niedziela, 26 kwietnia 2009

M83 - America EP

M83
America
EP

2004, Glooom



5.7



Ostało się komuś w pamięci prawdziwe M83? Nie to nowe, popowe, shoegazowe, balearyczne, gotyckie czy neoromantyczne, ale to gówniane, stare dobre ambient-electro-post-rockowe. Z tytułami takimi jak Tsubasa czy God of Thunder. Echa tych przygód sprzed pięciu lat wyczuć można w Saturdays=Youth, ale z rzadka już, totally, hardly overdrived (np. jako maniera następowania po sobie symboli w Couleurs czy We Own the Sky). W tej losowo wybranej EPce czy bliskim 10.0 w swojej kategorii Dead Cities... ta klasa jest nienaruszona, trochę już teraz śmieszna, jako że z perspektywy po-postmodernistycznie pojmowanego czasu można ją pomówić o przewrotność. Bo gdyby zmienić kolejność i gdyby M83 w 2009 wydali taką Amerikę zaczęłaby się ostra nagonka z wielkim napisem REGRES na koszulkach wszystkich prezenterów mp3-radia i piszących niewolnicze recki licealistów. Jak mamy teraz, kurwa, żyć skoro tyle czasu zajęło nam olanie post-rocka, a nasi szefowie nagrali po popowej, ale ambitnie!, płycie właśnie post-rock? Przecież to jakiś japoński Sigur Rós, nie każcie nam tam wracać, bo nasze pieluchowe autorytety zdeprecjonowały heroiczne czasy samotnego wystawania w zadumie na pagórku przy wietrze na 10.0, jeszcze w skali Beauforta.



Prawda wygląda jednak tak, że bez znajomości wcześniejszych płyt M, słuchający Saturdays=Youth porusza się we mgle, jak ktoś kto rozpowiada o zakończeniu lektury W poszukiwaniu straconego czasu bez przeczytania reszty utworów Prousta, np. jego krótkich form - opowiadań, nowel czy comic-stripów. I jeszcze inaczej: Geneza Wolverine'a nie pokazuje Wolverine'a skamlącego na porodówce i nie do końca pozostaje jasnym, czy nie pominięto przez to najbardziej efektownej części jego historii. America to losowy wybór w sumie, możnaby wyciągnąć cokolwiek bądź z niebiednej dyskografii tej kapelki i pajęczy zmysł mówi mi, że spory procent nowych fanów szamotałby się w rumieńcach pod tablicą. Ale elo, nie.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Speck Mountain - Some Sweet Relief

Speck Mountain
Some Sweet Relief

2009, Carrot Top



3.5



Kiedy ponad rok temu pisałem o debiucie SM, obstawiałem, że będzie to projekt jednej płyty. Some Sweet Relief przeczy tym przypuszczeniom i, oczywiście, żal, że nie miałem jednak racji. Było co czuć i analizować na Summer Above, natomiast na tej tutaj pochopnie wydanej płytce, wyczuwalne jest tylko pragnienie poszerzenia spektrum ogarnianych brzmień. Nie jest więc już tak skromnie pod względem formalnym, ale nie przepisuje się to na wiele więcej ponad krótkotrwałe zaciekawienie podczas inicjalnego kontaktu. Brakuje już delikatnego cieniowania slow-core'u elementami folku czy bluesa (pamiętny bas z SA). W totalnie nienasyconej, rozmytej, ultra-unfocused psychodelce, polatują bezsensowne, rzutkie liryki. Po kilku przesłuchaniach wydaje się być jasnym, że to, co się tutaj dzieje to raczej wywiad niż album: dzięki tej płycie można się dowiedzieć, czego ostatnio Speck Mountain słuchali, co zamierzają do swojej muzyki włączyć i jak bardzo będą w tym podrywie odważni. Samych realizacji jednak brak.



Na tle
jakichś instrumentów, Marie-Claire eksperymentuje z baduizmem, mikroskopijnie próbując soulować, przynajmniej w kwestii charakterystycznej maniery, co momentami rzuca odbiorcę w niewolę odwiecznego pytania: po chuj? Przestrzenne, na maksa delajowane gitary pozostały, ale jakże uproszczone. Serio: otwierająca wszystko solówka jest na poziomie moich umiejętności obsługi instrumentu; nawet nie jestem pewien czy kiedyś nie wpadłem na tę melodyjkę próbując nauczyć się jakiejś skali.

Nadal słucha się tego przyjemnie, szczególnie, kiedy pierwsze gorące dni na nowo uzasadniają doznania domyślnie niesione przez slow-core i ethereal, ale niesmak rozczarowania pozostaje, szczególnie, że I Feel Ethernal, wyizolowane z reszty albumu jako preview czy singiel, budziło nadzieję na sytuację odwrotną. Czekałem na wzbogacenie palety barw jakimi zwykło się portretować Sandoval i Kerouaca, a dostałem tylko miło usypiającą college-psychodelię, nie licującą z potencjałem tego projektu. Sory.

myspace

sobota, 18 kwietnia 2009

150 Watts - Letnia depresja

150 Watts
Letnia depresja

2004, DC-9



5.6


Dear foreigners,


if, accidentally, you're looking for some honest polish punk, stop digging Pyjama Porn, They've Killed My Turtie, Sid's Dirty Retards, Farben Lehre or Zajączek Piotra. These bands suck and they don't know. What's so cool about 150 Watts? Honest: dunno, but I'm listening to this from so called release date till now and it still itches. What about your life after experiencing such a record? Remember two things: punx not dead and stop whining that you can't understand what da hell is polish chicks talkin'bout.

Sincerely yours

download
: myspace

niedziela, 12 kwietnia 2009

Joker's Daughter - Last Laugh

Joker's Daughter
Last Laugh

2009, Team Love


7.3



Razem z Panem Jezusem odżywa instytucja interesującej płyty z 2009 roku. Ale w temacie: guma balonowa w średniowieczu. Wizualizujcie znudzoną księżniczkę wysiadującą tydzień na trybunach turnieju. Do stópek rzucają jej odrąbane głowy smoków i garbusów. Jej krótki rzut oka na trofea. Balon pęka. Księżniczka ostentacyjnie wraca do nowego Kaczora Donalda. Wieczorem staje przed lustrem. Za kotarą służba wygrywa
ostrożne covery Modestów. Ona przymierza trampki, które z innego wymiaru sprowadził Merlin, mag na rozkapryszone rozkazy.

Znów go wołają grymaśne usteczka, bo nie wszystko jest jeszcze jak we śnie. Nowy kaprys to Danger Mouse grający z folkową panną w jednym teamie, więc emocjonujący mezalians o wadze rzutującej na sens romansowych scen u Orzeszkowej. Bez spinania się na easterowy storytelling dziadziusia powiem wam w punktach, czemu to jest dobre:
  1. Estetyka cross-overu wyzwala w twórcach o zakrzepłym paradygmacie ukryte pokłady mocy. Jeśli aspiracje to oryginalność oraz spożytkowanie charyzmy jednostek na zniweczenie planów zebranej do kupy konkurencji to Danger naprawdę robi dla swojej kolaborantki wszystko, praktycznie transportując jej, dość klasyczne przecież, pomysły w nowy wymiar Niech Cake And July będzie tu przykładem prawdziwego, eterycznego folku, tyle że z produkcją zdolną podbić rozwiązania formalne do elementu równorzędnego dla treści w procesie interpretacji,
  2. Legenda arturiańska, Merlin, Hadrian i Mordred, skarby, Król olch superłotrem nowojorskiej kanalizacji etc. realizują się w gotycyzującym folku (cytujące nowoczesne, groteskowe interpretacje gregoriańskich chórów, gustowne i dynamiczne tytułowe Last Laugh) tuż przy modnie shoegazującym popiku (Under the Influence of Jaffa Cakes - możliwe, że największe, mimo niepozorności, wydarzenie na płycie). Danger włącza surowe brzmienia library music, old-schoolowych jinglowych melodii, przerysowanych komiksowych onomatopejek z płyt zawierających producencki hip hop, do kontrastowego środowiska folku, co budzi spore wow nawet nie tyle wobec faktu, że na kokpicie tego kolesia wszystkie diody są zielone + pstryczki na ON, co wobec ilości rozwiązań proponowanych przez rzeczywistość w ogóle,
  3. Storytelling Costas nawraca co i rusz do średniowiecznej metaforyki, sennej symboliki skandynawskiej i brytolskiej mitologii. Zwraca uwagę niedbałe kreślenie pejzaży oparte raczej na konotacjach niż opisach. Narratorka zestawia w jednym kawałku (high-lightowe Go Walking) zmierzchające niebo, złowrogie omeny, armie, skarby, powietrze nabrzmiałe odorem śmierci, głosy niosące się nad jeziorem u stóp czarnej góry, a anaforycznie powtarzane cytaty z codzienności zbliżają te wszystkie cuda do poziomu zwykłego spaceru. Linie gitary i skrzypce często trzeba wykopywać spod zawłaszczającej kurateli Danger Mouse'a, co w sumie tylko przydaje im oczekiwanej po folkowej minstrelce delikatności. Próżno jednak szukać, znów: zbyt oczywistych, aluzji do Newsom. Mimo, iż mniej tu gitar, ściślej nakładające się spektrum barw leży jednak w sąsiedztwie Neutral Milk Hotel. Zważmy, że przy jednoczesnym udziale czarnucha.


Na papierze wygląda to pięknie, i nawet udało się hipotetyczną urodę tej płyty w praktyce ocalić od, łatwo przychodzącego na myśl, celtyckiego tknięcia. Przede wszystkim więc imponuje w tym albumie chytre uniknięcie wszystkich oczywistości narzucających się zarówno odbiorcom jak i twórcom. Wysoce cool, eksperymentalnie popowe prześwity w medieval-folkowej topice oraz pozytywna świadomość obcowania z udaną kolaboracją artystów właściwie sobie przeciwstawnych, sprawiają, ze można dzięki Last Laugh spokojnie przełknąć zawód nowym Bat For Lashes, pobłażliwie olać Nite Jewel i nadal mieć co robić na świecie.

myspace

środa, 8 kwietnia 2009

Fight!Suzan - Dark Magus on Hiatus

Elo, Fight!Suzan odradza się z prawie dwuletnich popiołów i w końcu można posłuchać czegoś świeżego na moim majspejsie. Nowy kawałek, Dark Magus on Hiatus, to niereprezentatywna zapowiedź płyty, która powinna być kompletna około połowy czerwca. Kto jeszcze nie był, polecam odwiedziny. Wspomniany najnowszy staf umieściłem także na zshare do dyspozycji chętnych:


Two Fingers - Two Fingers

Two Fingers
Two Fingers

2009, Big Dada



6.7




sobota, 4 kwietnia 2009

coming soon Grizzly Bear - Veckatemist

coming soon
Grizzly Bear

Veckatemist
2009, Warp

possible 9.0



Fight!Suzan zdobywa bazę zostając pierwszym futurospektywnym blogiem o płytach na Ziemi! Ha. Moi foresight'ci całe boże dnie, bez wytchnienia i nie patyczkując się gryzą bombę, abyście mogli dowiedzieć się, co was czeka. Doszły was już newsy o absencji szczęścia, ale może ścieżki przetną się chociaż z nadchodzącym Grizzly Bearem. Osobiście mam bowiem takie przeczucie: w najbliższej przyszłości, po całym dniu mniej lub bardziej absorbujących czynności, kiedy w końcu będę mógł sobie posłuchać Veckatemist, padnie mi bateria i przez krótki czas serce moje będzie migotać: rozczarowaniem rzeczywistością, irytacją na własną lekkomyślność (po drodze będę mijał pięć kiosków), aby w końcu zacząć namiętnie tęsknić. Więc najprawdopodobniej będzie to bardzo dobra płyta.

Jeśli w okolicach dnia premiery ludzie zaczną rzucać żebrakom baterie zamiast drobnych mój dzień będzie bardziej przypominał ying i yang. Teraz wiecie już jak będzie można uratować czyjś świat. Grzech podebrania bateryjki niewidomemu, cygańskiemu dziecku zrównoważę bowiem dobrem odsłuchania Cheerleader, utworu, który prawdopodobnie wyznaczać będzie na tej płycie punkt ostatecznego przezwyciężenia stresu płynącego z obcowania z obiecującą muzyką. Lekki niepokój pojawia się zawsze, kiedy trzyma się z człowiekiem, na którym można polegać ot tak, z powodu jego głęboko zakorzenionej natury, a nie z powodu wzajemnej zależności. Z każdym podejściem tli się obawa, czy aby przez sen ten człowiek się nie zmienił. Ale nie. W przypadku Veckatemist się nie zmieni.

Zanosi się także na to, że Fine for Now - Cheerleader - Dory - Ready Able, okażą się być łańcuszkiem, dzięki któremu przypomnę sobie o możliwości odczuwania zachwytu. Magnez odrywa się od kości etc. Przyjemność wyzwoli się właściwie na każdym poziomie: estetycznego przeżycia samej cieplutkiej warstwy brzmieniowej, odprężenia czy wreszcie swobodnych, powolnych konkretyzacji, co zakłada przecież odparcie pokusy introspekcji i wyjście na zewnątrz, ku samej muzyce. Co niekiedy potrafi zaboleć. Tu nie będzie. Z powodu wysokiego potencjału ewokatywnego węzłowych momentów albumu. Prognozy są takie, że jeden z nich to 1:50-2:00 All We Ask.

Podczas pisania recenzji barierą nie do przebycia wyda mi się klasyfikacja gatunkowa i umowną próbkę przeskoczenia jej znajdziecie w tagach. Wypiszę je dla zasady, bo w sumie Veckatemist okaże się jednym z tych albumów, przy których nie chce się teoretyzować. Nie będzie zawierał jednocześnie żadnej spójnej opowieści czy konceptu, a raczej jeden konsekwentnie prowadzony rys charakterologiczny układający się w kontur melancholijnej radości jako reakcji na groteskową naturę świata. Do zo wtedy.


środa, 1 kwietnia 2009

5.0's, pt. 2

Kolejne podejrzane pozycje, które, być może pochopnie, oceniłbym na 5.0 lub zostawił miejsce na notę puste. Aloha!


Squares on Both Sides
Indication

2009, Own


Folk #332: charakterystyczne użycie elektroniki steruje w stronę niezasłużenie zapomnianego już trochę, Eleven Continents, ale gdzie temu do klasy RF. Czuć niemieckość projektu, co ukazuje rozmiary mijania się z celem: oni nie mają tam nawet lasu chyba, samo techno, tetris i sklepy z winylami. Folk leży więc daleko, a w bezpośrednim zasięgu pozbawione odpowiedniego kontekstu, naburmuszone z nudy: -tronica i gitara. (myspace)


Dakota Suite
The End of Trying

2009, Karaoke Kalk


Prawie każdy chce mieć stały wgląd w lata młodości i prawie każdy zrzucił w co poniektórych punktach życia zajarzyste bojki, do których teraz może wracać z każdego punktu mapy. Rozległość tagów możliwych do przypisania Dakota Suite może robić wrażenie: folk, drone, post-rock, ambient, rock, slow-core i na tym pewnie nie koniec. Sumując jednak - te piękne, harmonijne utwory cierpią na to samo co wszystkie rzeźby: brak życia. Potencjalne zainteresowanie nie jest w stanie do końca się rozwinąć podduszone mdłymi, rozwlekłymi pejzażami jednoznacznie konotującymi depresję i rozległe pustkowia. Z drugiej natomiast strony: jedną z moich bojek jest Labradford, który przy odrobinie złej woli można by podsumować podobnie. The End of Trying może więc, poprzez swoją stosunkową przystępność, wystudiowany eklektyzm i
urodę (w wybaczalnym przecież stopniu wykalkulowaną), natchnąć kogoś do uważniejszej eksploracji używanych w jego obrębie genres. Dla mnie za późno, ale wy zawstydźcie diabła, elo! (myspace)


Marissa Nadler
Little Hells

2009, Kemado


Folk #462: śpiewaczka o bogatej dyskografii odkrywa produkcję i gubi gdzieś druidyczną atmosferę swoich poprzednich nagrań. Brakuje szczerego gotyckiego/wiktoriańskiego akcentu, który pojawiał się wcześniej, istotnie wzbogacając przetartą stylistykę. W efekcie: zestaw melancholijnych, pozbawionych charakteru piosenek, które, jeśli nie słyszało się Marissy na Songs III: Birds On the Water (2007), mogą jeszcze nie bez kozery zostać przez kogoś miłego uznane za piękne czy urokliwe. (myspace)


Whitest Boy Alive
Rules

2009, Bubbles


Kolejna porcja disco na instrumentach bez przycisku on/off. Od Erlenda Øye. Tego wiecie. Trochę mniej tu akustycznego grania, ale jeszcze więcej Erlenda Øye, tak że WBR staje się projektem tak charakterystycznym, że w sumie odizolowanym od reszty Faktów TVN. Porównując ten album z pierwszym można dojść do identycznych wniosków, co w przypadku debiutu i sofomora Kings of Convenience: kontynuacja jest miła, ale czy potrzebna? Nie do końca przemyślane Riot on Empty Streets zakreśliło wokół KoC kredowy krąg: nic nowego nie przebije się w obręb projektu, nic też nowego go nie opuści. Horyzont oczekiwań zakrzepł. Podobnie tutaj: rozbudowane w stosunku do debiutu instrumentarium to sztuczna podnieta, którą docenia się na siłę, kiedy trzeba dopisać recce jeszcze jeden akapit. Tak naprawdę liczy się co innego i tego czegoś jest tutaj za dużo. Erlenda Øye; niestety NIE w sąsiedztwie nośnych melodii czy atmosfery pełnego lajtu. Być może przesadzam, ale facet wydaje się akceptować ogólną opinię o sobie jako o fabryczce najbardziej niezal, bo akustycznej, najbardziej pięknej, bo beztroskę przełamują akcenty goryczy, muzyki tanecznej. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Rules służy raczej umocnieniu pozycji projektu niż potrzebie realnego przekazu. Irytująca, nużąca płyta, której wystawia się po trzech przesłuchaniach 8.0, i słucha ponownie tuż przed końcem roku, aby koniecznie wpierdolić ją w podsumowanie i uniknąć zarzutów o brak konsekwencji. Zaangażowane słuchanie Rules uzasadniać może sentyment (już? bez żartów!) albo obowiązek, bo na pewno nie jest to przysłowiowe the real thing.