poniedziałek, 30 listopada 2009

Flaming Lips - Embryonic

Flaming Lips
Embryonic

2009, Warner Bros.



2.0



Na łamach znanego polskiego serwisu muzycznego Porcys, Mateusz Jędras tak między innymi pisał o płycie:

(...) p
ytania pozostaną bez odpowiedzi, (...) gdy już tulę mojego kota na pożegnanie (...) mam ochotę poprężyć klatę, bo wiem, że (...) jest jednak najfajniejszy.

Zresztą od czasu Soft Bulletin specjalnością Flaming Lips było ostentacyjne żerowanie na najniższych – (względnie) uniwersalnych – lękach i emocjach, przy jednoczesnym stosowaniu relatywnie prostych, momentami wręcz sztampowych, środków wyrazu, które składały się na (...) funeralną seriozność.

(...) z wielką gracją, modulując melodię przy pomocy minimalnego podbicia tonacji (...) urywa się nagle (...) po przejściu nawałnicy dokonuje się katharsis (...) taniego dreszczyku wynaturzonymi odwołaniami do miasta, masy i maszyny.

Flaming Lips (...) ten wielopiętrowy moloch ulega powolnej implozji (...) kontynuując tym samym tradycję wielkich (...) albumów.

To najbardziej (...) wnosi coś nowego. (...) Kto ma ochotę na długą jesienną podróż z muzyką niełatwą, ale mądrą i piękną... polecam. I nie przestaję słuchać.

To jedna długa opowieść dźwiękowa – szalona, owszem, ale mająca (...) długie formy zgrabnymi miniaturami (...) rozluźniająca emocje (...) melodiami ukrytymi pod barokową panierką z efektów i zniekształceń jak w 'If' czy 'The Impulse'.

Zespół, który ją stworzył (...) od lat pozostaje jednym z najbardziej szanowanych (...) Wywalczył tę pozycję widowiskowymi koncertami zmienianymi w kolorowe happeningi oraz tym, że od lat nagrywając dla dużej wytwórni, jest w stanie zachować (...) wolność (...)

Słychać na nowym albumie większość zalet The Flaming Lips: od (...) lidera (...) aż po (...) bełkotliwy symfoniczny knot. Ja uważam, że skoro Obamie dali Nobla, to The Flaming Lips (...) zaproponowali największe wariactwo w karierze (...)


czwartek, 26 listopada 2009

California Stories Uncovered - Confabulations

California Stories Uncovered
Confabulations
2009, Kuka



2.8






A pomijając kpiny: konwencje nie znikają ot tak sobie. Choćby raz odnotowane znajdują miejsce w annałach i jeśli zdarzy im się zmurszeć lub zapaść w sen, to spokojny, bo wiedzą, że gdzieś-kiedyś-ktoś znów je wykorzysta. W ten sposób jedne odchodzą w cień, a drugie błyszczą. Ten naturalny cykl czasem zostaje zakłócony i konwencje cierpią, pozostając zbyt długo w świetle reflektorów.

Post-rock egzystuje, bo tak jak kryminał, swobodnie pozwala kolejnym twórcom m. in. na defamiliaryzację niektórych elementów swojej struktury. Tak jak prywatny detektyw wysłany w kosmos kupuje dla fabuły nowy poblask, tak post-rockowa perka zamieniona na dudnienie atari bywa postrzegana jako interesujący, miodny (bez przesady: NIE potrzebny czy konstruktywny) eksperyment. Każdy element schematu wyobrażeniowego, który przyjmiemy dla post-rocka, podmieniony na inny zadziała odświeżająco dla całości schematu (vide: skuteczność post-rockowych miniatur Spokes). Stanie się magnesem dla uwagi, pozwalając odbiorcy nawiązać ponowny kontakt z zaśniedziałą formułą. Dzieje się tak coraz rzadziej, bo 1) schemat wyobrażeniowy dla tej konwencji wykańcza swoją pulę Szans i pole po polu wędruje ku rogu planszy: Więzieniu, 2) zwiększyła się kompetencja odbiorcza, która po wylewie łatwiutkich post-rocków zmieniła doświadczenie w rozpoznawaniu na odbiór kompletnie automatyczny. Automatyczny tak bardzo, że masa ludzi zaczęła zakładać takie zespoły czy projekty, aby dołączyć do nurtu zero wymagającego, bo grającego w otwarte karty i nie mającego szans na awangardę inną niż pozbawione przyszłości eksperymenty z podmienianiem pierwszego planu na tło etc. Tania to retoryka, jeśli chodzi o perswadowanie odbiorcy sympatii, ale jeszcze tańsza poetyka.

Trzeba się z tym pogodzić. Defamiliaryzacja szybko się wyczerpuje. Jest chwytem udziwnienia utworu, wyobcowania odbiorcy względem jakichś aspektów dzieła po to, aby ukazać je w nowy, oryginalny sposób, więc konsekwentnie: działa krótko jako uzależniona od rozległości schematu wyobrażeniowego, jaki jest w stanie odbiorca nakreślić. Kiedy raz się kreślenia odpowiedniej wizji wyuczy będzie w stanie tworzyć konkretyzacje już przed odsłuchaniem płyty czy nawet pojedynczego utworu z tego kręgu. Pozostają więc dewiacje - podnoszenie defamiliaryzacji do potęgi. Dzięki nim możliwe jest nadawanie pierwszoplanowości wybranemu elementowi, uwypuklanie go na tle innych i precyzyjne zaatakowanie znudzonego odbiorcy tym jednym jedynym strzałem. Dzięki dewiacjom można nawet udawać, że wcale się nie robi tego, co się robi. Ale tylko raz, bo potrzeby ewoluują i jedna dewiacja aż prosi się o drugą, której post-rock nie będzie w stanie wymyślić, a co dopiero zaimplementować do samej muzyki. Maksymalne zaakcentowanie ambientowych teł lub zwolnienie tempa (m.in. Gregor Samsa, Natural Snow Buildings) pozwoliło wielu projektom wyrwać się na chwilę poza konwencję, oszukać czujki schematu wyobrażeniowego i go przekroczyć. Zazwyczaj system szybko to naprawia. Potrzeba porządkowania jest w przypadku dogorywającego genre większa niż podziw dla przejawów awangardy (manipulowania oczekiwaniami odbiorcy przez np. niespełnianie ich) w jej obrębie.

Jakkolwiek bądź, defamiliaryzacje i dewiacje są dozwolonymi narzędziami odnawiania konwencji. Nie funkcjonują jedynie w dziełach. Jako zjawiska ludzkiej psychiki odświeżają umysł, pozwalają poczuć się wyjątkowym, spełniają potrzebę dystrakcji lub eskapizmu. Można oba zjawiska jako narzędzia wykorzystywać właściwie aż do granicy absurdu, groteski i parodii. Dalej się nie pójdzie. Jeśli jednak znajdzie się ktoś naprawdę uparty, obawiający się o swoje miejsce, które wcale wbrew jego przekonaniom nie ugruntowało się jakoś hipermocno, odrzuci te narzędzia i przejdzie do nielegalu: sięgnie po takie elementy, które nijak do konwencji, w której tworzy, nie pasują i wbije je w nią na siłę licząc na potrząśnięcie odbiorcą. Mniej więcej to się dzieje na Confabulations i za sam ten zabawny zabieg jest ocena powyżej lachy. "Emocjonalne" wokale Plotta to czyste odwrócenie uwagi od post-rocka, który nadal tutaj jest, przesłaniany właściwie jedynie przez fakt zdezaktualizowania się etykietki polskiego Explosions In the Sky (co z automatu dało niektórym recenzentom zielone światło do użycia magicznego słowa indie oraz pierdolenia o ewentualnej obecności na Confabulations śladów shoegaze'u, Editorsów, Sigur Rós czy ...Trail of Dead (sic~)) oraz rezygnację ze schematu cicho-głośno.

Można się uśmiechnąć nad nieoczekiwaną przebiegłością CSU albo przeciwnie: nad moją paranoją, która tę przebiegłość im narzuca. Wiadomo bowiem, że to przecież uczciwe chłopaki, które na pewno przedkładają muzykę ponad lans i nie powinno się zwracać uwagi na fryzury, inspiracje czy ruchy sceniczne w kwestii obiektywnej oceny wartości zespołów. Cokolwiek jednak się wybierze, stanu gry to nie zmieni: CSU użyło na konwencji nielegalnych update'ów, zmuszając prawie-trupa do postawienia paru kroków (paranoja: czytali Śledztwo Lema i to jest taki concept album w warstwie formalnej?), za co pociągnęło Więzienie i teraz naprawdę ciężko im będzie tak rzucić, żeby móc w ogóle wyjść z rogu planszy, a co dopiero jeszcze coś sobie na niej dokupić. Pomimo zachęcających kilkudziesięciu pierwszych sekund tego albumu.

czwartek, 19 listopada 2009

Bez słuchania I

Od dzisiaj co jakiś czas będę wystawiał noty nie mając empirycznego pojęcia o przedmiocie oceniania poza paroma spojrzeniami na okładkę, wiedzą ogólną o planecie Ziemia oraz podłej naturze ludzkiej. Nie mówię, że to rewolucja w recepcji, tajemnicą poliszynela jest, że o większości polskich albumów nawet najpoważniejsze serwisy piszą w ciemno. Są tylko dwie zasady: 1) kiedy napiszę o czymś w cyklu Bez słuchania, a potem to wyląduje w mojej liście rocznej, moje poczucie humoru samo w sobie jest mocniejsze niż wasz zsumowany potencjał rozrodczy, 2) ALE: jeśli z grubsza kojarzycie Treny, rzymska cyfra przy kolejnych odsłonach cyklu powinna powiedzieć wam, że podchodzę do sprawy naprawdę serio.

Letting Up Despite Great Faults
Letting Up Despite Great Faults
2009, New Words



2.3


Otwórzcie okładkę w sąsiedniej zakładce - pokaże się powiększona. Będziemy mogli się lepiej przyjrzeć.

Dziewczyna farbuje się na czarno, ale do niej wrócimy. Koleś ma brzuszek piwny, bo przedkłada zabawę nad dyscyplinę. Nigdy nie był na siłowni, co można mu wybaczyć, ale można też zgadywać, że jest na tyle młody i pełnosprawny, że sto brzuszków dziennie nie powinno sprawiać mu problemu, więc zaniedbanie podstaw (ideologiczne oczywiście - tak jak każda kobieta w gruncie rzeczy lubi się malować, tak każdy facet marzy sobie, że jest nieźle zbudowany; parcie na przekór tym naturalnym ciągotkom to postanowienia w stylu wegetarianizmu: opacznie rozumiejące dyscyplinę wewnętrzną). Rurki dorzucają swoje jako kaprys ewolucji zapowiadający, że niedługo (ku uldze przedzierającej się do tronu kasty wiecznie zasapanych) będzie można sobie dać spokój z niezaplanowanym bieganiem.

Balon i maska jasno świadczą o kompleksie Piotrusia Pana, o którym pierwszy raz przeczytałem w książeczce do bierzmowania (tamże: *petting*, o ja). Wtedy jeszcze nie było indie. Tutaj to świadectwo bycia jakimś geekiem, szaleńczym pasjonatem, który jako lunatyk i autyk (skoro już mam zwolnienie z w-fu, czas nauczyć się opowiadać z błyskiem w oku o wampirycznym yaoi) pozostaje atrakcyjny dla pewnego typu kobiet. Najczęściej tych, które myślą o sobie jako o skrycie wrażliwych, ale zmuszonych (przez Życie...) grać absolutnie racjonalne, twardo stąpające po ziemi. Zazwyczaj nie urodziły się takie, ale wykształciły w sobie to fałszywe i powierzchowne przekonanie na podstawie presji rodzicielskiej lub nastoletniego samobiczowania, więc, konsekwentnie, zostały obciążone kompleksem a-dziecinna-zdążę-być-jutro, który streszcza się w schemacie: mój chłopak jest taki wolny (balon i maska tego stojącego w miejscu, zdziecinniałego idioty vs. ostentacyjnie dorosłe/kobiece hiper niskie biodrówki z rezygnacją wnoszące pochodnię w mroczny tunel początków eksperymentowania z kobiecością) + ach, jaki to wymagający związek, tak się różnimy = apologia wojny na kompromisy. Kto pierwszy zaproponuje kompromis wygrywa - dojrzałość okazuje się przez potulne uznanie tej jedynej reguły za obowiązującą.

Mając to wszystko na uwadze pozostaje stwierdzić, że gdyby tylko koleś z okładki nie był grubiutki, impuls emo przeszedłby ze sfery przeczuć do zony przekonań. Jasnym więc staje się, że zabalansowano tu na krawędzi, a my mamy w efekcie do czynienia z indie, czyli wyczuciem marketingu. O czym później. Do zapamiętania krótkotrwałego: jeśli pewnym jest, że mógłbym ciągnąć charakterystykę postaci z okładki przez kolejne ekrany (a pewnym jest), oznacza to, że każdy potencjalny odbiorca może to robić i mniej lub bardziej świadomie - robi. Mamy więc przekaz podprogowy, szperający za idealnym odbiorcą zdolnym stworzyć najbardziej kompletną mapę umysłu dotyczącą okładki-trailera. Złem jest tutaj fakt, że album ten trafił do sprzedaży i jest dziełem sztuki, więc idealny odbiorca charakteryzuje się też potencjałem nabywczym, a więc do pewnego stopnia (tego, na którym sięga po portfel) stworzona przez niego mapa umysłu musi prowadzić do aprobaty treści zasugerowanych.



Do aprobaty zjednuje m.in. tło. Otwarte pole i zamglony las na dalekim, dalekim planie implikują ambient, ale zieje też luka po skrajności tego genre - ortodoksyjnego przywiązania do plam, smug, impresji etc. Pozostaje więc tylko pusta sugestia, że coś na płycie będzie powiązane ze stereotypowym przekonaniem o wymagającej naturze gatunku, a więc spodziewać się można także pretekstu do podbicia sobie ego. To zakamuflowany przekaz dla ludzi operujących pojęciem ambitnej, inteligentnej muzyki. To oni, we własnym mniemaniu, uwrażliwieni na najbardziej aktualne drgnienia kultury, mają odkryć, że ostrość ździebeł trawy, ich barwa (ochra, sepia etc. broczące przy okazji konotacjami powiązanymi z tanim sentymentalizmem starych fotografii lub, jeszcze tańszym, nowych drukowanych z filtrem), krzyżowanie się i gęstość linkują po prostu shoegaze z jego nakładającymi się ścieżkami i nostalgią, rewizytacją marzenia. ALE, jak już ustaliliśmy, postacie ludzkie będące centrum okładki są wyznawcami jakiegoś indie i depczą po trawie. Więc: shoegaze poniżony, shoegaze dolorosa; zepchnięty do roli ozdobnika funkcjonuje na tej płycie głównie na bazie rozbudzanych przez rozmyte syntezatory reminiscencji. Co warto zapamiętać? Niezdecydowanie i letniość: to w końcu shoe- czy może jednak trochę więcej jaj i przyznamy się, że jednak o niebo mniej wymagające, a funkcjonujące już prawie jako genre (ilość posiada bowiem, choć krotochwilne często, moce stwórcze), unfocused electro?

Wniosek: jeśli wszystkie detale zostają spożytkowane, aby budować całość i żaden z nich nie jest przypadkowy, najprawdopodobniej mamy do czynienia z manipulacją odbiorem. Propaganda zastosowana na tej okładce mówi jasno: jeśli chcesz posłuchać muzyki, którą tworzą ludzie ubierający się jak ty, podczas gdy ubierasz się jak ludzie przedstawieni na okładce naszej płyty - powinieneś mieć naszą płytę. To naprawdę ohydne: odwołanie się do naturalnej (choć przereklamowanej jako mus) potrzeby akceptacji zarobionej przebywaniem z osobami o podobnych gustach odzieżowych zamiast do samych przeżyć estetycznych, które powinna gwarantować muzyka, sprawia, że kupujący płytę płaci tak naprawdę za substytut kontaktów interpersonalnych, a nie za dzieło sztuki. Jeszcze przed chwilą cisnęło się na usta indie, teraz coraz nachalniej gumowa lala. W ten sposób Letting Up Despite Great Faults przyczyniają się do ochłodzenia klimatu emocjonalnego ludzkości XXI w. - wąskie, bo wąskie (przypadek z tymi rurkami, co?), ale jednak *jakieś* spektrum emocji żywi się do FOTOGRAFII, MANEKINÓW i ŻURNALI, które powoli zastępują takie wartości jak poznanie siebie nawzajem, bliskość, zaufanie, antykoncepcja angażująca procesy pamięciowe i tym podobne cechy czyniące z nas piękne i kompetentne jednostki. Won!

niedziela, 15 listopada 2009

OLAibi - Tingaruda

OLAibi
Tingaruda

2009, Felicity





W Baldur's Gate II można było pograć magiem korzystającym z jakichś naturalnych, chaotycznych zdolności. Kolejne czary dostawało się wraz z przybywającym doświadczeniem, bez opcji uczenia się ich ze zwojów. Niszcząca siła wysokopoziomowych zaklęć tej szkoły polegała w dużej mierze na ich randomowym charakterze. Sam gracz nie miał pojęcia, co tak naprawdę się wydarzy, kiedy jego postać zacznie czarować. Żeby nawet najwięksi zapobiegliwcy mogli zasmakować gry w takich warunkach, prędzej czy później każdy trafić musiał w lokacje z zakłóceniami pola magicznego, które sprawiały, że użyty czar wychodził na opak. Słuchaczowi OLAibi równie bardzo przydałaby się opcja save'u, bo częstokroć dokładnie w momencie krystalizacji zrozumienia dla tego eksperymentu wszystko na powrót się rozpada.

Brak oceny dla Tingaruda to wyraz wrażeń analogicznych do ww. Postać losowego maga to niekoniecznie wybór dla gracza zaawansowanego. To raczej opcja dla zdeterminowanego poznać każdy cal gry. OLAibi to projekt dla kolekcjonerów wrażeń, dla których nie ma znaczenia, że to, czego słuchają dawno przestało być muzyką i jest pozbawione znaczenia w świecie list roku, dekady i stulecia. Od debiutanckiego Humming Moon Drip zmieniło się niewiele (trochę więcej "wokali") - niszowy projekt Yoshimi P-We to nadal wszystko, co chcieliście wiedzieć o waleniu, ale baliście się zapytać: od standardowych bębnów przez pukanie czymś w coś aż po skomplikowane maszynki przypominające mpc cywilizacji o wiele bardziej zaawansowanej niż ziemscy bitmakerzy. To fascynujące i męczące jednocześnie: jednorodna symfonia zazębiająca się (jednak!) na jednym jedynym haczyku jakim jest rytm. Filmy o mrowiskach puszczane w zwolnionym tempie albo wykład o różnych odcieniach czerni figurują w menu na pozycjach sąsiednich.



Są ludzie, którym imponuje Steve Vai i inni wirtuozi gitary. Śmieją się z nich w towarzystwie, ale gdzieś w głębi serca są przekonani dzięki tym monstrom, że dobry gitarzysta potrafi zastąpić każdy instrument i zagrać kompletnie wszystko. To, co dzieje się z perkusjonaliami na Tingaruda to wyraz analogicznego przekonania. Odpowiednio dobrze posługując się rytmem można wyrazić kompletnie wszystko, zastąpić każdy instrument i rzecz jasna sprokurować niezły szpan. Idąc dalej: należałoby radykalnie zmniejszyć nakłady finansowe przeznaczane na podróże w kosmos - wystarczy sprawić, aby odpowiednio zaawansowani filateliści lub kucharze opuścili orbitę. Stop.

Jako laikowi może mi się wydawać, że to, co się dzieje na Tingaruda to jakaś nieustająca improwizacja, ale gdybym powiedział to na głos (A) musiałbym dodać, że Sindbad Żeglarz nie miał pojęcia dokąd lub po co żegluje (B). Żeglował po księżniczki, skarby i przygody a że nikt nie zaznacza tych rzeczy na mapie nie oznacza, że nie mogą być przeznaczeniem podróży. Nie oznacza to też, że między bajki należy włożyć instynkt, który wiedzie precyzyjniej niż kompas lub satelitarne namiary. To ten sam, który każe małej japońskiej wiedźmie napierdalać w bębny od Boredomes, przez OOIOO po OLAibi i masę featurów. Oto jak priorytety rozkładają się na tym podium: 1. eksperymentowanie samo w sobie, 2. OLAibi jako wykonawca, dopiero na 3. odbiorca. Myślę, że takie jest mniej więcej przesłanie stojące za pozostawieniem dla Tingaruda, bez żadnych praktycznie zmian, okładki debiutu. W sumie nie musimy nawet rozróżniać poszczególnych albumów czy kawałków. Ważne, że OLAibi inspiruje do porzucenia ogrywania skal, OLAibi sprawia, że czujesz tętno oczami, ważne, że OLAibi OLAibi OLAibi w okresie.

Jeśli jesteście zdeterminowanymi ludźmi, w których życiu niewiele rzeczy ma taką wartość jak poznanie otaczającej rzeczywistości Tingaruda może pomóc wam zrozumieć jakiś jej element działając jako analogon obsesji, audiobook streszczający dekonstrukcję wyrafinowanego eseju do losowego zdania pojedynczego, symbol tego, czym byłby Janko Muzykant, gdyby wypadł z mamy w Cincinnati podczas prosperity zamiast w Polsce podczas pozytywizmu. Słuchanie tej płyty to jak granie w któreś tam z rzędu cRPG - dociera, że żeby przejść grę na serio i zdobyć maksymalną ilość expu musisz uczestniczyć w każdej nadarzającej się walce i wypełnić wszystkie questy. Można przejść grę szybciej i zwyczajnie w świecie mniej się pierdoląc, ale, no mówię, jeśli jesteście zdeterminowani i nie przeszkadza wam albo wręcz: *myślicie, że*, fikcja potrafi (lub chociaż powinna potrafić) w niejednym przeskoczyć real, to pewnie wasze 72 ambicje są już bardzo gorące i wiedzą lepiej niż ja, co powinniście dalej robić.

myspace

środa, 11 listopada 2009

Wooden Veil - Wooden Veil

Wooden Veil
Wooden Veil

2009, Dekorder


7.4



Plemienne bębny jako dominanta kompozycyjna jakiejkolwiek muzyki wydanej w '00 to sprytny zabieg. Teoretycznie wiadomo, że to archaizm, a archaizmy trzeba śledzić, uwydatniać ich genezę i uzasadniać użycie, więc pojawiają się w recenzjach, na zasadach kalki już, takie odruchowe sformułowania jak plemienne, pierwotne, rytualne, szamańskie itp. W praktyce 99% odbiorców Gang Gang Dance, OLAibi, OOIOO, Animal Collective, Gnod, Pocahaunted i tysiąca innych, nie ma pojęcia o co chodzi - o tam-tamach ostatnio dało się słyszeć jakoś w okolicach Przygód Tomka, odchodzą w przeszłość nawet frajerzy z dredami walący w bębenki pod dworcami i w akademikach, a tribal to tylko typ tatuażu preferowany przez dziewczynę dresiarza.

Na swoim s/t Wooden Veil naświetlają mechanizm stojący za tym modnym zwrotem: archaizm jakim są ewokujące rytualność bębny przepycha się między inne konwencje i zabarwione nimi, wprzęga w służbę eklektyzującego, "odważnego", post-modernistycznego twórcy. Zaczynają być, pozbawione swojej pierwotnej tożsamości, sprzedawane jako zaskakujący neologizm, synonim oryginalności i umiejętności ujęcia niewyrażalnego (na zasadzie synekdochy: jedno pojęcie bębnów za całość sięgania po pradawne dzieje; wszystko dla wytworzenia u zblazowanego i wyrafinowanego odbiorcy wrażenia oryginalności, "genialnej prostoty", rewizji zapomnianego itd.). W przypadku WV ewentualną monotonię plemiennych rytmów lub wygodną możliwość ograniczenia ich do manifestacji nadążania za modą, odsuwa na dalszy plan spożytkowanie (dark) ambientu (tła, niekiedy anektujące całą przestrzeń), (post) industrialu, (ghotic/freak-) folku i masy innych (zwykle sub!) genres, dzięki czemu wszystkie bębny są tym czym być powinny: motorem transu ukrytym za dezorientująco poszatkowanym światem przedstawionym i spajającym go.



Narzucające się w ciemno porównanie z Saint Dymphna nie jest jednak trafnym zdiagnozowaniem niby oczywistej inspiracji. Gang Gang Dance są raczej artystycznym rodzicem, z którym WV próbują walczyć i ostatecznie, jako cenny element, nie wydalić go, lecz zasymilować tak, by nie wypływał na powierzchnię, ale wypychał ku górze kształtujący się odrębny styl. Zabiegi jakie podejmują w tym celu Niemcy do złudzenia przypominają świadome lub podświadome czynności punktowane przez Harolda Blooma, badacza intertekstualności, jako metody walki twórców literackich z artystycznym rodzicem:
  • Clinamen – poetycka błędna interpretacja (język). Poeta próbuje odsunąć się od prekursora w taki sposób, aby czytając jego wiersze dokonać świadomie złej interpretacji,
  • Tessera – proces dopełnienia. Poeta czyta wiersze prekursora w taki sposób, aby przypisać jego terminom nowy sens,
  • Kenosis – następuje wtedy, gdy poeta zupełnie zrywa ciągłość myśli, która łączyła go z prekursorem,
  • Demonizacja – pojawia się, kiedy poeta tworzy wiersz mający na celu zatarcie oryginalności wiersza macierzystego,
  • Askesis – zabiegi poetyckie mające na celu pomniejszenie bogactwa twórczości prekursora,
  • Apophrades – moment w końcowej twórczości poety kiedy to otwiera się ponownie na prekursora. Wydaje się wtedy paradoksalnie, że to poeta tworzył swego prekursora.
Wszystkie ogniwa tego łańcuszka można swobodnie przyłożyć do s/t Wooden Veil. Przykładowo cały komplet w następującym zjawisku:

To, co dla Gang Gang Dance było wtórnym neologizmem, świadomie spożytkowanym w walce obojętne już, o oryginalność, kreatywność czy przystępność, dla Wooden Veil jest niechcianym rdzeniem własnej twórczości, o czym zaświadczać mogą: 1) powracające redukowanie struktury całego utworu do samych elementów perkusyjnych-rytmicznych, co obnaża ich utylitarny charakter - szkieletu na tyle twardego, aby debiutanckie, z założenia niepewne, dzieło ucementować w rzeczywistości wymagającej szybkiej adaptacji do chwilowych trendów, 2) przywrócenie tym elementom pierwotnego nacechowania treściowego i próba rozwinięcia go w nowym kierunku: jako nośnika pamięci o naturalnych impulsach popychających człowieka do aprobowania rytmu bardziej niż skomplikowanych struktur, która to preferencja jasno koreluje ze społecznościami plemiennymi, zgrupowanymi wokół powtarzalnego (zrytmizowanego) rytuału i uzależnionymi odeń.

Plemienność tego nagrania jest jednak względna, chociaż na nią stawiają ideologicznie członkowie zespołu jako kolektyw artystyczny pozujący na komunę odrzucającą zdobycze nowoczesnej cywilizacji. Rzeczywiście zaskakuje plastyczność krzyżówki folku i industrialu (Shiverings i Wooden People), pozostawiającej doom-folkom i drone'om kreślenie wizji zagłady, podczas gdy Wooden Veil idą krok dalej, oczami wyobraźni widząc już nie rozpad sam w sobie, ale utopię ekspansywnej natury wkradającą się między wytwory ludzkiej ręki. Fuzja tych dwóch elementów: nieprzydatnych techniki i wiedzy oraz ignoranckiej, entropicznej natury, składa się, być może, na imaginacyjny przekaz tego albumu (m.in. dość istotne operowanie asocjacjami związanymi z motywem czerwonego nieba). Jeśli trzymać się tej interpretacji, należałoby podeprzeć ją zaobserwowaniem trójpodziału płyty: a) wczesne partie są najbardziej dzisiejsze, najwidoczniej nawiązujące do neo-psychodelii i tym podobnych subgenres, b) fragmenty centralne swoim wyrafinowaniem i wysoką estetyką sięgając już po formy barokowo skomplikowane przypominają raczej Bitte Orca Dirty Projectors lub coś zupełnie futurystycznie dekadenckiego, c) finalne zaś (mniej więcej od Bird Shaped) coraz wyraźniej (oniryzm, miazmatyczność, rytualny sztafaż etc.) nawiązują do praktyk szamańskich i sztuki traktowanej mimetycznie i magicznie.

Nachalne odsłanianie kart, obnażanie użytych środków poprzez chwilowe oczyszczanie struktury utworów aż do tych paru konkretnych tropów samych-wyłącznie, wcześniej ginących, organicznych, przydaje temu debiutowi dodatkowy charakter jakiegoś meta- dziełka. Wyraźnie intertekstualny zaś charakter całości nie działa na zasadzie erudycyjnej zagadki dla oczytanych w pojedynczych dziełach, a raczej na kształt mozaiki konwencji. Pierwsze dziesięć sesji należy poświęcić na odnalezienie się pośród dziesiątek ponadindywidualnych wyznaczników przynależności do określonych (niekoniecznie muzycznych) tradycji. Zadanie utrudnia fakt, że płyta jest krótka i dynamiczna - prędzej podrażni, zirytuje niż znudzi. Efekt wysiłku jest więc naprawdę imponujący jak na dzisiejsze czasy: satysfakcja z dokonanej (nad)interpretacji (użycia materiału) i estetyczna przyjemność oparta na zróżnicowanych konkretyzacjach (feeria nawiązań do utartych, choć w większości nie wyeksploatowanych zespołów wyobrażeń). Przy okazji zasługują ci ludzie na wdzięczność: udało się im utrzymać z dala od muzyki swoje odpychającego nerdostwo, swoje sekciarstwo, swoje życie w komunie i praktycznie wszystko, co żenującego się z tymi zjawiskami wiąże.

Wooden Veil na innych blogach:
microphones on the trees : niebieskawy

wtorek, 3 listopada 2009