Girl Nothing
2015, Jasień
Pierwsze minuty przenoszą nas do jednego z tych
lokali, które zatrzymały się na etapie – trudno określić –
podupadania bądź konstrukcji. Zespół (bo prawie nigdy solista) jak
gdyby dopiero co się skrzyknął. Ci na scenie muszą trzymać
tempo, bo inaczej wszystko się rozleci; ci pod kursują między
barem, a swoim kawałkiem podłogi. Czar pryśnie, gdy nie uda się
odszukać tych samych paru centymetrów. To jedna z
najwspanialszych konwencji występowania z muzyką. Juwenalia są tak
przykre albo i więcej: wisielcze, ponieważ depczą ducha niepisanej
umowy zawartej między zespolikiem, który grając za piwo, niby to
komplementuje kuców degustujących Kasztelana, a tak naprawdę odwraca ich uwagę od pary
całującej się w ciemnym kącie. Nikt tu nie chce frustrować targetu. Na juwenaliach rozpychasz się
łokciami i do tego nie możesz wyjść, bo nie
ma skąd – już jesteś na zewnątrz, a koncert, o którym mówię,
toczy się w miejscu, które można by nazwać kameralnym.
W trakcie występu lud pluje, poci się i pieni na to wykwintne
słówko, ale zarazem umacnia się przeczucie, że jeszcze
jeden plastik, jeszcze tylko pod głośnikiem ktoś się
zrzyga, a już wszyscy zorientujemy się, że gdzieś idziemy, gdzieś
indziej. Przeważnie spać bez mycia zębów.
Nie jestem pewien czy powyższy akapit lepiej
charakteryzuje Złotą Jesień z ich Girl Nothing czy może
Ściankę i nagrane dwadzieścia lat temu demo pod tytułem Robaki.
To niesamowite (unheimliche,
uncanny),
ale w wersji „Skutera” zarejestrowanej w 1995 roku – w drugiej
zwrotce, kiedy w końcu daje się rozróżnić słowa –
słychać manierę wokalną Kazika, zniekształcaną w próbie
rozpaczliwego wyparcia. Dobrze, Ścianka pany, zatem widzimy się w
sądzie, chyba że wolicie to załatwić jak mężczyźni, na grobie
Roberta (jeszcze jedna niesamowitość: gdy redakcja „Faktu”
zadzwoniła do Leszczyńskiego, który od pewnego czasu się nie
pokazywał, odebrała
jego siostra ze słowami: „Robert nie jest dostępny i nie
będzie w najbliższym czasie”. „W najbliższym czasie”,
cytuję). A skoro już przy tym jesteśmy – przy Robakach,
śmierci, wyparciu –
chciałbym zgłosić wątpliwość, czy to aby na pewno dobrze dla
zespołu, który na swojej debiutanckiej płycie epatuje werwą, że
słuchając go, zasypiam. Nie z nudów, niekoniecznie, ale z poczucia
pustki, a może z przemęczenia, bo cała robota uspójniania
spoczywa na mnie, choć nie jestem w spelunie, lecz tu – w domu – i
słucham.
Co robić, mogę trochę pouspójniać, ale
zespół traci cenne chwile na rozegranie elementów, które są nie
tyle muzyką, ile raczej argumentacją na rzecz autorskich tagów.
„Shoepunk”, „dream noise” i „Warsaw” to faktycznie trafne
etykiety; do tego stopnia w punkt, że można wykorzystać je –
zwłaszcza ostatnią – w charakterze złośliwostek (fragmenty
koncertu pokazane w klipie do „I
Am Mary Poole” to dokładnie ta czasoprzestrzeń, w której nie
chciałbym się znaleźć; stolico, mrzyj, boś źle ubrana). Marek
Sawicki określił
Girl Nothing jako record collection rock i podał jako
punkty odniesienia dla tej płyty twórczość Unwound, Lightning
Bolt czy Trail of Dead. Mam wrażenie, że dawno nie słyszał tych
zespołów albo miał na myśli ich dema, bo każdy z wymienionych
wydaje się przy Złotej Jesieni czysty, wyrafinowany, zmyślny.
Debiut stołecznego kwartetu (ileż wysiłku trzeba włożyć, żeby
nie nazwać ich po imieniu: „kapela”) wydaje mi się raczej
pomysłowo przepisanym cytatem z My Bloody Valentine. Nikt tego w
Polsce wcześniej nie dokonał. Nikt nie wykropkował niewygodnych
fragmentów myśli Shieldsa, zostawiając tylko to, co w niej
najmniej istotne, a więc chaos i melinę, w której MBV
zagrali pierwszy koncert, ten sam, na którym gawiedź dziwiła się jak
śnieg może być ciepły.
Na marginesie cytacji ktoś jebnął
napis punk,
wielokrotnie poprawiając litery długopisem. Kartka prawie się
przedarła. I tak właśnie w rozmowie o Girl Nothing należy
stosować formułę record collection rock – chodzi o zbiór, którego elementy próbują się nawzajem
uzasadnić i dają radę głównie dzięki nam, słuchaczom. W
obecnej atmosferze nie możemy być świętymi krowami
i liczyć, że zespół zwolni nas od pisania petycji w
jego sprawie. Musimy go uzasadnić: „shoe” „punkiem”, „dream”
„noise’em” i tak dalej. Musimy znać – i głupio, ale chyba
znamy – więcej zespołów niż sam zespół, także tych
niefajnych. Znów jesteśmy w mordowni z pierwszego akapitu, znów próbujemy
uzyskać odpowiedź na pytanie: „Czym tłumaczę swoją obecność tu, gdzie podłoga się klei w odróżnieniu od rozmów, a
meble pozbierano na chybił trafił z okolicznych piwnic?”. No,
cóż, chodzi o oszołomienie, o zdefraudowanie samego siebie. Wracając po raz pierwszy
nocnym autobusem, młody człowiek reflektuje: „Po co tłukłem się
*taki* kawał, żeby usłyszeć *takie* gówno?”. Ów dylemat sprawia,
że recenzja debiutu Złotej Jesieni na blogu Shepherd
Story wydaje mi się słuszna, przynajmniej jeśli chodzi o walory domatorstwa.
Ciekawe, że zarówno tam, jak i u mnie przed chwilą oraz we
wzmiance Sawickiego pojawia się określenie „tłuc” – cover
The Sonics, autobusem albo ot tak. „Tłuc jakąś muzykę” albo
muzykę w ogóle. Wyobrażałem sobie, że tak właśnie – tłukąc
– grają Velvet Underground, zanim nie posłuchałem ich płyt.
***
No, dobrze, a teraz
zatrzymajmy się na moment. Powyżej odstawiłem normalną reckę z Girl Nothing; taką, jakiej można się spodziewać. Właśnie zmitrężyłem cztery akapity, z których nic nie wynika. Łatwo i przyjemnie
jest pisać tekst, który rozkłada akcenty tak, jak muzyka, o której
opowiada. Łatwo jest poddać się płycie i zdać z niej egzamin,
żonglując wykorzystanymi na niej rekwizytami (obojętne, czy będą
to teksty kultury, czy równie silnie skodyfikowane emocje). To
szczególnie kuszące przy okazji muzyki bezpośredniej, obudowanej
wyłącznie lakonicznym komentarzem jej twórców. Im samym jakby nie
zależy, więc i krytyka unika grandilokwencji, żeby broń Boże nie
wyjść na bardziej artystowską niż sami artyści; lepiej się nie wychylać i mówić językiem muzyków, czyli prawie wcale. Wyjdźmy z tego
na brzeg. Jeśli w powyższych akapitach pozwoliłem
sobie zmieszać się z Girl Nothing, to tylko żeby lepiej poznać nurt tej płyty. Póki co wszystko, co
napisałem, można potraktować – zależnie od punktu widzenia czy
też gustu – jako komplement albo naganę. I tak też jest z tym albumem: nie ma żadnych rozgraniczeń, wszystko jest otwarte, uległe. Pomimo całej żywiołowości, debiut Złotej Jesieni jest miękkim, różowym podbrzuszem.
Zasadą działania Girl Nothing
jest brak opowiedzenia się. Autorzy – manipulując zmianami tempa,
intensywności, wreszcie nastroju – sami siebie, samymi sobą zawstydzeni, pytają: „czy mamy talent?”, „czy bierzemy to
serio?”. „Czy mamy cokolwiek do powiedzenia, czy może raczej
zgodzimy się z recenzjami, które używają formułki »bezpretensjonalność« w charakterze zalety, i skończymy się
na wniosku, że dziś zwyczajnie tak się nagrywa, tak, czyli prosto
z mostu, »bez niczego«”? Dla nikogo… Jest tak, jak gdyby ktoś z zespołu naprawdę chciał o to wszystko spytać, ale się zmitygował, bo przecież to są kwestie Sufjana Stevensa. Ich zaniechanie sprawia, że jedynym
celem płyty wydaje się być nonszalancja. Bez względu na
skwapliwość ewentualnych zabiegów producenckich mamy wrażenie
obcowania z bootlegiem, co uwypukla kompozycyjną pustkę. Rezygnując z przemyślanych (czyli, w domyśle, „przeintelektualizowanych”) struktur, Złota Jesień zawęża pole
manewru potencjalnego recenzenta: jeśli typ nie kupi tej prostoty (czytaj: uniku, polegającego na osadzeniu rozproszenia w roli fundamentu; czy istnieje coś bardziej „przeintelektualizowanego”?) i zdecyduje
się użyć jakichś trudnych słów, to wszyscy pomyślą, że nie
skumał i/albo jest bucem. Lud nas obroni, wmieszamy się w tłum. Girl Nothing to album, który –
świadomie bądź nie – oddala możliwość zaangażowanej oceny, jak gdyby jego twórcy sądzili w
głębi ducha, że na nią nie zasługuje. Nie tyle nawet na pałę czy piątkę, na notę w ogóle.
„My gramy gdzieś indziej, sorry, gdzieś poza *tym wszystkim*”.
To fajnie. Fajnie coś nagrać, wydać w mikrolabelu, zebrać trochę lajków, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że na tym poziomie nic nie
jest naprawdę. Bawimy się w zespół i publiczność. Wszyscy trochę się nawzajem znamy. Złota Jesień mogłaby
rzeczywiście „coś znaczyć”, ale jej dokonania rozegrają się
– z winy (ironicznego?) wstrzymania własnego potencjału – na paru
wallach. Girl Nothing, podobnie jak wcześniej Młynów,
to muzyka depresyjna, bo wyraża pragnienie, które od początku, na
samą myśl o urzeczywistnieniu, zostaje uśpione, choć nic nie
stoi na drodze do spełnienia. Z jednej strony wykonujemy gest
uczestnictwa (nagrywamy to, co kiedyś oznaczało wstęp do świata,
czyli demo; Girl Nothing nie jest niczym innym), a z drugiej
strony wzbraniamy sobie wyjścia dalej. Godzimy się z tym i wiemy z góry,
że recepcja ograniczy się do kręgu kumpli i blogerów (jeśli w
ogóle, bo przecież w sumie nie zasługujemy na więcej niż lajk od kolegi). Tę kapitulację słychać wyraźnie. Pogarda dla własnej wagi rzuca cień na witalność płyty. Złota Jesień jest jak Simba, kiedy przebywa z Timonem i
Pumbą gdzieś w dżungli: jest sobie, ale tego, kim naprawdę jest,
dowie się dopiero, gdy wykona ruch bez hamulca w roli wyjściowego
założenia.
W pewnym sensie bardzo podoba mi
się ów brak nadziei. Wiara we własną nicość jest tutaj niemalże dewocyjna. Album doskonale oddaje (hołd) pustkę (-ce) i zagubienie (-u),
które podszywają młodzieńczy wigor, wysunięty rzecz jasna na
pierwszy plan. Co za cynizm! Ale czuję też troskę, bo
wystarczy dokonać prostej operacji zamiany stron i przesłuchać B
jako pierwszą, by ujrzeć Złotą Jesień w nowym świetle.
Całość zaczyna się nie w studenckim klubie, lecz gdzieś obok, w
garażu, gdzie próbuje się rekonstruować atmosferę prób Ride, co
spala na panewce, bo ktoś przyniósł cd-r z muzyką Les
Rallizes Dénudés
(裸のラリーズ).
Ten zespół, ten z garażu, miota się między wpływami, ale po coś istnieje. Wydarza się to, co ważne. Na jakiejś imprezie
ktoś z kimś się całował i teraz nie potrafi machnąć na to ręką. Domaga się uwagi, wzięcia odpowiedzialności za
bliskość. „To coś znaczyło, jeśli dla ciebie nie, to od
jutra będę coś robił pod twoimi oknami”. Żal mi, że ta
historia została tak skrupulatnie zaszyfrowana i że włożono w tę
płytę tyle serca, wpisując w nią zarazem zgodę na
wyczerpanie w paru rezolutnych komentarzach rzuconych bez chwili namysłu na kolejnym chujowym fanpeju o nojzie. A może to opowieść o dorastaniu? Może A jest względem B retrospekcją? Obojętne. Rzadko się zdarza, żeby recenzja była próbą pocieszenia po przesłuchanej płycie. To samo w sobie jest cenne.
jak dla mnie to Młynów był idealny. ale girl nothing zdecydowanie zawiodło moje -trochę wygórowane- oczekiwania. trafnie powiedziane, że brzmi jak demo.
OdpowiedzUsuń10/10 wracaj tutaj a nie jakieś książki piszesz
OdpowiedzUsuń