poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Isengrid - Modlitewnik + Twinsistermoon - Then Fell the Ashes...

Isengrid
Modlitewnik

2010, Blackest Rainbow



2.9



Stosunkowo króciutki, album damskiej połówki Natural Snow Buildings koncentruje się na odmalowaniu prześwietlonego słońcem lasku, akcentując na zmianę to rejony cienia, to obszary silniej nasłonecznione. Te pierwsze kojarzą się z Lisą Gerrard jako autorką soundtracków do Whale Ridera i A Thousand Roads. Drugie przypominają raczej jaskrawy pop, może i z wyważonymi shit-dystorcjami, ale bez melodii. Obie grupy mają swojego akceptowalnego reprezentanta: "I Know Where I'm Going" po stronie słońca i "Strigele Tanz" po stronie cienia. Ten drugi, dbały o zaakcentowanie za sprawą zdezelowanych skrzypiec inspiracji apokaliptycznymi odmianami folku, robi sobie sporą siarę bytując w roku premiery Baalstorm, Sing Omega. Reszta niezbyt skutecznie próbuje imitować barokowy post-folk They Turned Our Desert Into Fire Lickets.

Obiecanki cacanki na okultyzm, kruki, pogańskie zabobony sprowadzają się do stereotypowych dla post-folku ewokacji. Masońskie symbole na okładce? Ciekawy emblemat, skrywający kronikę życia flory. Modlitewnik? Franciszkański i naiwny mimo usilnej kreacji na pagan folkowy respons dawany Pocahaunted. Gdyby to była pierwsza publikacja Isengrid, gdyby pierwszy raz słyszeć takie grańko, można by się oddać minucie zadumy. Nawet wtedy jednak podejrzewać by można, że całą płytę nagrano w jeden dzień lub jeszcze lepiej: że całość materiału artyście z większym wyczuciem wystarczyłaby na jeden porywający kawałek. Deprymujące świadectwo nadproduktywności, którego najciekawszym elementem pozostaje tytuł.

Twinsistermoon
Then Fell the Ashes...

2010, Blackest Rainbow



2.7



Jeden wielki Sigur Rós. Facet daje czarną okładkę z wielkimi literami, czcionką, o której hobbyści mieliby pewnie wiele do powiedzenia, wielokropkiem na końcu, słowami fell oraz ashes w tytule i rzuca człowieka w sam środek gęstwiny mrocznych, psychodelicznych drone'ów. Hahahahaha. Ma być zimno, ciemno, igła kompasu kręcić się ma wokół własnej osi. Każą ci brnąć przez śnieg, szary opad, chłód i mgławicę, wszystko zawiane, zasypane. Tracisz siły na łażenie od jednego majaczącego we mgle kształtu do drugiego... Poganiacze ciągle krzyczą z poboczy: bądź przerażony, strach, strach, więcej lęku. Starasz się więc wyprodukować trochę zimnego potu, który uzupełniłby podmuchy wiatru niosącego marznący wodny pył. Nagle... tak, nie wydaje ci się! to anielski głos, a potem? to dźwięk pozytywki! Hipnotyzuje cię, podążasz za nim. Stajesz w pół kroku. Walisz się w czoło. Tak, ja też nie wiem jak mogłeś pomyśleć, że to pretensjonalne gówno może być czymś innym niż snem wyeksploatowanej wyobraźni.

Kiedy już się obudzisz - nie pij tyle Anatola, odstaw fajki, przejdź się. Uświadom sobie z całą mocą: mimo że na pierwszy rzut oka wydawać się może inaczej, każdy rok twojego życia był inny. Przypomnij sobie, co wyróżniało ostatnie pięć poszczególnych lat. A co je łączyło? Kim tak naprawdę chcesz być i czemu jeszcze nie zacząłeś do tego dążyć? Zastanów się jakie są twoje szanse przetrwania, jeśli świat opanowałyby zombie? Czy w ostatnim tygodniu rozpocząłeś i skończyłeś jakiejkolwiek objętości utwór literacki? Szczerze: dlaczego nie znasz żadnej liczącej się serii komiksowej? Czy aby na pewno jakiekolwiek twoje przeświadczenia są w ogóle słuszne? Jeszcze raz, o wiele mocniej niż we śnie, jebnij się w czoło i przejdź się przynajmniej do sklepu rozważając to po drodze.

Po przesłuchaniu prawie wszystkich ich wydawnictw, uznaję, że spenetrowałem Natural Snow Buildings w stopniu wystarczającym, aby powrócić do nich dopiero w razie potrzeby podkopania wyższej amplitudy ewentualnego re-hype'u. Rzadko zdarza mi się interpretować rzeczy jednoznacznie jako stratę czasu, w przypadku tych dwojga jest to napastliwie oczywiste odczytanie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Clientele - Minotaur

Clientele
Minotaur

2010, Pointy


3.3



Widząc tytuł i znając literackie zamiłowania MacLeana miałem nadzieję na dźwiękową interpretację Domu Asteriona, ale Clientele nie pozwolili sobie na ciekawą odskocznię, drążąc raczej klimaty bardzo dobrze już znane, niekiedy nawet słabo autoplagiatując drugą połowę wydanego ledwie niecały rok temu Bonfires On the Heath. Mimo że trwa tylko pół godziny, Minotaur drażni, pobudzając tęsknotę za Mercury Rev, równie często pomijanymi i równie chętnie sięgającymi po bajkowe tematy.

Melorecytowany "Green Man" udałby się Jonowi Donahue lepiej. Nie chodzi nawet o mogącą znużyć długość kawałka, ale jego racjonalistyczne inklinacje, uparte wyzuwanie z magii. Opowieść snuta na tle natarczywie niepokojących field-reców rodem z myspace'owych dark ambientów nawiązuje do opowieści niesamowitych różnych autorów, ale niestety tylko na gruncie świata przedstawionego i akcji. Narrator jest boleśnie nieprzekonujący, zbyt zmęczony i zblazowany, aby zainteresować się tajemnicą. Równie dobrze można by wkleić tekst tej historii z dreszczykiem do Iwony i wcisnąć czerwoną kropkę w systemowym rekorderze. W kawałku, który mógł być high-lightem w gotyckiej manierze nawiązującym do "Losing Haringey" ze Strange Geometry, zaistniało to samo równanie, co w Wilkołaku Johnstona: za dużo wilkołaka (obrzydliwie oczywisty del Toro) + obawa przed zanudzeniem widza detalami wiktoriańskiego/gotyckiego otoczenia + przekonanie, że pokocha tak oryginalną substancję jak krew.

Pierwsze trzy kawałki prowadzą do czwartego (co tym bardziej podkreśla przewidywalny charakter wydawnictwa), zatytułowanego pompatycznie "Paul Verlaine". Półmetek, na którym wypatruje się końca. Półmetek, na wysokości którego trauma po drugim na płycie "Gerry" zaczyna powolutku odchodzić w cień. W sumie cudem, bo zobaczyć Clientele w kostiumach gnojków udających Sonic Youth było iście gówniarskim pomysłem na szokujące Halloween. Trudno otrząsnąć się z wrażenia, że obecny jest na Minotaurze jakiś nieznośny pierwiastek (twee? lub inne ze zgrzytem zwężające się słówko podane świtem przez megafon), kropelka jaskrawego, ciernistego cienkusza nicującego gęsty, lepki likwor w jego odwrotność. Radosny, rozgrzewający haust tradycyjnego Clientele zmienił się w niechętne sączenie, wymagające tego, co od Billa Murraya reklamówka Santori Time: ugrzecznienia, skupienia, prób kontaktu i oznak humoru. Miniaturka "No. 33" (znowu przywodząca na myśl Mercury Rev) troszeczkę odświeża zblazowane zmysły, ale zaraz po niej: niesławny "Green Man" i kompletnie niepotrzebnie jesteśmy na ziarnku grochu pragnąc zapomnieć lub nie zwracać uwagi.

Sytuacja niezbyt komfortowa, bo przecież to Clientele - jest się wrogiem wrogości do nich. Lecz przypomnę: Ariadne (2004) - EPka obierająca sobie za szyld ten sam mit o labiryncie, ale, trwając o połowę krócej, w klamerce szkicowych indie-popowych hicików zdążająca zamknąć takie dobra jak paletą przydymionych pasteli malowane neoklasyczne piano-ambientowe miniaturki (chyba mój ulubiony aranż ostatnio) i nastrój tajemnicy nieodłącznie powiązanej z ingerencją w mit, dreszczykiem wdarcia się jednostkowej wyobraźni w bazowe historie gatunku. Bezczelność tego gestu może zrównoważyć tylko naiwny, rozczulająco oderwany od rzeczywistości artyzm lub prościej: dziecięce przekonane, że historia, na której tropy wchodzi się chcąc wydłużyć jej życie, działa się naprawdę. Minotaur to chłodne ćwiczenie lub zbiór na chybcika zgranych b-side'ów, nie akt wiary. Dodaj dwa oczka do oceny, jeśli uznasz tę mistykę za absurdalną, ale nie wiem czy nędzne przeskoczenie 5.0 warte jest tej ateuszowej spinki.

sobota, 14 sierpnia 2010

Locrian - Rhetoric of Surfaces + Territories

Locrian
Rhetoric of Surfaces
2008, BloodLust!


3.1


Na najstarszej z dotychczas odnalezionych przeze mnie ich płyt, Lokrianie baraszkują jeszcze w betach. Poza inspiracjami oczywistymi dla chłopaków odżegnujących się od klasyków metalu, Rhetoric jest jak wyrwana z kontekstu połówka frazy Leśmianowskiego Topielca: zniszczota wonnych niedowcieleń. Jak średniówka wiersz na pół, tak płytę na dwie równe części dzieli pożądanie kontrastu. W lewym kanale (serio) tłoczą się te wonne niedowcielenia: zmysłowe wołanki, pogłosy, zaśpiewy. Echa ich spotykają się na równiku odsłuchu ze zniszczeniem i brzeszczotami rozlokowanymi w kanale prawym (aż tak proste). Sczepiają się więc (!) dwie antytetyczne siły: ulotna pagan folkowa celebra życiodajnych sił natury i zmechanizowane riffy, rozciągane w czasie jak pociągi, których anormalną długość konstatuje się znudzonym zdziwieniem, potakując-ziewając nad monotonnym patosem płaskich, czarno-białych noisescape'ów. Owszem, potrwa to dłużej niż znalezienie Rhetoric na mediafire, ale warto raczej porozdzielać sobie mgiełki Mallarmégo między kolejne rozdziały Stu dwudziestu dni sodomy, aby osiągnąć identyczny efekt w wersji wartej zapamiętania i przy okazji mniej natarczywej.

Locrian
Territories

2010, Small Doses


5.4



Tę rozgrzewkę przed zaplanowanym na listopad jako wilczy dół na Natural Snow Buildings dwupłytowym Crystal World uznaję za niezobowiązujący szkic. Wszystko wydaje się zbyt oczywiste, aby mogło być inaczej: harmonijne, wygrywane na organach drone-ambienty kondensują się w epickie spacerockowe przestrzenie i nawet odczuwalne stygmaty lo-fi nie obniżają osiąganego przez to granie diapazonu, wyłącznie fasadowego zresztą. Dodatkowo autorski charakter projektu psują goście, zaproszeni chyba do przetestowania poziomu hermetyczności wizji. Zgodnie z oczekiwaniami odbijają się od pola siłowego i popieleją, na czym korzystać może ego rdzennych muzyków, lecz nie należna nam przyjemność, bo okopcone truchła członków Nachtmystium i Yakuzy zasmradzają powidok. To z ich winy w samym centrum płyty (Procession of Ancestral Brutalism) znalazła się podła gitara rodem z Caspian, Noma Falty lub Yndi Haldy, niwecząca pieczołowicie kolekcjonowane pikselki wizji umorusanych podbrzuszy przejrzałych chmur gotujących się do rzęsistego skropienia świata przedstawionego wysokooktanówką.

Tłuste plamy archaicznego petroleum, wilgotna rdza, lepkie kanistry wyczarowują mimo wszystko brud jędrnej, ociekającej czarną ropą industrialnej post-apokalipsy, dźwiękowo odzwierciedlanej przez dyskretny sludge, synonim teksańskiego oleju. Ciekawe odczytanie zaproponowano tutaj: roztoczoną na Territories wizję nieodstępnego syfu porównał autor z kompulsywnie ścieranymi przez Lady Makbet plamami wyimaginowanej krwi. Efektowne zestawienie, pociągające tak, jak i jak inne obecne tu odnogi intertekstualne (Borgesowski tytuł openera, tytuł trzeciego kawałka streszcza być może neo-barbarzyńskie ustępy Drogi McCarthy'ego, a ostatniego obowiązkowe rekwizyty holywoodzkiego katastrofizmu). Szkoda, że ciekawe linki wyprzedzają stronę dźwiękową i rozmyte gdzieś za horyzontem zdarzeń, tracą zdolność odwrócenia jej uwagi od szturchanie kijem napotkanych podczas wędrówki po rozsypanej w gruzy autostradzie rozkładających się ciał wyczerpanych genres. O wiele bliżej tej pozycji do Rhetoric niż bezpośrednio poprzedzającego Drenched Lands: są terytoria, brak terroru, a w kwestiach obrazowania nawrót apatii po eksploracji dynamicznej akcji równa się zwykle niepokojącemu regresowi. Crystal World pokaże (ten z kolei tytuł zaczerpnęli z jednego z opowiadań J. G. Ballarda umieszczonych w zbiorze Ogród czasu, wzmagając jeszcze napięcie).

niedziela, 8 sierpnia 2010

Locrian - Drenched Lands

Locrian
Drenched Lands

2009, At War With False Noise/Small Doses



7.4



Początkowo czas schodzi Lokrianom na kreśleniu bezkresnej przestrzeni za sprawą błądzących od doom-folku po Neurosisową siekę gitar, post-industrialnej power elektroniki i lo-fi black metalowych drone'ów à la Sun O))) sporządzonych ze sprzężeń niemal identycznych z wykorzystywanymi przez Inca Ore (skompresowany i rozciągnięty pomruk rozgrzewającego się lampowego telewizora?). Pod natłokiem wielopowielanych efektów metalowa baza ulega transformacji w shoegaze i dark ambientowe kolumnady, do spółki ewokujące świat ogarnięty opadem. Daleko temu obrazowaniu do poetyckich przedstawień GY!BE, blisko zaś do uproszczonych narracji powieściopisarzy eksplorujących estetykę post-apokalipsy - szczególnie wyraźnie sąsiedztwo metod widać w potężnym, epickim closerze (Greyfield Shrines), który po kilku podejściach zaczyna się traktować jak literacką sci-fi drogi raczej niż utwór muzyczny.

Najciekawszy motyw Drenched Lands ulokował się jednak w centrum (Barren Temple Obscured by Contaminated Fogs): dziwaczny, przeszywający wrzask przypominający neurotyczny growling. Otoczka tego rozpaczliwego *wykonu* przywołuje obraz świątyni jakiegoś ohydnego kultu zadzierzgniętego wokół seksualnego rytuału i rozwiązuje płytę jak worek każąc dostrzec w niej m.in. wyraźną inspirację Druuną Serpieriego. Właściwie można przeprowadzić idealną analogię. Komiks jest ekstremalny, jak i DL, zabawiające się skrajem wytrwałości odbiorcy. Druuna wędruje po wyniszczonym świecie i bez wątpienia ruiny monumentów, zdegradowany hi-tech, wionące radiacją przestrzenie są również scenerią obraną na tło płyty. Zmierzam jednak do zadziwiającego faktu, że ww. motyw z centrum albumu oraz pojawiające się tu i ówdzie podejrzanie uduchowione zaśpiewy dzielą z Druuną także erotyzm: potworny, makabryczny i charakterystycznie dla estetyk BDSM wyjałowiony. Z precyzyjnym sformułowaniem spieszy na pomoc Huysmans w przedmowie do Na wspak:
Należałoby przynajmniej w formie pogłębionej wyjaśnić ową diabelską przewrotność, która wsącza się, biorąc za punkt wyjścia rozpustę zwłaszcza, w wyczerpane mózgi ludzkie. Wydaje się bowiem, w istocie, że choroby nerwowe, neurozy, otwierają w duszach szczeliny, którymi wnika Zły Duch. Jest w tym zagadka nie wyświetlona dotąd; termin histeria nie rozstrzyga o niczym; wystarczać może do sprecyzowania stanu materialnego, do zanotowania przemożnego tumultu zmysłów (...) Tego nikt nie wie; w rzeczonej materii medycyna bredzi, a teologia milczy.
Histeria. Uczucie, czy może raczej moment - jednostka czasu, która wydaje się być powiązana poprzez zagnieżdżenie się na jego szczycie, z procesem niechcianego spełniania się fantazji. Tak jak swobodnie snute w skrytości ducha fantazje o gwałcie mogą w trakcie realizacji ogarnąć histerią właśnie, a po niej traumą, tak wizje solipsystyczne, fantazje o pozostaniu samemu w post-apokaliptycznym świecie, mogą zaowocować histeryczną samotnością, kiedy nabiorą namacalnych kształtów. Histeria definiuje moment przełamania barier, jak to określił Huysmans: wniknięcia Złego. Tumult zmysłów przeładowanych nagłym urzeczywistnieniem rojeń i ich skrajnie odmiennym od wyśnionego charakterem. BDSM czerpie z tej ambiwalencji, widząc źródło erotyzmu w bezradnej obserwacji własnych procesów psychicznych - poddania się czemuś, co wymarzone budzi paraliżujący lęk. Jako obcemu na tym terytorium,
sensowna wydaje mi się tylko składnia taka, jak przed chwilą, szczególnie, że nie widzę sensu w dalszym trzymaniu się logiki w typowo groteskowej rzeczywistości, której poziom właśnie osiągnęliśmy.

Protagonistkę Serpieriego molestują trędowaci, gwałcą mutanty, ścigają sekty, zniewalają ghule i zombie (pomijając już intertekstualne gry podjęte przez autora, oddającego swoją heroinę także Mr. Hyde'owi czy Boskiemu Markizowi w post-nuklearnych inkarnacjach), ale co ciekawe, a uderzyło mnie to dopiero podczas słuchania DL, przez osiem części serii Druuna nie roni ani kropli krwi, a jedyne ostre narzędzie autor umieszcza w rękach jednej z nielicznych dobrych postaci. Fakt ten kluczy w barokowym labiryncie pistoletów laserowych, antycznych rewolwerów, biczy i mechanicznych szponów, w które wyposażeni są wrogowie Druuny i jej uniwersum. Widocznie krew okazała się dla autora fobiczną granicą, punktem, którego wzdragał się przekroczyć, wyczuwając kryjący się za nim ów moment histerii. Wobec delikatności tego rysu autorskiego przestrachu, uwikłanego w tysiące okienek jeżącej włos na głowie perwersyjnej makabry, pozostaje się bezradnym. I ten motyw zatajonego hamulca, nieruchomego oka cyklonu, obecny jest także na DL: granicą jest metal, którego przebiegłe unikanie wpędza czasem Lokrianów aż na niechętnie podejmowane post-rockowe ugory, za każdym razem dokładając jednak kroczek do ostatecznego tryumfu: z poziomu papieru, wnioskując po ograniczonym nakładzie, anonimowości (mniej niż 1000 odsłon myspace przy masie releasów zarejestrowanych przez discogs) i na pierwszy rzut oka niskim poziomie, należałoby może uznać projekt za jakiś zdegenerowany post-metal, w praktyce jednak dumnie narzuca się typowo post-modernistyczne, holistycznie pojmowane no genre.

Być może na fakt bycia kupionym wpłynął kontekst, którym dysponuję po przetrawieniu dziesiątek pozycji post-apo. Mam jednak nadzieję, że nie, bo szczerze: kiedy ostatnio widziałeś (szczere -aś raczej tu odpada) gdziekolwiek wysoką notę przy cover arcie z gotyckimi literami i smutną fotą wklejoną w pentakl? Szarpiąca nerwy, nagląca poszukiwaczy mocnych, nietuzinkowych wrażeń, konieczność, zostawiająca w tyle Shadow Kingdom Natural Snow Buildings.

*Dla pełnego zrozumienia i przejęcia zainteresowania talią przedstawionych tu przeze mnie motywów, warto sięgnąć po popularny artykuł Groteska i jej współczesne odmiany B. McElroya.

środa, 4 sierpnia 2010

RxRy - VAEIOUWLS

RxRy
VAEIOUWLS

2010, self-released



5.7



Szczerze, choć nie bez zastrzeżeń, podjarałem się jego debiutem, w głębi duszy wiedząc, że nie może stać się inaczej: kolejny krok zaprowadzi RexRaya klasę niżej. Self-title był przełykaniem słodkiego stulecia w kilka sekund. VAEIOUWLS nawiązuje do hojnego rozdawnictwa dopiero w siódmym z kolei, Fenneszyzującym EUIEE (Dancer Sea Floor Bed). Obiecujące momenty upchnięto w outrach, skompresowane w sensacyjne sekundy wieńczące rozproszone minuty właściwego życia utworów. Gdyby wyciąć pierwszych sześć takich finiszów, bez ładu i składu zmiksować je razem i słuchać z pozostałą czwórką jako króciutkiej EPki, byłoby wyśmienicie. Może ów zły impakt wywarł pośpiech, a może niezbyt trzeźwe podniecenie własną mocą. Owszem, projekt został doceniony na kilku blogach, miejscami wywołując bezkrytyczne reakcje, ale większą wyrazistość niż kilku hajperów ma fakt, że to już drugi release za darmo wpuszczony do Internetu przez kolesia na wstępie pomylonego przez publikę z Pandą. Może i jest to znak czasu, ale chyba też przeradzające się w kompleks pragnienie bycia docenionym i dostąpienia fizycznego nośnika w postaci choćby hiperestetycznej kasety.

Nadal jednak pozostaje płyta z powodzeniem uzupełniająca kolorystykę panoramy malowanej przez tegoroczne albumy Forest Swords, Rangers, Guido, Dead Letters, czy nawet Eluvium. Na pewno też jest to grower, a upewnia o tym mix kawałków, które inspirowały RexRaya przy tworzeniu VAEIOUWLS: Yellow Swans, późne BoC, Loscil, Belong, Burial - rzeczy, które trzeba sobie oswoić, dać się olśnić.

Argumenty rozumowe nie pomagają jednak znaleźć ukojenia. Obiecywałem sobie dynamiczny post-chill-wave z tech-gotyckimi implantami, dostałem chmurny minimal math-step. Ciekawy zwrot akcji, udana manipulacja uczuciami, ale, nie do końca wiedząc, co z tym począć, wzbraniam się przed zdecydowaną reakcją.