środa, 12 listopada 2008

Cloetta Paris - Secret Eyes

Cloetta Paris
Secret Eyes

2008, Skywriting


3.6




Szwedzka lolitka dołącza do cud-gangu Kelley Polara, Sally Shapiro i Juvelena, lecz niestety jest ogniwem zbyt słabym, aby skusić Kapitana Planetę. Właściwie gwoździem programu jest tutaj ekstremalne odhumanizowanie: zimne electro-italo nawiązuje do wczesnych dokonań Ladytron, przy czym wisienką na torcie są superneurotyczne liryki mamrotane bez cienia refleksji czy zainteresowania. Did We Collide i Broken Heart Tango to sztandarowe przykłady tej polityki: Cloettę wytrąca z równowagi niepewność co do intencji przypadkowego kolesia przelotnie uśmiechającego się do niej w dyskotece, studzi też zapał otaczających ją bezdusznych podrywaczy zarzekając się, że serce już ma złamane, więc bez sensu, wszystko to przy zerowej akcji serca. Omdlewający, lodowaty wokal przykuwa uwagę, chociaż jest jak najdalej od klasycznego zauroczenia dziewczyną z mikrofonem.

Dopóki nie ma ona litości dla siebie podoba się, lecz niestety: mroźny, agorafobiczny masochizm nie jest obsesją naszej królewny. Śmie pobłażać sobie i uśmiechać się niekiedy albo załamywać, co przynosi takie tragedie jak nudziarska ballada Already Missing You albo zwyczajnie bezcelowy Breakdown, eksplorujący kliszę depresji w mieście-molochu. Oczywistość niszczy przyjemność odbioru tej płyty. Każde dynamiczniejsze, świeższe nabicie (często przybierające zresztą postać podkładu rodem z Super Girl And Romantic Boys bez zabawnej ostentacji) wyrywa z monotonii, ale na zbyt krótko, każąc repetować do rozmiarów czasowych całego albumu dwa-trzy najlepsze utwory. Bardziej łaskawi poświęcą być może uwagę, poza wyżej wymienionymi już kawałkami, trójce zamykającej album (orientalizujący Pram w wersji electro + w końcu imitacja prawdziwego disco, o którym tyle się tutaj szepcze po kątach od openera), która to podkreśla tylko ekstremalną nierówność materiału (nawet w obrębie pojedynczego utworu).

W środkach transportu miejskiego jednakże płyta święci tryumfy na miarę ostatniej Rihanny czy She Wants Revenge. Kiedy uwagę rozprasza chodzenie, patrzenie i śmierć, prymitywne bity i naiwna, miejscami antykwaryczna, elektronika (spreparowana przecież wraz z całością produkcji przez faceta odpowiedzialnego za Disco Romance!) nie porażają pełnią swojej łopatologicznej wymowy i pozwalają nawet od czasu do czasu wzruszyć się losami dziewczynki z parasolem, zagubionej (znowu, w którejś inkarnacji) w betonowej dżungli, smaganej gradem nieprzejrzystych emocji, ściganej przez krnąbrny rytm skrycie romantycznego serduszka. Litość to zbrodnia, ale jeśli pozwolić wkraść się w słuchawki dźwiękom otoczenia żeby zadziałały na pełną mikroluk powierzchnię Secret Eyes jak naturalne wypełnienie, można wybaczyć wiele i odświeżyć się przelotnym romansem.

Przykre jest wytykanie tego wszystkiego, jako że względna bezpretensjonalność tego albumu sprawia, że dobija on do trói plus. Kiedy słońce świeci za oknem, a ze szkoły przynosi się piątki, można nawet chętnie zawiesić krytycyzm i dać się pouwodzić, uwierzyć, że to taka surowość rozmyślnie. Że dresiarsko procesowane wokale to ukłon w stronę ordynarnego techno (dwa razy gorzej niż Tiga)... które... postawione na jednej z szalek ma zrównoważyć aspiracje niecodziennych liryków. Wykrztusić z siebie electro-pop, słodkie melodie, fiordy jak gdyby skradające się na parkiet, Magix Music Maker i synthesizer z tegoż co i rusz... Jednakże hej! to przelotny romans ma być, mówmy pani prawdę!

czwartek, 6 listopada 2008

Bon Iver - For Emma, Forever Ago

Bon Iver
For Emma, Forever Ago

2008, 4AD



4.8




Na myspace Bon Ivera można znaleźć motto (To nie było zaplanowane, celem była tylko izolacja) oraz całą quasiideologiczną otoczkę FE,FA (Po rozpadzie swojego zespołu, DeYarmon Edison, Justin Vernon wyruszył do ukrytej w leśnych ostępach chatki i otoczył się prostą pracą, ciszą i przestrzenią. Żył tak samotnie przez trzy miesiące wypełniając dni rąbaniem drewna. Ten wyjątkowy okres powoli zaczął zamieniać się w inspirację itd. itp.). Opuszczam powieki i rozciągam się na podłodze. Jest noc i jestem sam w domu. Niewiarygodne, wiem, ale nie ekscytuje mnie to. Widzę jednak oczami wyobraźni ludzi dziwujących się w przytulnych klubach: Trzy miesiące samemu w lesie! Człowieku, ta muzyka nie może być słaba, trzy miesiące samemu! i mój pajęczy zmysł wiernie się odzywa.

Atmosfera obecnego chłodu emocjonalnego skontrastowana z przeszłą już gorączką miłości została akuratnie oddana przez realistyczne teksty. Podobnie jak kruchość pojedynczego głosu śpiewającego pośrodku nieogarnionej, obcej przestrzeni. Celne obranie formy ekspresji dokłada więc cegiełkę do treści, a chwytliwe, popowe momenty wygodnie kompresują 37 minut do zjadliwego na raz doznania. To niezła płyta, nawet dosyć ważna w kontekście reszty tegorocznych wydawnictw, które można zgrupować razem z Iron And Wine, Elliotem Smithem czy Markiem Kozelekiem pod metką wariacji na temat indie-folku i slow core'u. Ktoś naprawdę złośliwy mógłby dorzucić sąsiedztwo Damiena Rice'a (szczególnie, jeśli chodzi o closer FE,FA).

Ale Bon Iver stworzył dziewięć kawałków i nic więcej. Nie deprecjonuję jego albumu, tylko go lekceważę. To niezła płyta, ale tak samo niezłych o tym samym było już dużo i żadna ani trochę nie zbliżyła się do Disintegration. Do tego: można być samemu w lesie nawet przez trzy lata i rozmawiać z kamieniami, ale piosenki powinno się sprzedawać jako piosenki. To nie w porządku udawać, że są czymś więcej. Wątpliwe, w natłoku podobnych brzmień, aby Bon Iver miał szanse przebić się do szerszej świadomości, gdyby nie ta jego chata w lesie i fakt, że słupki sprzedaży płyt nabijają słuchacze, z których większość zarabia na życie i albumy pracując pięć dni w tygodniu i spędzając wakacje na zorganizowanej wycieczce po Grecji.

Ci, którzy pozostawali samotnie w jednym miejscu przez trzy miesiące albo dłużej (szpital, brak pieniędzy, dziewczyny i przyjaciół, etos jeńca, załamanie nerwowe etc.) wiedzą prawdopodobnie, że mogą potem powiedzieć ludziom cokolwiek, nawet prawdę, i wydać się fajnym, bo jest obecnie rzeczywiście wyjątkową sytuacja, która pozbawia widoku innych ludzi na dłuższy czas. Bon Iver być może wcale nie ma chatki w lesie, a FE,FA nagrał na luksusowo urządzonym poddaszu, na które dziwki dowoziły mu piwo i pizzę. Może kłamać i nikt mu tego nie udowodni, a nawet jeśli: i tak nie wpłynie na wyniki sprzedaży, bo ludzie wolą wierzyć, że wśród nich znajdują się wyjątkowe jednostki, którymi jutro sami mogą się stać, niż w prawdę. Być może żadna prawda nie istnieje, jasne, ale sama jej możliwość sprawia, że FE,FA pozostawia po odsłuchaniu silne wrażenie podpierania się niezwykłą sytuacją życiową artysty, energicznie przepychaną przez media do świadomości odbiorców.



myspace