poniedziałek, 27 marca 2017

Ewelina Lisowska – Ponad wszystko

Ewelina Lisowska
Ponad wszystko
2016, Universal Music LCC






Miałem kolegę, którego serce nie klękało w żadnej sytuacji. Nie lubił się dziwić i bez trudu otrząsał z łamiących wieści. Nawet jeśli nijak się miały do pieniędzy, mówił: „Kto bogatemu zabroni” i wracał do siebie. Posługiwał się tym powiedzonkiem jak króliczą łapką albo safe word. Trzymał je na podorędziu, blisko piersi. Czasem podjudzaliśmy Piotrka, opowiadając niestworzone historie, a on – cokolwiek byśmy nazmyślali – reagował tak samo. „Kto bogatemu zabroni”, mówił. Trzymał na dystans nasze rewelacje, chroniąc siebie. Gdyby choć raz się zdumiał, wypadłby z roli i sam stał się sensacją. Swoją ripostę potrafił rzucić nieśmiało albo ze zjadliwą kpiną. Czasem tonem marzenia, jakby spodziewał się, że kiedyś ktoś jednak bogatym zabroni. Te odcienie świadczyły o mistrzostwie.

Czarny pas” natychmiast zrepetowałem, upewniając się, czy aby na pewno ściągnąłem Lisowską. Wspominając podczas pobytu na Antarktyce romans z dziewczyną poznaną na koncercie BRMC, bohater 9 Songs Winterbottoma mówi: „Antarktyka to ćwiczenie z redukcjonizmu”. Na pierwszy rzut oka „Czarny pas” to notatki z rozpadu miłości. Na drugi, ciekawszy, relacja z narzucenia sobie przymusu. „Ćwiczenie z redukcjonizmu”. Minęło już trochę czasu, a wciąż jestem zaskoczony – jak Piotrek był może tylko w jakimś odległym genesis – otwarciem tej płyty. Lisowska, która zapewne nigdy nie słyszała o OuLiPo, zaadoptowała procedury pisania pod przymusem (sous contrainte), w rezultacie nagrywając piosenkę, którą można by pokazać późnej (późniejszej nawet niż obecna, ale zawsze) Sade.

Jak gdyby stwierdziła, że tym, co stoi na przeszkodzie do jakości, jest ona sama, zrezygnowała ze wszystkiego, co dotąd ją konstytuowało. Metodycznie trzebiąc siebie, osiągnęła stopień zero jaźni, skąd wyżął się najlepszy kawałek w jej dotychczasowej karierze. Jeśli Raymond Roussel postanowił budować literaturę na homofonicznych zbitkach, to Lisowska poprzysięgła używać jednego – mocno, przeciągle – zaśpiewanego słowa zamiast, jak dotąd, piętnastu mętnych zaimków. Jeśli Perec porwał się na lipogram, to Lisowska zaryzykowała pierwszą piosenkę bez rymów. „Czarny pas” zadaje kłam twierdzeniu o niemierzalności autentyzmu. W tym wypadku quantum szczerości równa się precyzyjnie ilości bólu, jaka do pojęcia koncepcji wiersza białego konieczna jest autorce uzależnionej od Częstochowy jak Anteusz od Gai.

Lisowska nagrywa swój najbardziej klarowny utwór, a potem zapełnia pozostałe kilkanaście indeksów popowym szrotem. W rezultacie ogłasza – jak Pierre Menard – dwa dzieła: słyszalne, nad którym można się zżymać, i niesłyszalne, które trzeba sobie dośpiewać samemu, wyłączywszy Ponad wszystko po „Czarnym pasie” i wyobrażając sobie zbiór równych mu piosenek, czyli polską płytę roku. Cierpienia, które wywróciło na nice całą poetykę Lisowskiej, starczyło na dosłownie kilka minut; potem na akordeonie zagra Mozil, a produkcją zajmie się Ukeje. „Prostą sprawę”, znakomity wzorzec akompaniamentu do zapieksy lub podróży w środku sezonu pociągiem na Hel, Lisowska przesuwa z właściwego albumu na płytę z bonusami. Kto bogatemu zabroni…

Poza kolegą, który nie lubił się dziwić, miałem kiedyś korki z dziewczyną, która nie rezonowała z ładunkiem emocjonalnym żadnego utworu, ale gdy dotarliśmy do lektur obozowych, z łatwością wytaczała z siebie rzewny smutek. To wstrętne, ale czuła, że powinna, że musi. Miała wrażenie, że jest obserwowana i że ludzie bezustannie oceniają jej reakcje; jeśli zrobi coś, co ich zaskoczy, postąpi nie-tak-jak-trzeba, będzie skończona. Już z perspektywy drugiego–trzeciego tracka można domyślić się, jak trudne było dla Lisowskiej odczucie czegokolwiek, co dla innych mogło by okazać się niezrozumiałe. Zagrała va bank w „Czarnym pasie”, zatem bierze się w garść i pali za tą piosenką mosty. Nie można odcinać fanów od zapasu traumatyzująco wesołych trąbek. Tak często pada.

Najgorsze fragmenty albumu – te, w których Lisowska zachowuje się, jak gdyby nie wzbogaciło jej żadne cierpienie – mają rozkazujące tytuły („Zakochaj się”, „Zrób to”). To jeszcze jeden przymus, ale tym razem zorientowany na powrót do słodkiej przeciętności po dwuminutowej wizycie w koszmarze. Tam, gdzie należało tłumaczyć nie tyle swoją teraźniejszość, ile raczej problemy z jej opisem (jak Rihanna w nadirze OuLiPijskiego „Birthday Cake”: „I’mma make you my bitch / Cake, cake, cake, cake / Cake, cake, cake, cake / Cake, cake, cake, cake / Cake, cake, cake”), Lisowska próbuje śpiewać jak ci śmieszni ludzie, których zapamiętała z wycieczki do opery i nagabuje słuchaczy do wzięcia się w garść. Magia tego coachingu, polegająca głównie na transmutacji kręgosłupa moralnego w zrzucanie na innych winy za „toksyczne relacje” i „deficyty”, na długo zaprzepaszcza okazję do rywalizacji z Brodką czy Chylińską.