czwartek, 30 grudnia 2010

2010: 20-11


20. Brian Eno
Small Craft On A Milk Sea
Warp


Nowy Eno pochodzi z czasów, kiedy ludzie byli młodzi nie wiedząc, że są młodzi. Jest soundtrackiem do pierwszego maratonu Planety małp i pierwszym krautrockiem. Nie jest natomiast startupem Windowsa ani muzyką dla lotnisk. To prawda, że Small Craft nadawałoby się do wielu filmów. Jednakże głównie jest to płyta, o której nie za wiele da się napisać, nie w dzisiejszym Internecie. Żeby bez wyrzutów sumienia opublikować tekst o niej trzeba by być albo niesamowitym fantastą, a ja nie mam dziś czasu, albo znać na wylot wszystkie płyty Briana, brylować erudycją na polu jego dyskografii, a na to już też odrobinę za późno - nie da się już dziś z wiarygodnym zaangażowaniem opowiedzieć o Sienkiewiczu, pozostaje tylko wystawić wszystkim jego dziełom 10.0. Pozostaje ratować się reckami Suburbian Tours, bo Small Craft to właściwie to samo, tylko mniej retro, bo mniej nowoczesne i bardziej nastawione na odtworzenie faktycznego brzmienia epoki niż wyobrażenia o nim.

19. Eluvium
Similes
/ Static Nocturne
Temporary Residence / Watership Sounds


Static Nocturne pojawił się znikąd (stąd) i przez dłuższy moment sądziłem, że to jednak na takie płyty Eluvium się czeka. Muszę jednak podtrzymać niezbyt oryginalną tezę z recenzji Similes: włączenie wokalu, choć bardzo dyskusyjne pod względem skuteczności efektu artystycznego, nie zdarza się w ambientowych dyskografiach często, praktycznie wcale, więc wypada to docenić, szczególnie, że wyszło sprawnie, z korzyścią dla artysty. Pełnię faktu widać właśnie dopiero po Static Nocturn, który jest niesamowicie pięknym, godzinnym Basińskim blissem, spełnia wszystkie marzenia zakochanych w impresjonizmach, ale jednak wydaje się już niekompletny. Ten nieśmiały, trochę krygujący się wokal Coopera został zapamiętany i stał się integralnym elementem, rozpoczynającym być może nowy rozdział w karierze skromnego, ale stale na najwyższym poziomie obecnego projektu.
18. Shugo Tokumaru
Port Entropy
P-Vine

Za cenę pierwszej ohydnej okładki w swojej dyskografii, Tokumaru nagrał płytę przywracającą sens oczekiwaniom stawianym przed twórcą Night Piece, jednocześnie poetyzując lekko swój dorobek: kamieniami milowymi jego talentu są albumy o przeciwstawnych ładunkach emocjonalnych, mocujące się z sobą, zaświadczając, że wyobraźnia Shugo daleka jest od nudnawego zastoju, sugerowanego dwoma poprzednimi jego wydawnictwami.

17. Dead Letters Spell Out Dead Words
No Words

2010, Land of Decay


W moszczu kasetowego szumu serwowane przez Dead Letters ewokacje burzliwego lata pączkują doznaniami zupełnie innymi niż te płynące z katalogu chill wave'owców czy Sincerely Yours. Mroczne, nocne lub może tylko ocienione nabrzmiałymi chmurami pejzaże nie przeszkadzają zabawie czy szczęściu, podszywając je jednak budującym zaciekawienie widza dreszczem niepokoju. Elektryfikacja: od dotyku własnej skóry, kamienia, spalonej słońcem trawy, chwilowo czernionej sunącymi po niebie zamkami, może przeskoczyć błękitna iskra lub piorun kulisty opuści ozdobne spirale znalezionej pod wodą, od lat opuszczonej zdawałoby się, ślimaczej muszelki i w zetknięciu z tlenem rozładuje całą magazynową w toni moc, by wypalić wzrok dziecku, którym zwykłaś być. Już pamiętam, co stało się pomiędzy dwoma częściami pierwszego kawałka (A1): czwarta minuta rozpoczęła się w lewym kanale od iskry oczyszczającej pole słyszenia z miękko zaścielających je gitarek.

16. Caribou
Swim

Merge


Obecna na wcześniejszych płytach psychodelia została na Swim zredukowana, brakuje miejsc rzeczywiście transowych, ogarniających, uwalniających morbidezzę zaciemniającą odbiór i przedłużającą żywotność płyty poprzez nawarstwianie zagadek (za czasów Up In Flames rebusy zaczynały się na okładce). Przystępna "Odessa" jest faworyzowana wyraźniej niż odważne "Found Out", a uporczywe sygnalizowanie (bo raczej nie odzwierciedlanie w treści) zainteresowania muzyką taneczną sprawia, że jesteśmy daleko od interesującej (i odzwierciedlanej w treści) słonecznej, skwarnej psychodelii znanej z poprzednich albumów Snaitha. Priorytetem stało się raczej brzmienie niż ewokatywność. Powyższe uchybienia to jednak tylko niewygody ujawniające się dopiero po przyjęciu pewnej maniery interpretowania Swim. Jeśli zgodzić się na inną, nieskrępowaną chęcią przełożenia doznań na opis, albo nawet: zarzucić refleksję w ogóle, Caribou chętniej współpracuje. Mimo że połknąłem kij na jego koncercie, to studyjna wersja poszukiwań Dana nadal jest bardzo pociągająca i żywotna.

15. Onra
Long Distance
All City


Na jednym ramieniu przysiada Dâm-Funk, na drugim Nicolay. Podobieństwo prezentujących wielkomiejski pejzaż okładek Long Distance i Shibuya, kontrastuje niby mocno z cover artem Toeachizown, szczelnie wypełnionym mordą Autora, ale mimo wszystko utrzymanym przecież w kolorystyce starannie ewokowanej przez Long Distance. Ukryty za światem przedstawionym, Onra podrzuca kolejne skrawki mapy nowoczesnego club tourismu z błyskającymi neonowo diodami oznaczającymi lokale obdarzone największym blichtrem i za każdym startem nowego kawałka niewyraźna lampka zmienia się w strzałkę z napisem TU JESTEŚ. Panorama ziemi obiecanej lekkomyślnie w Miami Vice, wymaga wbrew pozorom sporego malarskiego wysiłku. Gra nie toczy się dzisiaj o zilustrowanie stereotypowo ubogiej w barwy, kolejnej wariacji na urbanistyczny pejzaż, ale o stworzenie obrazka równającego czempionom nieoczywistych, bo pobudzających wyobraźnię i wspomnienia, bounce'ów. Przewiewne lekkie electro ciągle więc odświeża przyciężkawą atmosferę retrofuturystycznego r'n'b, wyposażając klub, w którym odbywa się senny after, w taras wycelowany w ocean zabarwiony zielenią rześkiego lipcowego przedświtu.

14. Kawałek Kulki
Noc poza domem / Error

Kalikula


Po chwili potrzebnej na oswojenie, okazuje się, że "Kowbojki" (inkrustacje w tym) czy "Piękna i bestia" (refren!) to utwory z ligi dawno w Polsce nie goszczącej. Króciutki, lecz piękny przerywnik "..." wydaje się być outrem doklejonym po latach do "Skuterów, karuzeli i rodeo" Lenny Valentino, "Bezwietrznie" też można by dokleić do tego charakterystycznego kręgu. Metaforyka tekstów przypomina rozjaśnione, przestawione na rozrywkowe tory liryki Grzegorza Kaźmierczaka z Variété. Odmrocznienie odbyło się chyba na bazie tu i ówdzie widocznych cytatów z rodzimej powieści łobuzerskiej. Można by długo sygnalizować kolejne tropy, choćby próbując zestawić Kilka nocy poza domem z wakacyjnym wycinkiem twórczości Ścianki, ale w sumie KK zaproponowali płytę dziejącą się, z miejsca implikującą niejednokrotny powrót, i nie ma sensu silić się na większe analizy tylko zwyczajnie słuchać.


13.Fabio Orsi
Random Shades Of Day

Privileged to Fail


Produktywny Włoch wypuścił w tym roku między innymi trzy płyty wypełnione przepięknym, czułym ambientem, dokładając do pieca wizerunkami Newsom. Mroźne struktury na pierwszym kompakcie przypominają trochę imaginacyjne akrobacje Juno we wstępie do Incepcji. Drugi prezentuje delikatne piano melodie, uzależniające i z biegiem czasu umieszczane w coraz bardziej eksperymentalnej otoczce (sugestywne "But Memory Had Sons": gitara + handclapy + parskanie koni kluczących między krami przez bród, wytyczając najwygodniejszą ścieżkę nadciągającemu stadu owiec, prowadząc aż do trzeciego cd, gdzie zaczynają się już takie ewenementy chaosu jak drobne, pyliste bity i wokale zniekształcane manipulacjami gałek oscylatora (?). Orsi jest bardzo świadomym siebie muzykiem, więc oddajmy głos tytułowi zbiorku i akapitowi z myspace:
Fabio Orsi has archieved critique and fans, imposing his name as one of the most promising and representative of the entire Italian and international electronic indipendent scene, his music speak like a deep hole into the ground of loved/hated traditional music, it’s a snatch with the past, watching it from unusual perspective, with deforming lens under coloured lights, music never meets Art, it is something like a hack. Where the streets are swelling as the veins and the buildings are collapsing, he plants a microphone cold as a needle, he plays naked and old melodies just for lovers.

12. Forest Swords
Dagger Paths

Olde English Spelling Bee


W 28 numerze magazynu popupmusic recenzent się pomylił i do dzisiaj wisi tytuł Danger Paths. I nawet dobrze, bo pomyłka prowokuje ciekawe konsekwencje interpretacyjne. Łatwości z jaką ten album przemawia do wyobraźni, zwodząc ją, dowodzą przeróżne fakty, np. 1) po kilku przesłuchaniach napisałem jak w transie opowiadanie stylizowane na Guya de Maupassant, 2) taguje się Forest Swords jako post-r'n'b, co w 2010 jest jeszcze raczej stanem wyobraźni niż rzeczy, 3) podejmowane przez fanów indie próby włączenia Barnesa do nowomodnej podjarki dubstepami. I wszystko to jeszcze można by obronić dopóki nie dojdzie do "If Your Girl". Kawałek ten gra identyczną rolą jak na Swim "Sun": katharsis, epifania, ujrzenie *wszystkiego* w nagłym rozbłysku. Oba tracki są bardzo klasyczne, podstawowe, tak proste, że niemożliwym jest pełnoprawne przyporządkowanie ich do jakiegokolwiek gatunku, bo po prostu nie dysponują *cechami*. Są celem. Po "Sun" Snaith mógł wsadzić wszystko, reszta materiału broniłaby się opromieniona namacalnym przeżyciem, które muzyka słuchana z płyt oferuje doświadczonemu odbiorcy stosunkowo rzadko. Przed "If Your Girl" Barnes mógł wsadzić wszystko, reszta materiału nie jest uzasadniona dopóki nie znajdzie swojej pointy w tym utworze. Łatwo przypisać jej jakiekolwiek cechy, post-r'n'b, dubstep, dronedelia etc. Ale "If ..." przypomina niektóre dokonania Durutti Column czy EPkę Balam Acab - graczy poszukujących, próbujących hamować eksperymentatorskie odruchy, aby dotrzeć do utopii własnego klasycyzmu, własnych norm i rygorów. Całe Dagger Paths prze do tego momentu, uczy się na nim i pryska. Więc i my powinniśmy płynąć z tym prądem, za każdym razem zapewniając tej płycie wolność egzystencji, możliwość kapryszenia, nie usidlając jej do takich sztamp jak przeczucie zagrożenia lub przełomowości.

11. Clive Tanaka y su Orquesta
Jet Set Siempre 1
º
Tall Corn Music


Clive zawędrowałby ze swoim j-chillem prawdopodobnie kilka miejsc wyżej gdyby nie fatalne otwarcie płyty, w zestawieniu z resztą potężnego materiału bardzo sztuczne i nieautentyczne. Co robi Cut Copy w roli bramy do uniwersum muzyki kąpielowej, jakby przerysowanej przez kalkę ze Śmierci w Wenecji lub prospektu wyimaginowanej sopockiej riwiery? Patrząca w morze, narysowana jakby przez Sasnala, ujęta w nawias czerwonej sukienki, brunetka ogarnia prawdopodobnie wzrokiem cały wykreowany przez Tanakę świat. Jet Set mieści się w łupinie orzecha – pierwsze taneczne kawałki są intrem do rozmytych fantazji o niewiele-wszystkim: miłości wśród fal, piasku przylepionym do ciała, mijaniu dyskotek w namiotach podczas trzymania się za chłodne ręce i tym podobnych drobiazgach. A że kojarzy się jakoś z antyseptyczną rzeczywistością Gattaki? Właśnie dobrze, bo przecież ten świat jest sztuczną, wyprodukowaną na zamówienie, wielowymiarową animacją, dzięki której kwadrans na bieżni po lunchu nie boli, bo program nakłada na zryte atki piękne japonki, na smycz od komórki naszyjnik z muszelek i przydaje towarzystwo bardziej kuszące niż, zgodnie z feng shui ulokowany w rogu, dozownik Kropli Beskidu.


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

środa, 29 grudnia 2010

2010: 30-21


30. LA Vampires (feat. Matrix Metals)
So Unreal
o
Not Not Fun

Kolaboracja z Samem Meringue’iem to jedyny z tegorocznych splitów Amandy, który naprawdę mi podszedł. Właściwie jest to coś w rodzaju "rockistowskiego" Toechizown. Hermetyczny klimat kolekcji osobistych zajawek jest przekonującym sloganem reklamowym, bo oszukuje - strasznie łatwo się tu dostać, jest popowo, choć nadal w stylu Not Not Fun: z drone'ami, elementami dubu etc. Masa syntezatorków utrzymanych w estetyce zdezelowanego hi-techu (R2D2 po pobycie na Tattooine), hypnagogia ("So Unreal"), lesbijskie soft porno na tle dolarów i salonów manicure ("How Would U Know"), retrofuturystyczny dream pop w stylu Olde English Spelling Bee. Wraz z premierą tej płyty poszło w zapomnienie wstydliwe Make It Real Pocahaunted. Przytępił się nawet hypie'ik na debiut Magic Lantern. I słusznie, bo to, co tam było na papierze, tu jest przypieczętowane mięsem. I to jest kolejny slogan, bo Amanda poza tym, że jest niezłą hypnagoszką, to przede wszystkim traktuje swoje kolaborki jak piłkarski manager - wie, co piszczy, kupuje, transferuje i w niezłym tempie oddaje do użytku gotowe produkty. No i to jest pop, ta natura manufaktury.


29. oOoOO
oOoOO
EP
Tri Angle


Pamiętam ten tydzień jak wczoraj. Najpierw dostałem "Never Let You Go" Sginned, potem Deadboyem, a na końcu oOoOO. Combo, które zaznaczyło moment mojego wejścia w witch house, początek orientowania się w poważnym tle żartu. Od tej strony go zapamiętam i tak mógłby dla mnie wyglądać: inkorporować, adaptować, włączać. Mimo sporej konkurencji w postaci Balam Acab i kilku innych projektów, pomimo dosyć małej wyrazistości i raczej zapobiegliwym doborze tematów, oOoOO pozostało na repeacie. Nie zapeszając czekam na więcej.


28. Mirt
Handmade Man
cat|sun


Jedna z bardziej ewokatywnych fuzji ambientu, slow-core'u i nagrań plenerowych, jakie miałem okazję słyszeć.


27. Toro Y Moi
Causers of This

Carpark


Reasumując: "Minors", "Lissoms", "Fax Shadow" i "Causers of This" to naprawdę fajne jointy, a single natrzepały ludziom w głowach. B
ezkrytycznie pozytywna lokalna recepcja nastawiała nieufanie, ale jest to dobra płyta, zauważalna na horyzoncie roku. Gdybym raczył dalej słuchać muzyki w środkach transportu i w ogóle na dworze, zapewne uświadomiłbym sobie o wiele wcześniej, że Toro Y Moi i How to Dress Well to dwie strony jednej monety o nominale równym debiutowi Interpolu: to płyty towarzyszące, podtrzymujące wymagania charakteru, stanowiące jedną z barier chroniących nastoletnie pomysły na siebie przed realiami. TOtBL podtrzymywało depresję, ambiwalentne odczucia wobec miasta, tęsknotę za miłością, a jeszcze bardziej: za zdobyciem miłości i porzuceniem jej dla czegoś więcej, ponadmiędzyludzkiego... Causers, obok wielu innych spraw, których niestety, mimo wiary w całe potencjalne wzruszenie i dziejowość, nie obejmę na czuja samą empatią, podtrzymuje mityczną możliwość recyclingu straconego czasu. To właśnie przy Causers po półrocznej przerwie w grze odzyskałem czerwony kwadracik w literakach. Też mam swoje "Dzięki Chaz".

26. Native Cats
Always On
2010, Ride the Snake

Postać wykreowana przez wokalistę Native Cats przypomina mi bohatera Nagich Mike'a Leigh - jeśli nie pierwowzór Hanka Moody'ego, to już na pewno główną inspirację Nathana z Misfits. Biegnie, potyka się, rucha coś dziwnego tłukąc czołem o zagłówek, wyrzucają go, ale wraca oknem, słucha jakichś dziwnych rzygów o anamnezie i wiecznej miłości, zupełnie nie dowierzając. Ten film jest podobno strasznie zaangażowany w kwestie socjalne Wielkiej Brytanii, ale zawsze postrzegałem go jako świetną, sarkastyczną komedię. Trochę jak Świat Dysku w starym dobrym zapyziałym ziemskim mieście, bo przecież protagonista Leigh to właśnie wypaczona pobytem u nas wersja Rincewinda. Muzyka na Always On jest jeszcze gorsza niż na Lamaze Genevy Jacuzzi, ale to dlatego, że jest niepotrzebna. Wszystko przeszkadzałoby tym boskim storytellingom. Przepalony głos ćmy barowej sunie wartko parodiując wokalistę I Am Kloot. I dopiero po odnalezieniu w krzywym zwierciadle tej analogii dociera, że i muzyka ma taki sens: wykpiwa ostatnie trzy albo i cztery dekady, bo jest tu i nowa fala i lo-fi, i brit, i aussie, właściwie wszystko, podane w formie tak rozbrajająco biednej, że automatycznie dokłada się jeszcze Manchester. Dobry duch, który potrafi się rozczulić zachęcaniem do pierwszego papierosa ("Shovel And Shovel"), onieśmielać przenikliwą diagnozą mizantropii ("No Demos") i przerażać obsesją ("Image of Annie & Ivan"). Jakby było mało: to jest z Tasmanii.




25. RxRy
RxRy
EP
self-released


Fenomenalny debiucik RxRy jeszcze zyskuje, kiedy wszystkie jego follow upy okazały się słabe lub może raczej dobre i bez zarzutu, ale już inne, nie takie. Daje się odczuć, że nad tymi 40 minutami gość siedział naprawdę długo. Nie spiesząc się cyzelował każdy zakamarek swojego latającego zamku. "Baulkn Slihts" i "Cartuulo Ashtry" mieszczą między sobą materiał współgrający ze starzejącym się jak wino Washed Out. Zmierzchający, fioletowy chill wave, a jednocześnie przecież dynamiczny workout i seksowna muzyka tła.

24. Beru
Daughter of Eve

Digitalis


Między bulgotami rodem ze Sway McCanna, mętną zupą sampli od Mon Petit Chevalier, a post-folkowymi pasażykami ukrywają się prawdziwe perełki piosenkowego minimalizmu. Borgesowskie nie są tylko wysoka ibero- temperatura i amerykańskie tumany pyłu, ale przede wszystkim rozwidlające się ścieżki, ukrywające zwrotki i refreny. Bardziej interesująca jest druga strony taśmy: poszczególne, obezwładniająco piękne kołysanki urywają smagnięcia noise'u lub przypominający upadające drzewa trzask statycznego lo-fi. Na wysokości 05:22 wkrada się interesująca lesista wariacja na temat witch house'u. Magia rozpoczyna się jednak dopiero pod koniec ósmej minuty rzeczonej strony B, po jednym z eksperymentalnych przerywników. To co się tu dzieje to najlepszy folk jaki w tym roku słyszałem. Tiny Vipers, Scout Niblett i znowu Tiny Vipers, ale utrzymane w palecie szarości właściwej tej godzinie o zmierzchu, kiedy wszystko wydaje się być jednolicie szare, jakby w efekcie kurzej ślepoty, poczynając od najwyższych, wciąż odświeżanych poruszeniami powietrza, partii lasu. Poparte tylko niejasnym przeczuciem analogii, ale jednak chyba warte adnotacji spostrzeżenie:
tego nieskoordynowanego, narażonego na ciągłe rozproszenia songwritingu, Jessica Callerio uczyła się od mojej zapomnianej kochanki, Stiny Nordenstam.


23. Causeyoufair
There I Lay And Time Imperfections

Audiomoves


Causeyoufair to pierwsza pozycja w katalogu labela Audiomoves i nie jedyna, którą warto się zainteresować. Zdaje się jednak, że na długo pozostanie statkiem flagowym, bo po prostu trudno przebić się wyżej, zrealizować samą ideę takiego grania jeszcze pełniej. W dziedzinie noise ambientów konkurować z There I Lay może tylko zeszłoroczny hit Caboladies, undergroundowych mistrzów gatunku, ale będzie to rozgrywka jedynie towarzyska, bo obie płyty są partnerami, przeciwstawnymi pierwiastkami jednego chi. Causeyou dopełnia mezozoiczne drone'y z Atomic Weekendera wyrafinowaniem i elegancją, dyskretnie jak w poczekalni u dentysty dla bogaczy,
neoklasyczne domieszki wyciszają noise/glitchgaze/shoegaze stylizując je na nowoczesną muzykę salonową.

22. Team Ghost
You Never Did Anything Wrong to Me
EP
Sonic Cathedral


Pełna płyta może okazać się zarówno wielkim zwycięstwem, jak i spektakularną porażką. Po drugiej EPce - Celebrate What You Can't See - mam sporo obaw. Bardzo łatwo jest przestraszyć się toksycznych emocji, odwagi wymaga w ogóle nagranie czegoś dłuższego i zobowiązującego, będąc kojarzonym póki co głównie ze współtworzenia kiedyś tam (przed Saturdays=Youth) M83. Ale właśnie takie referencje przydają Team Ghost charyzmatycznej aury właściwej samotnym graczom. Chętnie kibicuje się side-kickom pragnącym zemsty na superbohaterze, z rozkoszą śledzi się ich konwersję na ciemną stronę mocy i pierwszy niegodziwy podstęp.
Nicolas Fromageau, chcąc nie chcąc, korzysta z aury bohatera komiksu czy pastiszowego filmu, ale przede wszystkim piosenki zgromadzone przezeń na You Never Did... są po prostu zajebiste. Zwracają uwagę szlachetne, wysokiej próby inspiracje i ten dobry patos. W kategorii post-punk/shoegaze nie słyszałem w tym roku bardziej skompresowanej piguły.

21. Pantha du Prince
Black Noise

Rough Trade


Stick to my side / Why stick to the things that I've already tried? - zachęta i pytanie zaśpiewane trochę w stylu Patricka Wolfa zanim z Piotrusia Pana zmienił się w ofiarę wymuszonych lateksowych ekstrawagancji. A ja w ogóle nie spodziewałem się na tej płycie wokali. Zapowiadało się, że całość będzie utrzymana w stylu "Behind the Stars" - trochę naiwne techno, stworzone dla upamiętnienia ekscytacji Akufenem, boomem na Tigę itd. Ale bardziej mnie interesuje, znowu – baśniowe, "Bohemian Forest", bo i tutaj, jak wcześniej w bratnim "Stick to My Side" pojawia się ten rozbrajający glockenspiel, jakby Pantha naigrawał się trochę z pruskiej tradycji wystawiania na rynkach automatów z cymbałkami. Najbardziej lubię na Black Noise właśnie momenty w ten sposób pełne, bardziej barokowe niż elektroniczne, grające na podstawowych, populistycznych instynktach, jak np. poszerzenie pola widzenia w 1/3 "Welt Am Draht", kiedy nie śledzi się już kropek, a cały biedermaierowski horyzont dziewiczego śniegu.


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

poniedziałek, 27 grudnia 2010

2010: 40-31


40. Polypus Sapiens
Sleeper In the Valley

Full of Nothing


Rolnicze obszary południowej Rosji wydają się być najmniej gościnnym środowiskiem dla sypialnianej psychodelii. Tymczasem wykiełkował tam anonimowy outfit przypominający swoimi pościelowymi miniaturkami nie tylko szkice Sore Eros, ale też medytacje Vincenta Gallo, spirytualistyczny slow-core Maquiladory czy co bardziej ulotne fragmenty Białych Wakacji. Senne melodie pogrzebane w suchym, powściągliwym lo-fi folku rozbijają się o kilka ciekawych krzyżówek aranżacyjnych typu rytualny bęben + trójkąt. Poszerzona o akcenty dzikości i ruralizmu właściwa konwencji monotonia praktycznie się nie objawia, zapewniając tej króciutkiej kasecie pracę na ciągłym repeacie.



39. Sea Oleena
Sea Oleena

self-released

Debiutancki self-title kanadyjskiej songwriterki Charlotte Oleena kojarzy się trochę z zeszłorocznym Ylajali Syntaks: również i tutaj, mimo obecności całkiem niezłych, dwuznacznych liryków, piękny dziewczęcy wokal jest dodatkowym instrumentem. Nie chodzi o werbalny przekaz, raczej o oddanie za pomocą muzyki wrażeń dotykowych. Poszczególne kawałki to jakby przeglądanie albumu z pięknymi obrazkami dla niewidomych – puch kwiatu brzoskwini, delikatna skóra piersi, zakurzona laka, portrecik wydłubany w kamei, wszystko to oddane filigranem alfabetu Braille'a. Dźwiękowa ekfraza sensualnych doznań – to przyporządkowanie gatunkowe trafniejsze niż ambient, indie pop, schoegazik, folk czy cokolwiek obecnego na tej płycie, ale nie zdolnego jej wyrazić.

38. White Hills
White Hills

Thrill Jockey



37. Sean McCann
Continent
Catholic Tapes


Trudno w dyskografii McCanna o pozycję dorównującą głębią ciemnej, zabobonnej pastoralności Midnight Orchard. Continent staje jednak do zawodów. Szkielety słoni i płetwali we mgle. Ulga od powierzchownego abstraktu, bo chociaż martwe, kości to jednak składowe struktury, jak kamień. Wszystko jest proste i zrozumiałe: kolejne instrumenty (dosłownie, bo słychać pudła, rury i struny) przeniesione z rekwizytorni neoklasycyzmu wtapiają się w siebie i szamoczą pozostawiając w rozterce co do wyboru obrazu: gorąca miłość czy splecione żyłkowania na zimnym bloku marmuru? Stale obecny Fullerton-Whitmanowski biały szum pełni funkcję stabilnego tła kompozycji, które emanując pełnią patosu nagle urywają się w pół zdania jak rozproszona medytacja. Continent to kolejna piędź ziemi zdobyta przez McCanna w nieregularnej walce o przystępny konkret w dorobku. Jest już w czym wybierać: monumentalne Allay, swawolna Jasmine, ww. Midnight Orchard. Kampania w toku.



36. Twin Sister
Colour Your Life EP
Infinite Best


Źródeł niepowstrzymanej sympatii dla tej krótkiej płyty upatrywać można w wielu czynnikach. Na przykład dysponuje moim ulubionym tegorocznym otwarciem (yacht rock > łańcuszek anielskich akordów > indie). Na przykład inspiruje się faktem, że Emperor Tomato Ketchup i Milk And Kisses wyszły w tym samym roku. Drżące, szarpane drobiazgi wciąż burzą mleczny pop, przywodząc na myśl !!!. Andrea Estella prezentuje się bez zbytniego wdzięczenia, snując obrazowe storytellingi jakby dla siebie, autoreferencyjnie, tekstem jednego liryka nawiązując do sytuacji zarysowanej w drugim. Umieszczona w centrum piosenkowej płyty ambientowa coda pogłębia hermetyczność i pojawia się pytanie czego właściwie tu słuchamy? Pojedynczych tracków, concept-EP, czy może czegoś jeszcze innego?



35. Evening Fires
Medicine Man

Deep Water Acres


Kraut, jazz i psychfolk spojone w pastoralny wykład arkanów szamanizmu, alchemii i reiki. Trudno jednak wmówić sobie cokolwiek demonicznego słuchając tych przystępnych utworów – progresywnych, hipnotyzujących, repetytywnych, awangardowych, ale przede wszystkim słonecznych. Naturalna, "organiczna" psychodeliczność sprawia, że pomimo sporej dynamiki i zdecydowania, Medicine Man kołysze do transowego snu. Kilimanjaro Darkjazz Ensemble (szczególnie debiutancki self-titled) lub nawet Tuatara ze swojego szczytowego okresu (Trading With the Enemy) wydają się początkowo punktem odniesienia, ale burzy to porównanie słabo uchwytny indiański posmak. Zdaje się, że rdzenni Amerykanie graliby takie właśnie kawałki, gdyby dać im do rąk te wszystkie wspaniałe rogi, basetle, sitary, basy i syntezatory. Gęsta, ocierająca się o symfoniczność, peyotlowa wizyta w świętym lesie.


34. Deadboy
Cash Antics Volume 1
EP
Well Rounded

No właśnie - mnie też nie interesuje czysty dubstep. W dodatku jestem fanem nie faktycznego r'n'b, a raczej własnego wyobrażenia o nim. Dlatego z Deadboyem mam tak jak z kryminałami. Czytając Christie czy nawet Cobena z miejsca zakładam, że nie rozwiążę zagadki przed detektywem, już od pierwszej strony daję sobie spokój. I tak samo nie jestem w stanie prześledzić proporcji Cash Antics: ile jest tu garage'u, ile uk funky, ile dubstepu. Zarzucam to od startu i idę jeszcze dalej: nie znam Ashanti czy Cassie jakie zostały wklejone w Cash Antics. Poznaję wokale, ale ich "nastawienie" (dokładnie chodzi mi o polską wersję "attitude" - ich nastrój, smykałka do robienia czegoś, klimat na coś) jest mi obce, zaskakująco dopasowane do moich oczekiwań. W oryginale nigdy nie spełniały moich zachcianek, a te są proste: chodzi głównie o niższy bpm, grę wstępną, a nie od razu Ciara. Dokładnie tak było, kiedy dotarłem do amerykańskiego noir Hammeta i Chandlera lub kryminałów Durenmatta, Grilleta, Mendosy i Eco - nastawionych na zabawę formą, uczynienie z zagadki estetyki, a z detektywa postaci, nie tylko mózgu w słoju. Cash Antics, jakby specjalnie dla mnie, sprawiło, że r'n'b zaczęło się ruszać: można było je zanieczyścić, użyć do karaoke, nie musieć przy nim tańczyć, nagrać swoje własne. Dopiero od tego momentu zacząłem je traktować jako plastyczną estetykę, którą można rozważać i interpretować. Po tej konwersji wróciłem m.in. do Amerie, ale bez skutku: nadal nie potrafię poruszać się w tej formie, mogę jej doświadczać, ale czyste i podstawowe nigdy mnie nie pociągało, wolę swoją wyobraźnię, a że tylu ludzi sprzysięgło się w tym roku by ją zaspokoić... biorę. Volume 1 jeszcze zyskało po niedawnej premierze Volume 2 - pracowicie wymęczonej kontynuacji dziełka powstałego najwyraźniej w krótkim momencie natchnienia.

33. Soars
Soars

La Société Expéditionnaire


Najgłębsza introspekcja może doprowadzić artystę nie dalej niż do sprostania wymogom konwencji. Soars postawili na skromne rzemiosło, pozbawione eklektyzmu, spójne, wyważone, nie schlebiające ćwierćerudycji wyposażonych w google poszukiwaczy cytatów. W ramach genre zakładającego senne, mało konkretne kompozycje, solidność jest rzadka. Mocny, równy dream-pop, bez domieszek i bez odcinania kuponów od popularności taga. Dodatkowo w swoich bardziej dynamicznych momentach Soars uzasadniają brak wzmianek o Tamaryn, Warpaint czy Glasser w tegorocznym zestawieniu.



32. Blondes
Touched
EP
Merok


Kawa, cytrusy i fajka to jedno z moich ulubionych śniadań. Touched mogłoby je zastąpić: czerń i gorycz pochodzi jakby z Black Mahogani Moodymanna, proweniencję sterylnej, jałowej mgiełki freonu, pestycydów i soku, tryskającej spod paznokcia przebijającego skórkę schłodzonego grapefruita kalifornijskiego, wywieść można z minimalistycznych sampledelii i dubstepów, a aparycję barwnego setu zawdzięczam tego ranka niewątpliwie domieszce proto-balearyzujących suit Fields. I już: szybciej, głębiej, mocniej -- nie robić nic.



31. Head of Wantastiquet
Dead Seas

Conspiracy


Punktem stycznym między Dead Seas a kosmicznym horrorem Cthulhu (w pobliżu rozlewiska Wantastiquet Lovecraft umieścił finał Szepczącego w ciemności) może być hipnotyczny niepokój generowany przez zanurzoną w prymitywistycznej amerikanie mieszankę space folku, soulu i oldschoolowej psychodelii. Banjo (na stroju takim samym jak na Island Moved In the Storm Matta Bauera), desertrockowe gitary i epifanijne wokale odzwierciedlają sekrety niebosiężnych lasów, mglistych jezior ("Mavi Marmara"), trzęsawisk ("Goodbye Biloaei") i prerii (piękne "A Curse Repeated"). Tytułowe martwe morza to jednak trochę strachy na lachy. Dźwiękowe pejzaże Labrecque'a funkcjonują raczej jako psychogeograficzna dokumentacja. Nagrane w Belgii, na wyjeździe, poszczególne fragmenty albumu emanują tęsknotą za ojczystymi stronami. Z korzyścią dla słuchaczy o krajoznawczych zapędach, Labrecque przywołuje rubieża Ameryki Północnej bez popadania w banał dźwiękowych pocztówek. Podręczna walizka podróżującego myślą.



50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

niedziela, 26 grudnia 2010

2010: 50-41



50. Jefre Cantu-Ledesma
Love Is A Stream
Type


Cantu-Ledesma splagiatował na Love Is Stream tytułowy kawałek z Endless Summer. Obszerny fragment "Loving Love" to zwyczajny duplikat najsławniejszej chyba pętli Fennesza. Ale ile mamy lat żeby za takie rzeczy się obrażać? W który wiek nas rzuciło żeby nie pokiwać z uznaniem nad złodziejami? I w końcu: czemu by nie wrócić nagle do Endless Summer? Szczególnie, że Jefre skutecznie obłaskawia zbulwersowanych. High-lightem jego poszukiwań są na pewno utwory angażujące wokal: otwierające album "Stained Glass Body", a potem także "Where You End & I Begin" oraz "River Like Spine" włączają do nieruchawego genre skatowane chmurami drobno tłuczonego, glitchowego szkła mszalne damskie chóry. Prestidigitatorski closer – "Mirrors Death" – wieńczy przygodę tworzenia od początku do końca już po redefinicji lo-fi. Miło, że nie tylko piosenkowe formy nadążają z update'owaniem się, tak że zanieczyszczenia nie są symbolem trudności, lecz sypialnianych nastrojów - kaca, miłostek, szorstkości koronek, pomostu między kojącym ambientem a zaskakującymi migotaniami noise'u.


49. Eels
End Times

Vagrant

Na początku roku, w momencie premiery End Times, naprawdę było czym się jarać, bo oto Everett dał pierwszą od dawna smutną płytę światu, który zdawał się w całości składać z drinków i szczęśliwie zatuszowanego dzieciństwa. Bohater liryczny ostentacyjnie nie radzi sobie z nowym życiem. Pojawiają się rozpaczliwe wersy typu Jesus loved me but it’s over now, które E chrypi w charakterystycznej dla siebie manierze utrudniającej rozstrzygnięcie czy tnie się właśnie czy opowiada dowcip roku. Do tego gmatwająca autoironia, wymierzony w samego siebie parodystyczny ton: przerywnik w postaci poszumu padającego deszczu mówi sam za siebie. Dzięki przebłyskom wisielczego humoru, dystansu w samobiczowaniu się, znacznie opada poziom monotonii i łatwo można End Times polubić za równowagę w dozowaniu przeciwstawnych emocji. Snując swoje teatralnie osobiste i absurdalnie depresyjne wynurzenia, E otwarcie sięga po wpływy ponuraków w stylu Prince Billy'ego, Lambchop, trochę też Grandaddy. Przeciwstawia jednak kanonowi smutnego barda desperacko pogodne refreny i nucanki, poszerzając groteskowy portret świrującego z odrzucenia o uroki zjawiska zazwyczaj pobłażliwie pomijanego: nieskładnego pierdolenia do siebie podczas oglądania telewizji plecami.


48. Kno
Death Is Silent

Venti Uno/E1


Problem z Death Is Silent jest taki, że to hip hop dla tych, którzy na co dzień hip hopu nie słuchają, a wiadomo, że takie letnie płyty zwykły irytować. Specyficzny wybór wstawek wokalnych, niezbyt charakterystyczne rapy, "śmieszne" sample – wszystko wygląda na zajawki dla słuchaczy L.U.C.a czy O.S.T.R.a. Początkowo więc wracałem do tej płyty, bo przypominając trochę prace Metaforma, osłodziła mi rozczarowanie Electric Mist. Z czasem niektóre fragmenty zaczęły funkcjonować jako negatywna wersja Way Out. Przemowy i melorecytacje Books poruszały, jakkolwiek ironicznie, kwestie poprawy życia, wspinania się na wyższy poziom świadomości. Chociaż też sampluje Ghandiego,
Kno interesuje wyłącznie śmierć. Teatralność tego zainteresowania, jego transformująca płytę w concept album emoistność, wielokrotnie pobudzała mnie do śmiechu. Bo jak tu nie chichotać, kiedy już w pierwszym tracku dziewczyna szlocha, jakby występowała co najmniej w "Kindness of Strangers" i czeka się tylko na sample z deszczu i piorunów. Ona się wczuwa, wypłakuje oczy, a Kno kręci monotonny rap, w sumie słaby, ale mogący być słabym, bo jedynym jego celem jest wymądrzanie się, że upadła ars moriendi w epoce iPodów. Chwilami pogłaśniałem niektóre fragmenty DIS upewniając się, że z całą powagą diagnozując farmazony gość nie parska śmiechem gdzieś w offie, ale jak dotychczas bez skuchy. Jego skupienie jest tak wielkie, że cały pomysł wydaje się świeży - z każdym trackiem odpadają z Death Is Silent przegniłe skorupy gatunków poświęconych zgonom w zaułkach. Bez grime'ów, crunków i Tupaka, śmierć zostaje sama, przyłapana w kuszącym dezabilu.


47. Swans
My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky

Young God

gira musi byc bardzo smutnym czlowiekiem skoro w tym wieku pisze jeszcze takie piosenki. koncowka lata i po pierwszym wysluchaniu my fahter...nie mam zmaiaru wracac do tego albumu az do poznej jesieni.

reaktywacja swans? bez sensu.

46. White Hinterland
Kairos

Dead Oceans


Wiadomym było, że mało kto sięgnie po nowe albumy Mice Parade, Swans czy Sun City Girls, ale żeby pominięcie stało się udziałem dobrego popu? Niesłychane. Podejrzewam, że na niewidzialność Kairos złożyły się: 1) premiera na początku roku, 2) bezpośrednie sąsiedztwo rozczarowania Mariną, Florence etc., 3) podskórne przeczucie, że składy wokalistka + producent przestają mieć cokolwiek do powiedzenia, czego dobitnym symptomem był ambiwalentny stosunek do The Bird And the Bee. Tymczasem Kairos to piękny, bogaty pop, odnajdujący się w jednym puzderku z innymi niepozornymi perlami, jak Anniemal lub Last Laugh. Masa detali, hooki błądzące w sennej grotesce i prowokujący fantastyczne misheardy naburmuszony wokal czesanej poduszką Casey Dienel sprawiają, że można regularnie wracać.


45. Cukunft
Itstikeyt/Fargangenheit

Lado ABC


Sądziłem, że będąc po lekturze nieomal całych bibliografii Singera i Rotha, a także kilku polskich fabuł zanurzonych w tradycji żydowskiej, Cukunft mnie nie zaskoczy. Półprawda. Fargangenheit (Przeszłość), drugi tom tej niewielkiej antologii, wypełnia, owszem, materiał na tyle prostolinijny, aby poczuć się pewnie: melodie, których źródeł nie trzeba znać, żeby cieszyć się skojarzeniem z popularnym tematem szlemiela - żydowskiego trickstera, chasyda-spryciarza, rabiego idącego w konkury z mistrzem Twardowskim. To, co sowizdrzalskie w tej możliwej inspiracji, Cukunft osłabiają o współwybrzmiewający kameralny, melancholijny ton. Odejmując egzotyki i mogącego irytować łobuzerstwa, pozyskują spójność i miodną potoczystość narracji. Itstikeyt (Teraz) jednak... Zupełnie inna bajka. Jeśli tak TERAZ wygląda muzyka żydowska, a sam zespół twierdzi, że jest ona ciągle żywa, to lekkim susem bierze większość "trudnego jazzu". W kwestii odmalowania kolorytu przytłaczająco miażdży wszelkie radiu przyjazne próby dźwiękowego zgłębiania różnic kulturowych. Fakt, że Itstikeyt jest zapisem występu live, po prostu dziwi, bo jest to niesamowity multitask: owszem, koncert, ale też wykład z bibliografią dla chętnych. Zero tragedii, holocaustu, dziwactw - dużo drapieżnej, masywnej muzyki wyzwolonej od balastu ogranych symboli.


44. Pigeons
Liasons

Soft Abuse


Mamy tu do czynienia z o wiele mniej awangardową odsłoną Pigeons niż na Si Faustine, ale i bardziej udaną. Małżeństwa nie zawsze sprawdzają się jako dream teamy eksperymentalnego grania. Naturalniej przychodzą im urocze indie popy, które na Liasons, jak rzadko w tej stylistyce, autentycznie poprawiają humor. Zaadoptowana przez Pigeons kompozycja Gainsbourge'a ("Laisse Tomber Les Filles") to chyba jedyna piosenka po francusku, która mnie nie mierzi – parysko lekka, przejrzysta, bezpretensjonalnie vintage'owa, po prostu zgodna z rozkosznym, niewymagającym weryfikacji stereotypem. Reszta utworów bierze pod łokcie tego radośnie wciętego high-lighta i razem przestrzegają przed salwowaniem się ucieczką z czegokolwiek. Naivette.


43. Secret Colors
Dreamersss

Digitalis Limited


Dziwi, że ta muzyka leci z normalnego nośnika, a nie mechanizmu zainstalowanego wewnątrz ozdobnego szkaplerzyka. Dreamersss wpisuje się w nurt spełniania marzeń o muzycznych bibelotach: nieprzydatnych, kiczowatych, ale na swój sposób pięknych lub/bo dokumentujących niuanse epoki. Mało co nadaje się na takie dekadenckie fidrygałki lepiej niż shoegaze z co chwila niknącym gdzieś tanim keyboardem i slo-mo bitami zanurzonymi w kompresji sugerującej identyfikację z chill-wavem albo projektami typu Lay Bac czy Dolphins Into the Future. Z tymże Dreamersss podoba mi się bardziej niż dotychczasowe releasy wspomnianej dwójki. Bez żartów już: lo-fi twee-ambientowa wariacja na temat dream indie typu Memoryhouse widziana przez pryzmat fanowania A Sunny Day In Glasgow i chętkę intronowania haze disco na realne genre, jest naprawdę ok, mimo że cholernie dziewczyńska. Niezliczone repeaty całości.


42. †‡†
CDR

Disaro


Po tym jak okazało się, że †‡† nie jest jednorazowym wybrykiem warto docenić ten cd-r. Jest jedną z 2-3 płyt, które zaprzeczyły istotności Salem. King Night okazał się Wałęsą witch house'u. Fajnie, że wtargnął, ale faktyczne dzieło przejęły i zrealizowały inne projekty. Udziałem †‡† padł prymitywny, zrytualizowany erotyzm, żądza przebrana w owczą skórę pijaniutkich lasek włóczących się po zachodzie światła. Serdecznie wstrząśnięty obserwowałem
jak ten rytualny, trashowy i jednocześnie eteryczny, antyselektywny rave, krzyżuje się z fantazjami o gwałcie (to ci dopiero brak selekcji!) i neonami ekstatycznych barw, przeświecających spod antracytowej czerni depresji po traumie lub odwrotnie, aby ostatecznie uspokoić się i zacząć spokojnie wypuszczać nowe jointy, których dystrybucję obsługują póki co tylko zagraniczne fora poświęcone wiedźmom.

41. Chris Schlarb
Psychic Temple

Asthmatic Kitty


Avant-folkowe Psychic Temple posiada najważniejszą cechę chamber popu: nie wiadomo, czemu się podoba. Kameralność i inne wytarte to tylko hasła. Sęk chyba w dyskretnym nakazie elegancji i wysokiej kultury (bezkompromisowo jazzowe wstawki), łagodnym perswadowaniu odbiorcy, że avant- zobowiązuje obie strony, więc nie powinno się chrapać lub pluć po żadnej stronie estrady. Rygor (zirytowane uciszanie w kinie, mars na czole kustosza) sprawia, że slogany nie są w dobrym tonie, więc publika, która zwykle upaja się rzucaniem intelektualnego bilonu (jesień, wrażliwość, geniusz) – winna milczeć, pragnąc aspirować do przenikliwości, z jaką potraktowało niuanse savoir vivre'u "4'33". To był avant- , został jeszcze folk, a to oznacza, że regulamin obowiązuje nie w operze, lecz w lesie, przy ruczaju, u źródeł wspomnienia wciąż jeszcze nie przebrzmiałego romansu z Nico Muhlym.


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

czwartek, 23 grudnia 2010

Szpaler szpul

W swoim poprzednim tekście postawiłem hipotezę, że nieobecność w Polsce rynku kasetowego jest spowodowana nie tyle trudnościami technicznymi związanymi z reanimacją nośnika, co raczej brakiem artystów, którzy chcieliby i mogli go wykorzystać. Nie chodzi tu tylko o indywidualne preferencje twórców, ale przede wszystkim o rozpowszechnienie iluzji, że zaistnienie może przybrać tylko jeden jedyny kształt: głośnych koncertów, pochwalnej uwagi serwisów, digipacka w folii i notki w Machinie. Akurat w tym wypadku, wymagającym przyjęcie nowej perspektywy, nie jesteśmy w stanie naśladować Zachodu. Użyłem kasety jako symbolu muzyki programowo wyłączonej z zabiegania o uwagę masowego odbiorcy, świadomie rezygnującej z nadskakiwania zamówieniu publicznemu. Być może autorzy poniższych wydawnictw pragnęliby właśnie tego drukowanego blurba (śmiałków wzbraniających się przed nim możemy nie dożyć), ale niewiele mnie to obchodzi, bo słuchając ich mam wrażenie kontaktu z czymś zupełnie odmiennym od tego, co rodzime media lansują jako upragnione, z czymś podobnym do zagranicznych wydawnictw z góry przeznaczonych na kasety i odbiór przewyższający zaangażowaniem krótką i niewiele mówiącą samemu artyście rodzimą ścieżką do sławy.


Trupwzsypie
Intymne życie pantofelka

2010, Pitu Pitu


W ostatnich tygodniach do katalogu Pitu Pitu dołączył trójmiejski projekt trupwzsypie ze swoim albumem Intymne życie pantofelka i nadarza się kolejna po Hailo okazja do miłego zaciekawienia, bo niewiele jest, jeśli w ogóle, tak prywatnych nagrań w naszym kraju. Nie wiem do jakiego stopnia świadomie, ale filtruje się tu hauntologie. Z płyt Moon Wiring Club i Belbury Poly pozostał tylko ich najbardziej stereotypowy element: sample z retroedukacyjnych filmów. Szaleńcze, arytmiczne bity MWC zostały wygaszone, zastąpione flażoletami, segmentami kineskopowego szumu, popiskiwaniem fantomów i magnetozwidów. Zamiast napastliwych midi Belbury Poly mamy oldschoolowy, syntezatorowy ambient. Na tak przygotowanym polu toczy się samplowany dialog buńczucznych dzierlatek z bujającymi w obłokach intelektualistami, żywcem wyjęty z epoki, kiedy Cybulski gościł w Cannes odbierając z dworca Oskara. Intymne życie pantofelka zostało umiejętnie udramatyzowane. Nie ma sensu publicznie obnażać suspensów tych utworów, zdradzać ich point, więc tylko dwa high-lighty: pełen mikroklimatu filmowej Nowej Fali "Człowiek podobny do nikogo" i hipnotyzująca Shulzowska "Zmysłowość".

Kristen
Western Lands

2010, Lado ABC

Od 03:10 szum, błąkający się stale w tle "Una Estrella Fugaz", wzmaga się. Gdyby nie był odosobnionym fragmentem, Western Lands byłoby prawdopodobnie płytą milszą. Ogólne wrażenie byłoby takie jak po "We Want to Weave A Pattern" - najprzystępniejszym, singlowym ogniwie albumu, w którym jako jedynym brak kiksów czy ornamentacji o urodzie zbyt dyskusyjnej, aby jednoznacznie nazywać je ozdobami. "We Want..." stanowi cezurę między połowami płyty: surowo rezygnująca z zasłon dymnych druga przypuszcza odbiorcę w bezpośrednie sąsiedztwo zjadliwej ironii, która w moim odczuciu zawsze charakteryzowała twórczość Kristen. Ale przyjemności uczestniczenia w żartach nie byłoby gdyby nie pierwsza – mało odkrywcza, a nadymająca się, operująca raczej stereotypami kilku konwencji (post-rock, avant-rock, surrealizm, szczególnie "Vianowskie" trąbeczki w "The Loot") niż walcząca o swoje.

Narzuciłem tę dwudzielność, bo trudno mi sobie wyobrazić słuchacza, któremu spodoba się całość. Mam wrażenie, że, przynajmniej początkowo, na etapie oswajania się, trzeba wybierać, z którejś partii zrobić bazę wypadową. Konieczność ta (jeśli istnieje) jest jednak zaletą: na odbiorcy autentycznie zainteresowanym, "wymusza" to, czym taki zazwyczaj szafuje bez zastanowienia: dobre chęci. Western Lands przywodzi na myśl raczej ruski Love Cult niż cokolwiek, co powstało na nasze polskie zamówienie i estetyczna limitowana edycja przysłużyłaby się płycie lepiej niż możliwość otrzymania jej w zamian za wyznanie o pustym portfelu.



Rachael
Add A Little Bit of Tobbaco

2010, self-released


Słuchając Rachael mam jednocześnie w pamięci także No One Wished to Settle Here i label cat|sun Tomka Mirta. Wszystkie trzy przedsięwzięcia nie doczekały się właściwie ŻADNEJ wzmianki w polskim Internecie omuzycznym, podczas gdy odniosły sukcesy za granicą. Sukcesy, które, tam uznawane ledwie za dobry początek, dla polskiego artysty, kończącego się zwykle po kilku recenzjach, byłyby oszałamiające. Rachael supportowali np. Iana Browna, ale przede wszystkim, podobnie jak NOWtSH, prezentują na swoim myspace kolekcję anglojęzycznych cytatów na swój temat, tak samo jak Mirt, z pełnym spokojem wklejający przepisane z francuskiej, niemieckiej i brytyjskiej prasy artykuły o swoich płytach.

Add A Little Bit of Tobbaco to krótka EPka prezentująca oldschoolowy, psychodeliczny rock, który zapewne o wiele bardziej energetycznie wypada live. Zarejestrowanie go było jednak bardzo dobrym pomysłem, jeśli chodzi o autokreację. Ci, którzy widzieli koncert nie mieli zapewne szans tego zauważyć albo spisali to na karb zabawy przy muzyce na żywo, ale Rachael to bardzo bezkompromisowy skład, być może nawet mający wszystko w dupie najbardziej w Polsce. Niekiedy pojawiają się na EPce jakieś błędy, sekundy nudy lub wątpliwych decyzji producenckich (koniecznie), ale wszystkie one są na przodzie, nie ma żadnych asekuracyjnych zapełniaczy przestrzeni (i tu analogia do Western Lands). Bardzo nagi rock, a szczególnie mocno widać to w "Watchsick", angażującym zdarty, chorobliwy wokal a la Bloodhound Gang? Blixa? Jako znak rozpoznawczy ta nagość ma oczywiście swoją słabą stronę: ekshibicjonizm bawi tylko raz, kolejne oglądanie czyjejś bladej dupy zwraca raczej ku myślom o bieliźnie. Rachael to świetni inżynierowie surowej, garażowej psychodeli, ale przydałaby się jeszcze szpanerska obudowa, zaciemnienie sytuacji.



Lora Lie
Rewind

2010, self-released


Pierwsze odsłuchy Rewind muszę sobie wyciąć z historii recepcji, bo ich jedynym celem było rozstrzygnięcie czy śpiewają dwie zupełnie różne dziewczyny czy mam do czynienia ze schizofreniczką. Obie opcje są malownicze i tak naprawdę dotychczas nie zdecydowałem się na żadną. Jeśli jednak miałbym wybierać to optowałbym za głosem z "Tragedies", który tytułowe słowo śpiewa po prostu cudownie. Tra-dże-diz. Sam zawsze lubiłem czytać design jako di Zajn i mieć przed oczami architekturę Corbusiera zamiast tosterów z Miss Kitty. W tym kawałku, jak i w innych zresztą, choć mniej jawnie, sprawy akcentu i pięknej angielszczyzny pozostawione są recenzentom jako wygodny, komformistyczny zarzucik, zawsze pod ręką. Podobnym wyzwaniem jest bas – trochę plastikowy, jakby funkujący, nie do końca dopasowany do reszty, zapatrzonej raczej w Sonic Youth czy Life Without Buildings niż na próby studentów dowolnej politechniki circa '90. Niedopasowanie jest jednak urocze i moja pierwsza myśl o schizofrenii nie była taka głupia. Zdaje się, że jedna z wokalistek jest poważna, tak jak na poważny lansuje się talent gitarzysty, a druga jest zabawna i zadziorna, jak i ten bas. Sarkastyczna EPka i przez to niewymuszone poczucie humoru wcale nie wydaje się być indie. Całkiem przyjemnie jest wyobrażać sobie wszystkie sposoby łatwego zburzenia tej chwiejnej konstrukcji, ale kto by się znęcał nad tak niewinną i autentyczną płytką?




SAM-SVEERG
Am-sveerg

2010, Nasiono


Nowa pozycja w katalogu Nasiona z nazwy przypomina tytuł opowiadania Huberatha - Wrocieeś Sneogg, wiedziaam..., ale muzycznie jest to jeszcze większy obskur. Po pierwsze już po kilku sekundach powiedziałem sobie: Paralaksa. Tutaj możecie poczytać notatkę Księżyka o jednej z płyt tej zapomnianej perły. Wiele jej znaków rozpoznawczych pasuje do Am-sveerg. Towarzysząca Mazzollowi masa pseudonimów (ujawniło się jeszcze kilku, w tym kojarzony z Pogodna Paweł Osicki i często przewijający się na rodzimych płytach kontrabasista Jacek Mazurkiewicz) słusznie sugeruje trop super grupy: już chwilę po pierwszej minucie podniosła oracja i apokaliptyczne smyki odsyłają do GY!BE, a jak dalece przymruży się oko w obliczu takich porównań zależy już od indywidualnego odbiorcy. Wydaje się, że stężenie absurdu, stylizacja na słuchowisko rodem z Polovirusa, jazzowe i yassowe inklinacje przywodzące na myśl Osjana, przeznaczają ten album słuchaczowi zaznajomionemu z polskim gabinetem kuriozów. Z drugiej jednak strony świetnie bawiłem się także w tych momentach, które pozostały dla mnie niejasne, więc wyraźna intertekstualność albumu nie jest barierą. Na przeszkodzie nie staje również
improwizowany charakter płyty, bo jest to transowa, bogata spontaniczność Brasil And the Gallowbrothers Band albo i nawet Coil, daleka od mściwego rzucania kłód pod nogi.



Kixnare
Digital Garden

2010, UKnowMe


Debiut Teielte czy Digital Garden odwołują się do najnowszych koniunktur, gdzieś w sobie rozpuszczając tradycje i rodowody. Zdaje się, że ostatnio UKnowMe specjalizuje się w specjalistach od wykorzystywania swoich niewypowiedzianych młodzieńczych zajawek w roli nowego startu. Co delikatniejszymi fragmentami swojej najnowszej płyty Kixnare konkuruje z Pleqiem w dziedzinie glitch hopu, cut'n'paste hopu i innych hopów, wymykając się samemu hip hopowi dzięki nośnym ostatnio hasłom typu dubstep lub future funk. Tego ostatniego tu najwięcej, w wydaniu ilustracyjnym, przywołującym na myśl wychillowane produkcje Onry lub Foreign Exchange. Szkoda więc, że Digital Garden cierpi na tym porównaniu przez brak wokali. Sample to za mało - obok muzyki producenckiej zmieściło się sporo podkładów bliskich popowej chwytliwości i naturalnym byłoby wesprzeć piosenkową intuicję interesującymi głosami. Być może urozmaiciłyby one trochę przebieg tych, owszem - słodkich, ale i trochę zbyt technicznych, intelektualnych baunsów. Mimo tego niedociągnięcia 40 minut mija szybko i przyjemnie, pozostawiając wrażenie, że o tej płycie powinno być o wiele głośniej. Taka ładna okładka, takie ładne winyle.


Fuka Lata
Other Sides

2010, self-released

Mimo że jak na razie to tylko kilka tracków zamieszczonych na bandcamp, nowy projekt LeeDVD zapowiada się ciekawie i tajemniczo. Other Sides to cztery długie, mesmeryzujące utwory, na tle których wokal Lee pobrzmiewa echami Zoli Jesus. Można by spodziewać się standardowej ulotności i wielkich przestrzeni, ale na drugi i kolejne rzuty oka daje się odczuć garażowa szorstkość tych rzekomych ambientów. Przewrotne mgiełki przytłaczają rozedrganiem, groteskową chybotliwością. Niekiedy wydają się wręcz karykaturalne, jak w świetnym "Dream-Orlando", w którym rozmarzony kobiecy głos nie jest wcale anielski, a raczej syreni, należący do strzygi wabiącej ukochanego zbłąkanego między wersami Leśmiana.

bandcamp



Zaprezentowane pozycje nie są istotne z perspektywy list rocznych o kronikarskim charakterze, nie gwarantują dobrze zainwestowanych scrobbli. Pociągające jest w nich coś innego, co sprawia, że obok popu, rocka, electro itp. można by wyróżnić u nas, jak wszędzie, gdzie stan rzeczy dopiero się klaruje, dwie obszerniejsze kategorie: dzieła tendencyjne i eksperymentujące. Eksperymentujące jakkolwiek właściwie, bo przecież nie chodzi o to, aby któryś z bohaterów tego artykułu nagrał coś rewolucyjnego stricte muzycznie, chodzi raczej o poszerzanie przestrzeni eksperymentu o tworzenie poza najbardziej rozdmuchanym zamówieniem odbiorczym i publikowanie bez licencji zawodowego muzyka, która w realiach dzisiejszego Internetu równa się karcie wędkarskiej albo rowerowej. Do tych kilku propozycji dołączyć można jeszcze wiele innych, choćby tych, o których udało mi się już obszerniej wspomnieć wcześniej: Hailo, Coldair czy Mirta. Sporo dziwnych nagrań egzystuje na zupełnym marginesie, jak np. polecany w komentarzach toruński labelek Perski Pawlacz. Warto przejrzeć te wydawnictwa, szczególnie w okresie podsumowań i rankingów. Nic się nie stanie, takie z natury odsuwają się od światła.