czwartek, 4 września 2014

Noise Magazine #1

I „Gdy nastał rok ’90, zniesiono cenzurę i okazało się, że można wydawać, co się tylko chce. Ludzie byli tak głodni tej wolnej książki i prasy, że nikt nie myślał o redaktorze, korektorze, tylko się wydawało na potęgę. Z błędami, byle jak, aby wydać. Aż przyszedł moment, kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód i zaczęliśmy zwracać uwagę na jakość. Tak samo było z innymi dziedzinami życia – z jedzeniem, ubraniem. Nagle zaczęło nam się czemuś «źle czytać». Wydawcy zdali sobie sprawę, że trzeba zacząć pracować nad tekstem”. Tę wypowiedź Teresy Kruszonej o zapleczu pracy nad książką można przełożyć na sytuację prasy muzycznej (przynajmniej tego jej odłamu, który dotyczy szeroko pojętych produkcji rozrywkowych). Po tym, jak zaspokoił pierwszy głód egalitaryzmu, Internet „zaczął się czemuś źle czytać”, powrót drukowanych periodyków był więc kwestią czasu (dziś, z perspektywy tegoż czasu, łatwo się mówi). Tworzonego na serio pisma o płytach – szeroko kolportowanego, na zadowalającym poziomie merytorycznym i atrakcyjnego wizualnie – nie mieliśmy od bardzo dawna, ale zdaje się, że do niego dorośliśmy (mam na myśli zarówno czytelników, jak autorów). Jeśli ten etap się opóźniał to nie tylko z winy trudnej sytuacji rynkowej. Pułapki mnożyły się na też na subtelniejszej płaszczyźnie metody, filozofii, emocji. Pismo muzyczne ma dziś zupełnie inny status niż kiedyś. Jaki? Pomyślmy.

Głód pobudza wyobraźnię, pcha do poszukiwań, ale i rodzi sprzeczność: kto długo nie jadł, fantazjuje o kawiorze i ostrygach, a przy pierwszej okazji zajada ze smakiem chleb dla konia. Można było podejrzewać, że wielu czytelników, a tym bardziej wydawców, zadowoli się byle czym: pismem z błędami, nieciekawym, bez tematu, bo przynajmniej byłoby to „coś”, jakaś podstawa do podsycania pragnień. Przeglądanie lifestyleówek i stripów w tygodnikach opinii wykształciło w fanach słuchania jeden niepozorny postulat: niech czytanie o muzyce będzie tylko „jakieś”, niech się tak szybko nie kończy i niech stoi za nim autor, a nie copywriter (swego czasu kilka stron o muzyce można było znaleźć w gazetce firmowej Rossmana; nie opatrywano ich sygnaturą i tylko tym różniły się od tego, co pisze o płytach przysłowiowa „Polityka”). Obecnie dysponujemy aż dwoma „poważnymi” kwartalnikami. „Noise” już jest, lada moment ukaże się reaktywowane „M/I”. We wsparciu okazywanym obu inicjatywom przewija się pytanie o sens wydań na papierze. Wahanie słuszne, z wielu względów, ale oparte na błędnym założeniu, że periodyki tworzy się wyłącznie dla czytelników. Pomija się reklamodawców, tych „uczciwych”, którzy w piśmie o muzyce chcą zaprezentować swoje muzyczne inicjatywy, ale przede wszystkim pomija się autorów. Czasopisma nie są tylko ich, ale również dla nich.

Czytelnik faktycznie nie potrzebuje papieru albo inaczej: potrzebuje go, ale nie tak bardzo jak autor. Ten ostatni nieomalże zniknął nam z oczu z winy polityki wyznawanej przez internetowe serwisy o płytach. Klikalność, statystyki, przystosowywanie materiałów dla wirtualnego (a więc często, dosłownie, nieobecnego) odbiorcy – to wszystko autora podważało, by w końcu niemal go wyrugować, i dopiero papier pozwala odżyć, „odtworzyć się” podmiotowi organizującemu tekst. Dopiero na papierze „czemuś głupio” powielać informacje od wydawcy, dopiero na papierze dostępnym w Empiku niezręcznie być jednym z tysiąca przeciętniaków, którzy właściwie nie wiedzą, po co zabrali się do pisania o płytach. Na papierze, w odróżnieniu od egalitarnego i wszechobecnego Internetu, ktoś nas bowiem znajdzie, a nawet zapamięta (tutaj dopiero wkracza do gry perspektywa czytelnika i jego rola, polegająca na krytycznej ocenie czytanych treści). To paradoks, podejrzewałbym nawet że wywiedziony z dziadowskiego sentymentu dla druku, ale z drugiej strony dysponuję wyraźnym wspomnieniem najwyżej trzech albo czterech tegorocznych publikacji internetowych (w tym własnych), a „Noise” – nie ma to nic wspólnego z tym, że nabyłem go niedawno – pamiętam cały, nawet jeśli parę drobiazgów wolałbym zapomnieć.

II Wywiad z Ghost B. C.: zbędne przecinek i spacja po „Ghost” (strona 10, wers 25); brak przecinka przed „przyjacielu” (s. 15, w. 4 od końca). W rozmowie z Michaelem Girą „ja” zamiast „je” na stronie 18, zbędny przecinek między „w końcu” a „Bob” (s. 20). Kolejny po „zespołu” w leadzie. Post scriptum autorstwa Małgorzaty Halber co najmniej niepotrzebne. W paruset znakach zmieściła więcej błędów stylistycznych i interpunkcyjnych niż udało mi się znaleźć w 2–3 rozległych artykułach. Kawałek dalej, w tekście o D. E. Edwardsie, znów brak przecinka (po „Wovenhand”), znów w leadzie. Tamże, w pierwszym akapicie trzeciej kolumny na s. 23, zamiast „skały” powinna być „opoka”; do tego rażące powtórzenia w szóstym i dziesiątym akapicie („przekonywać” i „nastolatek” duplikowane w sąsiednich linijkach). Cyprian Łakomy ma też problem z konsekwencją: „Dark Americanę” zapisuje wielkimi literami, a nazwy innych gatunków już małymi. Pojawiają się słowa przeniesione w niewłaściwych miejscach (nie po całej sylabie, lecz losowo – w środku wyrazu) i sklejone ze sobą („jakszansa”, „własnegoprofilu”, „czyneo-crustowej”). W leadzie do tekstu Arka Lercha zabrakło partnera jednemu z przecinków: „Czym do cholery, AmRep zasłużyła sobie na pełnometrażowy film”. Tak to wygląda już na etapie rozgrzewki.

Na stronie 50, w wywiadzie z Odrazą, druga wypowiedź Stawrogina jest chyba urwana. Ze strony 56 dowiadujemy się, co takiego Page Hamillton porabiał w „lalach 80.” (trzecia wypowiedź muzyka). W trzynastej linijce recenzji Death Grips rzuca się w oczy podwójna spacja (między „jednak” i „pytanie”). W części recenzji Łukasza Dunaja można natrafić na niekonsekwencje w stosowaniu kursywy do zapisu tytułów albumów (kilkukrotnie w eksponowanym opisie Ótta). Bartosz Cieślak w miernym artykule „Hipsterjugend” próbuje przywrócić podziały subkulturowe z użyciem takich sformułowań jak „sierściuchy”, „wełnianoczapkowi” czy „wąskospodniowi”. To chyba jedyne źródło zażenowania w całym piśmie, ale naprawdę znaczne. Dezorientować może jeszcze jeden drobiazg: autorzy artykułów wstępnego i finalnego rzucają „kurwą” i „ruchaniem”, a sam Bezimienny Ghul parokrotnie zwraca się do Dunaja słowami „zauważ, proszę”. Iście groteskowa uprzejmość. Z tej samej półki: „faki” – zdaje się, że nagminnie stosowane przez Philipa Anselmo – w przekładzie zmieniły się w „pieprzone” i „cholerne”, co dziwi tym bardziej, że tłumacz pozwolił bohaterowi rozmowy raz czy dwa wyrazić się bardziej dosadnie. Na koniec kwestia hamletowska: czy aby na pewno czoło Piotra Weltrowskiego – uchwycone na tle nawy rozpikselowanego kościoła – jest najlepszym sposobem na pożegnanie czytelników pierwszego numeru pisma?

Nie jestem profesjonalnym redaktorem/korektorem, a jednak bugów znalazłem wiele więcej, powyższa lista nie jest kompletna. „Znalazłem” to zresztą nie najszczęśliwsze określenie, bo nie szukałem. Usterki narzucają się same. Dlaczego w ogóle o nich wspominam? Przecież „nie o to chodzi”. Czyta się? No, czyta. Ale „czemuś źle”. Poprawność jest istotna, nie tylko „tak w ogóle”, dla zasady, również ze względu na profil pisma. Przede wszystkim pierwszy numer „Noise” propaguje lekturę lekką, przeznaczoną do swobodnego odbioru. Każde potknięcie (zwłaszcza te niezamierzenie eksponowane w leadach) zmniejsza płynność, osłabia dynamikę. Cierpi tempo czytania, a wraz z nim rzutkość tez oraz konkluzji, szczególnie w rozmowach. W wywiadzie dla „Violence” redaktor naczelny zapewnia: „Chciałbym, aby właśnie kryterium jakościowe pozostało zawsze jedynym obowiązującym”. Dobre chęci potwierdza anegdota o problemach technicznych, z winy których „trzeba było przejrzeć «na piechotę» wszystkie teksty, blisko 90 stron”. Prawdę mówiąc, taka objętość, zwłaszcza dla paru osób, przeglądających pismo równocześnie, nie powinna stanowić wyzwania. Mowa tu nie o jednolitym tekście, który utrudnia „odświeżenie” oka, lecz o segmentach, rozmaitych gatunkowo (wywiad, felieton, recenzja) i gwarantujących niemało światła. Błędy interpunkcyjne czy literówki nie są tu dziełem przypadku albo lenistwa, lecz roztargnienia i/lub niewiedzy osób odpowiedzialnych za obróbkę i skład materiału.

III W grę wchodzi też stres. W myśl obserwacji Teresy Kruszonej z książkami stało się to samo, co z jedzeniem i ubraniem, ale korektorce nie chodzi przecież o samą jakość produktów. O wiele ważniejsze jest to, co z tą jakością robimy. Dzisiejszy Akakij Akakiewicz starałby się o płaszcz dla lansu, nie z powodu zimna. Wolność polega na tym, że paląca potrzeba wejścia w posiadanie rzeczy niezbędnej, niezastąpionej, zmienia się w kaprys wytwarzania i obiegu towarów, które gwarantują nie przetrwanie, lecz przeciwnie: oderwanie myśli od przyziemnych pragnień. Kryterium luksusu nie jest samo istnienie czegoś, lecz tego czegoś bycie jakimś. Zgadzam się z Mariuszem Hermą, że pismo o muzyce nie jest konieczne. Periodyk płytowy zaspokaja potrzeby wyższego rzędu, jest towarem ekskluzywnym, i zdaje mi się, że ten fakt autorów „Noise” onieśmiela. Usterki, które wyliczyłem, zachowawcze recenzje, które zlewają się w jeden tekst, mimo że pisali je różni autorzy, a także oddanie głosu muzykom (większość numeru stanowią wywiady) – wszystko to daje się czytać jako symptomy publicystycznej tremy. Zdarza się też, że zespół „Noise” „nie wie, co zrobić z rękami” i wsadza je we wszystko: w luz, w nostalgię, w trzeźwy profesjonalizm i zarazem atmosferę spotkania przy piwie. Autorom wysłano stylebook i jednocześnie zachęcono do swobody. Część z nich zbytnio przywykła do publikowania w Internecie i zestresowała się wizją wyjścia na salony, niezgodne z ideologią (tak, niektórzy autorzy „Noise” są wciąż jeszcze przekonani o jej prawomocności!) muzyki metalowej czy, jak chciałaby redakcja pisma, ekstremalnej. Chcieliby, lecz boją się.

Łatwość, z jaką czyta się „Noise”, jest łatwością relacji opartej na kompromisie. Obie strony nie wymagają od siebie za wiele, wychodzą sobie naprzeciw. Tego typu grzeczność jest jednak możliwa tylko dopóty, dopóki stosunki się nie zacieśnią. Jeśli nie wytworzy się głębsze porozumienie, kontakt szybko zanika. Stąd też kurtuazyjne utyskiwania czytelników na zbyt małą objętość kwartalnika, są moim zdaniem podszyte rozczarowaniem innego rodzaju: „Noise” jest nie tyle za krótki, co za lekki. Nie niesie z sobą kontrowersji merytorycznej, a co za tym idzie nie projektuje opozycji, która z kolei w toku dyskusji mnożyłaby punkty widzenia i prowokowała opinie (ważna liczba mnoga). Redakcyjna definicja „krytyczności” wymaga jeszcze doszlifowania, a okazja ku temu nadarzy się może w momencie, gdy zawęzi się pula istotnych postaci do wywiadu, w chwili, gdy materiału trzeba będzie szukać na innych ścieżkach. „Dziś, w dobie Internetu, wydawanie pisma muzycznego na papierze nie ma sensu” – podważenie tego aksjomatu to dopiero początek emocjonującej drogi. „Noise” nie jest dla mnie z uwagi na profil omawianej muzyki, mam jednak wrażenie, że niewiele brakuje: można przecież pisać o, dajmy na to, black metalu w sposób światowy, czyli – mówiąc w skrócie – bez ciągłego rzucania okiem przez ramię, w przeszłość konwencji. Darzenie sentymentem reguł konkretnego decorum sprawia, że poświęcony mu dyskurs kamienieje. Ale dość już, zaraz zacznę bredzić coś o Orfeuszu, a przecież czas pokaże.