Awangarda muzyki końca XX wieku.
Przewodnik dla początkujących
2014, Wydawnictwo w Podwórku
Znaczny odsetek
tworzących dziś muzyków nie zdaje sobie sprawy z własnego
zadłużenia u luminarzy XX-wiecznej awangardy albo się do niego nie
przyznaje. Nikogo to nie dziwi, bywa nawet że brak samoświadomości
jest traktowany jako wyraz artystycznej swobody. Poszukującemu
słuchaczowi – zwłaszcza jeśli zajmuje się pisaniem o muzyce –
odmawia się tego przywileju. Powinien znać kanon, genezę, nawet
jeśli uważa, iż lepiej byłoby poczytać o najnowszej myśli
dźwiękowej niż wracać do jej (nieuświadamianych sobie przez
samych twórców) korzeni. Jeśli budzi to mój sprzeciw, to nie dlatego, że znudziły mi się dzieła Johna Cage’a, jego
kontynuatorów i kontestatorów. Chodzi
raczej o zmęczenie tekstami, które się im poświęca.
Autorzy chcą z jednej strony celebrować bohaterów swoich książek i pobudzać ciekawość czytelników, z drugiej jednak – nie starcza im odwagi, by porzucić schemat, polegający na szkicowaniu stanu badań, przypominaniu biografii i tak dalej, za każdym razem od nowa, mimo że bibliografia literatury przedmiotu rozrasta się z roku na rok. Do tego konteksty, jakimi obudowuje się dzieła awangardzistów, pochodzą zazwyczaj od nich samych; opracowania, rzekomo erudycyjne, świecą światłem odbitym. Dyskurs wytwarzany na potrzeby wielkich postaci czy dzieł otwiera wokół nich przestrzeń, którą czytelnik musi pokonać, by – jak sądzi – dotrzeć do sedna odpowiednio przygotowanym, ale zbyt często u celu zastaje jedynie strzępki obiecywanej mu wielkości. Dokonania herosów muzycznej awangardy okazują się nie tak znowu imponujące, ich siła wytraca się po drodze (choćby w kolejnych egzegezach I Ching).
Autorzy chcą z jednej strony celebrować bohaterów swoich książek i pobudzać ciekawość czytelników, z drugiej jednak – nie starcza im odwagi, by porzucić schemat, polegający na szkicowaniu stanu badań, przypominaniu biografii i tak dalej, za każdym razem od nowa, mimo że bibliografia literatury przedmiotu rozrasta się z roku na rok. Do tego konteksty, jakimi obudowuje się dzieła awangardzistów, pochodzą zazwyczaj od nich samych; opracowania, rzekomo erudycyjne, świecą światłem odbitym. Dyskurs wytwarzany na potrzeby wielkich postaci czy dzieł otwiera wokół nich przestrzeń, którą czytelnik musi pokonać, by – jak sądzi – dotrzeć do sedna odpowiednio przygotowanym, ale zbyt często u celu zastaje jedynie strzępki obiecywanej mu wielkości. Dokonania herosów muzycznej awangardy okazują się nie tak znowu imponujące, ich siła wytraca się po drodze (choćby w kolejnych egzegezach I Ching).
O awangardach pisze się jak o niewątpliwym filarze współczesnej
kultury, w tym samym czasie przemilczając, że – jak zauważa Tomasz Swoboda – te „zjawiska
nie przebiły się jeszcze do powszechnej świadomości, a tym samym
słowa je określające nie weszły do oficjalnego rejestru języka.
Być może zresztą nigdy nie wejdą, gdyż zastąpią je inne, nowe,
uznane za bardziej adekwatne”. Powaga tematu i przelotność języka
nie służą sobie, ich wzajemne ścieranie się jest jednak
interesujące. Pokazuje, że może temat wcale nie jest aż tak
monolityczny, że może sprawdziłby się w nowych porównaniach i
kontekstach innych niż czysto estetyczne lub historyczne.
Marcin Borchardt nie
pisze tego wprost, ale wydaje mi się, że miał na celu nie tylko
zebranie informacji, ale też przegrupowanie języka, w jakim
dotychczas je podawano. Książka w wielu punktach wykracza poza
dotychczas opublikowaną (przynajmniej po polsku) sumę wiedzy o
dziejach artystów i maszyn, które zadecydowały o ich sukcesie,
przede wszystkim jednak manipuluje obowiązującymi w ich kontekście
strategiami retorycznymi, co okazuje się być nie mniej
merytoryczne. Autor Awangardy musiał mieć świadomość
nasycenia bibliografii, wydaje mi się zatem, że z rozmysłem
prowadził swoją książkę w stronę kojarzenia sztuki z
egzystencją (nie chodzi tu o tak zwane „uprzystępnianie”
sztuki, lecz o dowodzenie, iż nigdy nie była trudna, wystarczy
tylko postrzegać ją w odniesieniu do życia). W tym samym czasie
lektura książki pozwala przypuszczać, że tego rodzaju podejście
jest dla Borchardta intuicyjne, „naturalne”.
Borchardt – w
odróżnieniu od choćby Zbigniewa Skowrona, autora skądinąd
pouczającej Teorii i estetyki awangardy muzycznej XX wieku –
preferuje w roli źródeł doniesienia prasowe. Dzięki temu
zmniejsza się dystans między bohaterami jego książki, a
wskazanymi w jej podtytule „początkującymi”, do których ją
adresuje. Nie mamy jednak do czynienia z publikacją, która
beletryzuje żywoty muzyków. Narrator Awangardy posługuje
się językiem pozbawionym metafor i porównań, językiem, którego
klarowność jest efektem cierpliwego przesiewania i – może
bolesnego, może wyzwalającego – ogołacania tekstu z ornamentów.
Obcujemy z pisaniem „dla początkujących”, które meandruje
między czternastoma stronami bibliografii (źródła książkowe,
prasowe, internetowe, filmy oraz płyty) i licznymi przypisami.
Awangardy są rezultatem szeroko zakrojonych i długotrwałych
studiów.
Borchardt przepracował
konteksty filozoficzne, do których odwoływali się (albo które
stworzyli) bohaterowie jego książki, w stopniu pozwalającym mu na
wysuwanie własnych, autorskich definicji. Warto porównać przepis
na ambient podany przez autora Awangardy z hasłem na Wikipedii. Pierwszy akcentuje raczej intencje, stara się rozumieć
ambient jako doświadczenie, które da się objaśnić z
fenomenologicznego bądź antropologicznego punktu widzenia:
Artystyczną antytezą muzaka jest ambient, komponowana muzyka tła pozbawiona cech inwazyjnych. Zdefiniowana w połowie lat siedemdziesiątych przez angielskiego kompozytowa i producenta Briana Eno (ur. 1948) jako całkowicie nowy rodzaj twórczości elektronicznej. Muzyka ambient nie kreuje nastroju otoczenia. Podkreśla tylko pewne charakterystyczne elementy akustycznej aury miejsca (na przykład hałas silników w czasie startu samolotów na lotnisku) i wzbogaca je o nowe elementy (na przykład dźwięk elektroniczny), tak by zlały się w jedną homogeniczną całość. Ambient ma tworzyć daleką od banału, przyjemną, relaksującą atmosferę. Stymulować słuchaczy do myślenia, a nie fundować im mniej lub bardziej subtelne pranie mózgu [269–270].
Druga – mętnie
streszcza mechanikę, ujednolicając rozliczne odgałęzienia
gatunku. Borchardt samodzielnie, „z głowy”, opisuje również
działanie urządzeń na tyle skomplikowanych, że mogłyby z
powodzeniem wystąpić w Rousselowskim Locus Solus.
„Opowiadana przez niego
[Borchardta – F. S.] historia awangardy – pisze Swoboda – jest
przede wszystkim historią kompozytorskiej inwencji i
wykorzystywanego przez muzyków sprzętu. W trakcie lektury tego
«przewodnika» zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z czymś
w rodzaju materialnej historii muzyki – dziejów oprzyrządowania,
które zyskuje rangę instrumentu, a nawet elementu dzieła”.
Maszyny są w książce Borchardta dopełnieniami egzystencji
obsługujących je artystów, protezami, bez których twórcza droga
prawdopodobnie zagubiłaby swój kierunek. „Varèse całe życie
czekał na technologię, która umożliwiłaby materializację jego
wizji muzyki” [278], ale nie ustępują mu trzej amerykańscy
minimaliści, portretowani jako osoby, których życie zostało
zdeterminowane przez dźwięki, między innymi dźwięki maszyn, na
przykład – jak w wypadku Steve’a
Reicha – łoskot kół pociągu.
Odgłosy
pracy mechanizmów są trudne do precyzyjnego nazwania z uwagi na ich
stosunkowo krótki staż w codziennym otoczeniu człowieka. Borchardt
niejednokrotnie musiał podejmować – wciąż jeszcze nie tak
oczywiste i nie tak wyzbyte znaczenia, jak mogłoby się wydawać na
pierwszy rzut oka – decyzje co do pisowni (wybiera na przykład
spolszczony „dron” zamiast angielskiego „drone”) albo
przeszukiwać profesjolekty. Przymiotnik „burdonowe” [dźwięki],
z którym nie spotkałem się nigdzie wcześniej, należy do
zazdrośnie strzegących swojego dialektu muzykologów i budowniczych
instrumentów, ale już parę miesięcy po premierze Awangardy
znajdziemy go w artykule o nowej płycie Starej Rzeki. Jakub Bożek
pisze w nim o „przepastnych burdonach”, które założyciel
projektu, Kuba Ziołek, potrafi wygrać na gitarze obok
„psychodelicznych riffów” i
„elektrycznych arabesek”.
Kwestie językowe na tym
oczywiście się nie kończą, warto jednak przenieść uwagę
jeszcze na rozplanowanie książki i skupić się zwłaszcza na
detalu, który początkowo umyka. Rzadko się zdarza, by obecność
tego czy innego cytatu została przez Borchardta uzasadniona
wcześniejszym lub późniejszym komentarzem. Wypowiedzi muzyków,
choć graficznie wydzielone, pojawiają się jak gdyby znikąd.
Niektóre są ściśle autonomiczne, nie mają nic wspólnego ani z
tym, co je poprzedza, ani z tym, co następuje po nich. Wywód omywa
je i płynie dalej własnym torem. Jak czytać ich obecność?
Początkowo próbowałem wpasować – winterpretować – je w
korpus właściwego tekstu, ale dość szybko zorientowałem się, że
ulegam automatyzmowi.
Cytaty z dzieła są
zwykle dowodem na to, że interpretator trzyma się jego litery.
Zbytnie przywiązanie do tekstu, podpieranie go biografemami i tak
dalej, sprawia, iż odczytanie – zamiast być podróżą ku
zrozumieniu – przeradza się w argument, a dzieło w autorytet,
przed którym mają drżeć wyznawcy poglądów odmiennych od tych,
które przedstawił egzegeta. U Borchardta odwrotnie: cytaty służą
raczej rozrzedzeniu narracji, czytamy kilka różnych od siebie i
autonomicznych głosów, a wahania ich tonacji urozmaicają lekturę,
nie mówiąc już o tym, że kładą akcent na jednostkowe
predyspozycje czy usposobienia artystów, a tym samym wyłączają
ich z szeregu grup, nurtów, kolektywów, do których należeli. Tak
wyodrębnione, postaci muzyków osiągają pewną wzniosłość, ale
nie pomnikową, lecz ludzką, co jeszcze podkreślają ich
fotografie. Losy bohaterów książki są najczęściej opowieściami
o miotaniu się i o decyzjach, które w istocie są podległością wobec
„przeznaczenia”. Oszczędny styl Borchardta równoważy ów „naturalny” patos i daje efekt podobny do tego, jaki
wywiera proza Dona DeLilla. Awangardy
inspirują do zapoznania się z kompozycjami, które autor poleca w
poradnikowych partiach swojej książki. W dobie Internetu nie ma z
tym większego problemu, wręcz przeciwnie: wariantów i wykonań
jest zbyt dużo, szczęśliwie w Awangardzie
wskazuje się konkretne adresy dyskograficzne, stąd też nie może
być mowy o pomyłkach: chętni będą w stanie odtworzyć
doświadczenie autora i dzięki temu na własną rękę odnieść się
do jego obserwacji.
Pod wpływem lektury
zamarzyła mi się pozycja, która z podobnym pietyzmem zajęłaby
się opisem eksperymentalnego odłamu muzyki współczesnej.
Chciałoby się wprząc Borchardta w pisanie o Michaelu Pisaro, Fabiu
Orsim, Pietrze Riparbellim, Williamie Basinskim, o vaporwave albo PC
Music… Co by usłyszał i co by o nich napisał? Samo pojawienie
się tego pytania wskazuje na krytyczny aspekt Awangardy.
Choć są nieliczne, nie brak w książce wypowiedzi oceniających.
Borchardt nie raz wyraża swoją antypatię dla muzyki rozrywkowej
czy też, zdaje się, w ogóle muzyki „nowej” (mam tu na myśli
po prostu datę wydania, nie innowacyjność). Taka postawa może
zaskarbić mu sympatię purystów i zarazem odstręczać osoby, o
których pisałem w pierwszych akapitach. Czasem można odnieść
wrażenie, że Awangarda jest nadawana z wyspy, na której czas się
zatrzymał, i że to właśnie izolacjonizm gwarantuje
satysfakcję z poznawania luminarzy awangardy. Tego rodzaju opór interesująco cieniuje wizerunek autora, który zrobił, co mógł, żeby ukryć się za swoim tekstem, i rozbudza oczekiwania wobec kolejnych
tomów publikacji.
Moim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń