ocaleć z pożaru intelektu etc. Do tych kawiarń Here We Go Magic też jest trochę podobne: niektóre elementy powtarzają się, której filii by akurat nie wizytować. Praktycznie każde Starbuck's ma ladę, parę automatów do kawy i Polaka z miotłą, i praktycznie każdy kawałek na HWGM opiera się w jakiś sposób na repetycyjnym, silnie hipnotyzującym elemencie: od sprężystych gitarek przypominających motyw pełzający po dnie Eye of the Tiger, po kraut-rockowe nabicia znaczące kolejne wejścia przejrzystego wokalu. Bez trzech ostatnich kawałków to byłaby naprawdę niezła płyta, ale te 12 minut tam niestety jest i można się w ich sercu obudzić bez harpuna pod poduszką. Trzecia najgorsza rzecz jaka może spotkać mnie w muzyce to ponad 10 minut wysokich, glitchowatych tonów pozujących na ambient-w-rękach-gitarowców (pokroju ohydnego We Fight For Diamonds na ostatnim Cut Copy).

Fajna, new age'owa płyta, jeśli ktoś nie ma dość Cut Copy i czuje, że zrobi go wersja more-psycho, trochę korespondująca z Evangelicals i Animal Collective. Osobiście obstaję przy Melville'owskim Moby Dicku i Onej Ridera Haggarda, jako niepodważalnie bardziej konstruktywnych zabijaczach czasu. Nie ma to jak dobra przygodowa książka z tajemniczymi lokacjami, o których można marzyć i w 20 lat później. Gdzie muzyce do czegoś takiego?

myspace