wtorek, 4 kwietnia 2017

Mount Eerie – A Crow Looked at Me

Mount Eerie
A Crow Looked at Me
2017, P.W. Elverum & Sun




 
I. Doświadczony starciami o tożsamość, redefinicjami prawdy (ileż beefów stoczyno o bycie true!), oscylujący między ludyczną cielesnością (suki, miecze) a kultem duchów (fantomy Tupaków i Magików), oflankowany mainstreamowym popem z odnogami w postaci trapu czy r’n’b – hip hop zagarnął w końcu dla siebie klejnot koronny białych ludzi z gitarami. Tak zwany „autentyzm” zmienił właściciela, a w związku z tym sam przeszedł metamorfozę. Krzepnące mniejszości zaczęły naturalnie grawitować w jego stronę jako znaczącego skupiska narracyjnego kapitału, by wyzyskać go do kreślenia socjopejzaży z bohaterami ulokowanymi w punkcie przecięcia jednostkowych, lokalnych i globalnych interesów. Lamar, Staples, Ocean, West jeden po drugim publikowali albumy, na których tle autobiograficzne spektakle Cave’a, Kozeleka, Stevensa, Cohena musiały wydać się konserwatywne, to znaczy wyabstrahowane z biowładzy, hegemonii rynku i innych problematów rozstrzygających o statusie indywiduum w ponowoczesności. O ile bardowie okopywali się na pozycji etosu, o tyle hip hop – niejako naturalnie – rozpoznał, że Bauman, Debord, Sloterdijk nie pisali o niczym innym jak o flow, o płynności.

Luźno zarysowuję taki, a nie inny kontekst, bo Elveruma nagrywającego A Crow Looked at Me trudno zaliczyć do automatycznie nasuwającej się grupy białych songwriterów. Problemy ze słuchaniem nowego Mount Eerie, są w wielu miejscach styczne z wyzwaniem, jakie rzucają filary nowego hip hopu. O Crow proponuję zatem myśleć w rozkroku: biorąc pod uwagę poetykę nagrań tak rozbuchanych, że do ich ogarnięcia potrzebny jest think tank i jednocześnie mając z tyłu głowy czasy, gdy tworzone skromnymi środkami concept albumy były w stanie inicjować subkultury. Zajęciu tak niewygodnej – trącącej anachronizmem – pozycji stoją dziś na przeszkodzie czynniki zachęcające do odświeżenia kategorii zeitgeistu, którą tak chętnie posługiwaliśmy się jeszcze parę lat temu, adaptując z mniejszą lub większą świadomością Derridiańską koncepcję widmontologii do opisywania tak zwanej „muzyki popularnej”.

Bądźmy jednak przez chwilę nie na bieżąco – bez zdecydowanego poglądu, rozchwiani. Warto zaryzykować, by na miarę sił, jakimi dysponuje niszowy blog, opóźnić wyparowanie żałobnej płyty Elveruma z dyskursu. Sądząc po dotychczasowych komentarzach – o nich za chwilę – to rozpłynięcie w powietrzu jest pewne albo już się dokonało. Crow nie będą zajmować się redakcyjne kolektywy, jak w wypadku płyt Westa bądź Drakea. Przejdzie bez echa, zapisując się w (relatywnie) masowej pamięci tylko pod postacią rzewnych sloganów, z których pomocą zapowiadano premierę tej płyty

II. A Crow Looked at Me – podobnie jak choćby Life of Pablo – jest albumem, który doprowadza do sklejenia życia i sztuki. Banał, który wymaga pogłębienia. Proszę bardzo. Chodzi nie tyle o zatarcie granicy, co implikowałoby nieprzekraczalne sąsiedztwo dwóch antagonistycznych terytoriów, ile raczej o wykazanie, że wcześniej, zanim doszło do powstania dzieła, między życiem a sztuką rozciągała się jakaś szara strefa i oto – w procesie twórczym – przestała istnieć. Po tym jak egzystencja i dzieło wparły się w siebie, wymieniły soki, zniknęło miejsce, z którego autor przemawiał, publikując swoje poprzednie utwory. Wokół tego braku będziemy się w tym tekście poruszać i obchodzić go jak rzeczywiście istniejące miejsce (na ciele albo w przestrzeni), bo za sprawą swoich ostatnich dokonań zarówno West, jak i Elverum kasują własne dorobki. W ich wypadku to, co nazwalibyśmy pozycją „osobną” w dyskografii, okazało się od niej silniejsze. Pojedyncza płyta spycha w niepamięć wszystkie poprzednie, jak gdyby była debiutem.

My, odbiorcy, żerujemy na tej właśnie przestrzeni, która implodowała. Nie mamy pojęcia o życiu autora, ani o jego zamiarach twórczych – widzimy tylko jak jedno przelewa się w drugie. Gdy zostaje nam odebrana możliwość śledzenia tego procesu i charakteryzowania jego parametrów, zostajemy rozbrojeni. Dzieje się tak coraz częściej, podstawowe narzędzia recenzenckie przestają funkcjonować, stąd też wzmaga się tendencja do przepracowywania „wielkich płyt” (instant classics) wspólnymi siłami całych redakcji. Krzysiek Kwiatkowski słusznie pyta „co dalej” – co Elverum miałby teraz nagrywać, a równie ciekawe wydaje mi się pytanie o to, „co dalej” z nami. Wspomniane sklejenie granic jest równoznaczne z zanikiem tego, co było między nimi – jakiegoś bufora, „trzeciej” przestrzeni, gdzie toczył się transfer między życiem (wraz z wpisaną w nie śmiercią) a jego artystyczną reprezentacją, a gdyby tego było mało, Life of Pablo i Crow nadgryzają jeszcze instytucję albumu, streamu, plików i tak dalej.

Myśląc o takich płytach, poruszamy się w przestrzeni antymedialnej, gdzie nośnik jest pojęciem anachronicznym, jeśli nie wprost śmiesznym. Nie ma fizycznej możliwości zawarcia w sobie dzieła, jest raczej przez niego zżerany, jak organizm przez autoimmunologiczną chorobę. Żadne „naczynie” – płyta, megabajty na jakimś dysku czy serwerze, transfer – nie udźwigną narcyzmu Westa czy bólu Elveruma, afektów, które zmieniają z dnia na dzień swoją konsystencję, wymagając ciągłego nadpisywania, zrywania plomb z ukończonego œuvre, by włączyć do niego jeszcze to, co czuło się wczoraj, a potem także to, co dzisiaj czuje się odnośnie tego, co czuło się wczoraj. Ostatecznie rola teraźniejszości sprowadza się do bycia trampoliną dla reinterpretacji przeszłości – „całe dzisiaj poświęcę na rozumienie wczoraj, tak więc dzisiaj wydarza się tylko o tyle, o ile jest wariantem wczoraj”. Czas nie zawiera tu zdarzeń – przeciwnie.

III. Wierzyć w to, że Elverum śpiewający o śmierci swojej Geneviève jest bardziej „szczery” od Kanyego, mniej rozdęty, lżej traktujący wymogi stylizacji byłoby naiwnością. Nie ma jakościowej różnicy między metanarracją Westa – przypomnę: „What if Kanye made a song, about Kanye? / Called «I Miss The Old Kanye», man thatd be so Kanye / Thats all it was Kanye, we still love Kanye / And I love you like Kanye loves Kanye” – a Elverumem zarzekającym się w wersie otwierającym album, że ta śmierć – ta akurat: przedwczesna, jego żony, na raka trzustki – jest prawdziwa. Prawdziwsza od śmierci, które oglądamy codziennie na ekranach. Prawdziwsza od tych, które dotknęły nas. „Mało jest śmierci zupełnych / Cmentarze roją się od fałszerstw” – Elverum bierze sobie twierdzenie Roberto Juarroza (w przekładzie Marty Cichockiej) do serca.

Słowa, które nastąpią zaraz potem – „Its not for singing about / Its not for making into art” – przydadzą się wielu recenzentom. Dzięki nim będzie można z powodzeniem odgrywać współczucie dla artysty w żałobie i uchylić się przed uwikłaniem w skomplikowaną, wymagającą czasu płytę. Zasłaniając się sądem, iż śmierci nie wypada punktować, Bartek Chaciński sprowadził pracę krytyczną do wystawienia noty. Skoro w tym wypadku noty być nie może, to nie będzie też poprzedzających ją analizy czy interpretacji. Świetnie, zwolniło się popołudnie! Opowiadając się przeciwko tabloidowemu „punktowaniu śmierci”, Chaciński – podobnie jak recenzent Onetu – wybiera poetykę niewyrażalnego i tym samym ponosi metodologiczną porażkę. „Nie na miejscu” jest bowiem nie tyle punktowanie Crow, co raczej „narzucenie” sobie milczenia, którego sens sam Elverum podważa, umieszczając na okładce płyty nic innego jak tekst.

Night Palace Joanne Kyger, bo o nim mowa, to krótki wiersz posługujący się sformułowaniami, które dekadę później wykorzysta Rosi Braidotti w swojej słynnej książce o posthumanizmie. Badaczka następująco rozwinie puentę Kyger o przeszłości, która wciąż wydarza się przed nami: „O tyle, o ile jest wszechobecna w doświadczanych przez nas krajobrazach psychicznych i cielesnych jako coś, co już się wydarzyło, śmierć jako wydarzenie konstytutywne już się zadziała; wydarzyła się jako wirtualna potencjalność, tworząca to, czym jesteśmy. […] Jako istoty śmiertelne, wszyscy «już byliśmy»: spektakl naszej śmierci jest wpisany między wierszami w scenariusz naszej czasowości, nie jako przeszkoda, ale jako warunek możliwości” (R. Braidotti, Po człowieku, przeł. J. Bednarek, A. Kowalczyk, Warszawa 2016, s. 255–256).

IV. Samo odnotowanie faktu, że ta rzekomo hermetyczna płyta co i rusz otwiera się na świat zewnętrzny, między innymi po teksty kultury, pozwala odebrać płynącą z niej zachętę do interpretacji, nie zaś – jak chciałby Chaciński – (wy)godnej niemoty. Elverum wypowiada się w poetyce paralipsy, którą Barthes definiował jako „figurę retoryczną polegającą na mówieniu o tym, czego się nie powie, a zatem na wypowiedzeniu tego, o czym się rzekomo milczy: «nie wspominając o…» i tu następują trzy strony tekstu na ten właśnie temat”. Co najmniej kilka fragmentów Crow przeistacza wiersz Kyger w decyzje artystyczne. Mniej więcej od 02’10’’ „Seaweed” Elverum wprowadza klawisze, które zdają się imitować pętle Basinskiego, a konkretnie ich niezdecydowane balansowanie między pro- i regresem. „Wszyscy już byliśmy”, „śmierć już się zadziała”, więc ani nie postępujemy ku niej, ani się nie cofamy, lecz zapadamy w głąb słabnącego ciała, „miedzy wiersze”, zaskoczeni przez wykolejenie się czasu: urwał się, skończył już dawno – śmierć tylko to potwierdza – więc czym żyjemy, czym mierzymy?

Można tę metaforę wytłumaczyć z pomocą tekstu „Raven”, ustawicznie operującego anaforą „and”. Po śmierci Geneviève wszystko się z nią łączy, ale to dlatego, że tkanka rzeczywistości zarasta już dziurę po tej dziewczynie. Trzeba się spieszyć, by dotykać pustki, a tym samym odświeżać w sobie ból – ostatni ślad jej istnienia. Pod naciskiem paradoksu musi dokonać się inwolucja do dziecięctwa. Dlatego też najbardziej poruszający moment Crow znajdziemy w pojedynczej sekundzie „Toothbrush/Trash”. Zaraz po tym jak śpiewa o przeciągu, który trzasnął drzwiami gdzieś w domu, Elverum wstawia na potwierdzenie swoich słów sampel z jakiegoś innego trzaśnięcia innych albo tych samych drzwi (02’16’’). To jednocześnie szkolny teatrzyk, gdzie kwestie popiera się szerokimi gestami, i dorosłe pragnienie, by słowa wywoływały rzeczy i zjawiska. Tego rodzaju sprawczość nie ma jednak racji bytu, nagromadzenie słów nie stworzy przeciwwagi dla „Geneviève” – wyrazu, który przestał przywoływać człowieka. Ale właśnie przez to, że – jako jedyny – nie działa, ów wyraz wyróżnia się i kusi, by ciągle go wypróbowywać.

Elverum rozumie żałobę podobnie jak Javier Marías w wybitnych Zakochaniach. Bohaterka tej powieści nie może pogodzić się z tym, że ludzie znajdują sobie nowych partnerów po rozstaniach bądź śmierci ukochanych. Nie stać nas na wytrzymanie bólu, trwanie w nim, więc uśmiercamy tego, kto odszedł, po raz drugi – osłabiając w sobie pamięć o nim, zastępując go kimś innym, szukając ulgi od ostatniego śladu jego obecności, jakim jest ćmiący ból. Ocieramy się teraz o prawdę odnośnie dominanty emocjonalnej Crow. Recenzenci nie potrafią się zdecydować czy to płyta rozpaczliwa, melancholijna czy też mimo wszystko optymistyczna. Powiedziałbym raczej, że uczuciowym sednem jest tu poczucie winy, rodzaj emocjonalnego darwinizmu: by samemu żyć, trzeba ostatecznie uśmiercić tego, kto nas zza grobu nawiedza. Elverum przeżuwa tę prawdę, nie mówiąc o tym, przez cały proces nagrywania. Co dalej, po ukończeniu tego hommage? Żałoba będzie skończona? Zyska się prawo, by żyć dalej, jak wcześniej? To nie powinno być możliwe, a jednak się wydarza. Świat jest okrutny, ponieważ ból po stracie słabnie. Czas, lecząc rany, sprowadza na siebie nienawiść zranionych.

V. Robert Sankowski rozmyślnie dezinterpretuje album Elveruma po to, by upchnąć go w rubryce „płyta dnia” na stronie Wyborczej. Nie spodziewam się po autorze króciutkiej notki w masowym medium, że będzie roztrząsał paradoksy żałoby, ale mógłby przynajmniej nie kłamać. By udający recenzję tłit jakoś się spiął, Sankowski zmyśla płytę diametralnie różną od ostatniego albumu Mount Eerie. „Każda żałoba musi się przecież kiedyś skończyć” – pisze, choć Crow jest pod koniec wręcz antytezą pocieszenia. Nie ma też mowy o przesunięciu uwagi ze zmarłej żony na córkę, jak twierdzi Sankowski. Wręcz przeciwnie: dziecko bywa tu używane jako detektor rzekomej obecności zmarłych, jak w ostatniej piosence, gdzie Elverum indaguje półtorarocznego brzdąca. To już nie kwestia interpretacji, lecz przesłuchania recenzowanego materiału. W autobiograficznej końcówce – „Soria Moria” – nie ma mowy o konsolacji. Przeciwnie: Elverum wspomina swój mizantropijny wypad na obrzeża Norwegii, skąd nie chciał już wracać do świata.

Zaczerpnąwszy tytuł piosenki z obrazu Theodora Kittelsena, którego oryginał wisi w Galerii Narodowej w Oslo, Elverum świadomie, w autodestrukcyjnym odruchu, wspomina tamten mroczny okres jako chorobę, z której wyleczyło go zapoznanie żony (formatywną wagę tego okresu samotności podkreśla zmiana nazwiska: po 24. roku życia Elvrum zaczyna „pisać się” jako Elverum – nazwa norweskiego miasteczka). Z tym że teraz w tej właśnie zażegnanej miłością gangrenie można by upatrywać ratunku. Tytułowy zamek z legend równa się tu próbie cofnięcia czasu do punktu sprzed znajomości z Geneviève i zarazem cofnięcia podjętej przez nią kuracji przeciwko zgorzknieniu. Teraz, w żałobie, można by bezpiecznie zagrzebać się w goryczy i jadzie, ale nie da się już tego zrobić, z jej winy. Na trop tego rozżalenia wpada i należycie je docenia chyba tylko Mike Powell z Pitchforka (świetne akapity siódmy i ósmy).

VI. Tekścik Sankowskiego przydaje się o tyle, że wskazuje jeszcze jeden aspekt pułapki, w którą Crow zapędza recenzentów. Elverum uwidocznia, że gdy w końcu się nam ona przytrafi, wyczekiwanej i mitologizowanej autentyczności nie mamy jak uhonorować. Adekwatne ujęcie Crow uniemożliwiają media, w jakich realizuje się pisanie o muzyce. Na myśl o umieszczeniu „poważnej” recenzji tej płyty na zmieniającej się z godziny na godzinę jedynce jakiegokolwiek serwisu, można się tylko roześmiać, a w związku z tym – odechciewa się pisać. Ból był od zawsze signature affect Elveruma. Crow jest dla niego w gruncie rzeczy powrotem do domu – na ulubione terytorium. W obecnych warunkach nie zdołamy jednak tego regionu poddać przekonującemu mapowaniu. Nie ma na to czasu ani miejsca, brak też rezerw duchowych, z których można by czerpać siły do walki o nie. Życie samo w sobie – bez domieszek społecznopolitycznych, odwrócone plecami do kolektywu, nie dające się cudownie rozmnożyć między głodnych no-life’ów – przestaje boleć, a co za tym idzie przestaje też przedstawiać sobą wartość. Czyja strata?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz