czwartek, 29 kwietnia 2010

Shugo Tokumaru - Port Entropy

Shugo Tokumaru
Port Entropy

2010, wint



7.4



Port Entropy
kojarzy się z dwoma znanymi z literatury tematami. Bardziej narzucający się jest nastrój karnawału, ale nie pantagruelicznego, a pogodnego, budzącego uśmiech i zawrót głowy jak kalejdoskop jarmarcznych pierrotów, których pochód zabawia gości egzotycznego jarmarku sztuczkami i historiami. Cukierki wybuchają po odwinięciu z błyszczących papierków, wiedźmy o najohydniejszych imionach zrzucają łachy ujawniając aparycję piękności, złodzieje grobów mają największe pojęcie o robieniu kabaretów. Opowiastki dziwaków krzyżują się wiążąc cały ewentualny mrok, przywołując mędrców ogłupiałych z miłości, osłabłych siłaczy i idiotów rządzących światem z przypadku, arlekiny i maski z Zamku krzyżujących się losów Italo Calvino, w którym niemi wędrowcy wymieniają się historiami układając narracje za pomocą sekwencji drobiazgowo iluminowanych kart tarota.

Drugi trop, skromniej zaakcentowany, to podziw dla świata rzeczy, przeświadczenie, że ożywają, kiedy nie pada na nie wzrok. Podobnie jak Robbe-Grillet w Gumach, Tokumaru z elegancją, bez deprymującego widza przestrachu, przemierza świat wyolbrzymionych mebli i zabawek, pozwalając na przejęcie swojej wizji jakby wypożyczał magiczne lorgnon. Komu taki zmieniający właściciela wzrok skojarzył się z opowiadaniami E.T.A. Hoffmana, szczególnie z Piaskunem, ten dobrze trafił, bo rzeczywiście: jest w tej warstwie Port Entropy nutka niesamowitości. Dodatkowo podejrzana jest łatwość z jaką przebiega utożsamienie z narratorem budzącym ufność i sympatię pomimo przemawiania niezrozumiałym językiem. Nieodparte przyciąganie tego krótkiego albumu zamienia odbiorców w ofiary wesołego pochodu legendarnego Szczurołapa, bohatera Flecisty z Hameln braci Grimm, który nie otrzymawszy zapłaty za wygnanie z miasta szczurów, za sprawą cudownej muzyki uprowadził także dzieci.

Utrzymany w ciemnej tonacji surowy debiut, Night Piece, był tak konsekwentny w roztaczaniu poetyckiego solilokwium, że nie było mowy o opuszczeniu gardy, co robiło swoje/wrażenie. Zdaje się jednak, że ludyczny wymiar sztuki pociągał Shugo od początku, czemu dał wyraz na kolejnych - L.S.T. (2006) i Exit (2008) - luźniejszych już i niestety o wiele słabszych płytach. Flirtując z rozmytym lo-fi i delikatnymi folkowymi balladami wciąż kompensował sobie niedostatki wiary w ekstrawertyczną część swojej osobowości. Dopiero więc utrzymane w klimacie pogody i zabawy, Port Entropy proklamuje wyzwoleńcze efekty zainteresowania Tokumaru popem i rozrywkową stroną muzyki. Nieśmiały niby i neurotyczny, porywa się tu z dobrymi efektami na jowialne wokale właściwe wrażliwcowi ośmielonemu słuszną banią sake i przekraczający granice kultur podręcznikowy feel good vibe. Melodie, dynamizm, dowcip, czyli przeciwieństwo wysublimowanych uczuciowych abstrakcji stawiających odbiorcy wymagania interpretacyjne. Mimo wszystko lub wbrew pozorom, jest to jednak album dorównujący siłą debiutowi.

W regularnych odstępach czekają na gości singlowe checkpointy: Lahaha, Straw, Malerina. Ławice uroczych, stroniących od ślamazarności piosenek śmigają między tymi hitami, lawirując między barwnym, dynamicznym folkiem a ciepłą urodą chamber-popu: Rum Hee z j-pop-rockowym outrem, Laminate ze spektakularnym wejściem intymizującej folktroniki w połowie drugiej minuty, teatralnie smutne Linne, pełno mocnych bitów i nagłych zwrotów akcji. Atakujące znikąd kulminacje pozostają świeże po wielokrotnym, łańcuchowym odbiorze. Słabsze punkty rozdania umykają właściwie uwadze w kontekście nie dających za wiele wytchnienia sąsiadów, dopiero z czasem prowokując skipy. Za cenę pierwszej ohydnej okładki w swojej dyskografii, Tokumaru nagrał płytę przywracającą sens oczekiwaniom stawianym przed twórcą Night Piece, jednocześnie poetyzując lekko swój dorobek: kamieniami milowymi jego talentu są albumy o przeciwstawnych ładunkach emocjonalnych, mocujące się z sobą, zaświadczając, że wyobraźnia Shugo daleka jest od nudnawego zastoju, sugerowanego dwoma poprzednimi jego wydawnictwami.


niedziela, 25 kwietnia 2010

Dinosaur Feathers - Fantasy Memorial

Dinosaur Feathers
Fantasy Memorial

2010, self-released


3.2


Przesłuchania: 1-2
Wrażenia: Po pierwszym razie wyglądało Dinosaur Feathers na któreś z kolei wesołe gówno. Uwagę przykuły: mgliste skojarzenie z Migala, jednym z zespołów tak ulubionych, że aż boję się doń za często wracać (i z perspektywy czasu wstyd mi, że przyszli mi do głowy przy okazji słuchania DF), i okładka, przypominająca trochę Dead Cities, Red Seas And Lost Ghosts M83. Czy opłaci się nie dać wiary pierwszemu wrażeniu i oprzeć się wpływowi rozczarowania stabilizującego się pod wpływem potopu bezsensownego happy-indie w uprzedzenie lub nawet orientację gustu? Wszyscy wiedzą, że nie. Poza mną, bo tak zdecydowałem się bawić. Niemal wszystkie kawałki DF irytują, odmawiając rozwijania się po mojej myśli, ale podjąłem się chwilowej akceptacji całej propozycji taką jaka jest, mając nadzieję przekonać się do płyty budzącej na samym starcie tak niby to ambiwalentne odczucia.
Ocena: 4.5
Samoocena: 9.3; spacer pod prąd własnych przekonań dobrze rokuje na wypadek powrotu totalitaryzmów

Przesłuchania: 3-5
Wrażenia: Korzystając z instrumentarium Japandroids czy Tings Tings, DF nagrali wszystko, czym chcieliby być Vampire Weekend – płytę jasną, pełną niedbałych melodii, nieoczywistych, jakby przypadkowych hooków, stylizowanej na pasjonacką amatorszczyznę rytmiki wprzęgniętej w podbijanie bębenka story-tellingowi ujętemu interesującymi tekstami, które momentami aż budzą współczucie, rzucane pochopnie, na wiatr, jakby stworzone, by umknąć uwadze. Dzięki ich liryzmowi płyta korzystająca z brzmień tropikalnych, żonglująca skojarzeniami z surf i bossa novą, opiera się stereotypowemu rozumieniu tych konwencji jako predestynowanych do przekazywania jednoznacznej rozrywki: tanecznej, beztroskiej, wysługującej się egzotyką przytemperowaną pod mieszczański hedonizm. Tropikanę obciążono na Fantasy Memorial przestrachem zetknięcia z nieznanym terytorium, nie tylko w sensie obcej przestrzeni geograficznej, ale też zaskoczenia białymi plamami na mapie psyche. Własne odczucia są ci obce, obserwujesz je z zewnątrz, jakby nie należały do ciebie? Skoro opuściły swoje miejsce i pałętają się wolno jak zoo podczas rozgardiaszu inwentaryzacji, twoim słownikiem są egzotyzmy, losem zaś ekspresja. Materiał – ścieżki, dźwięki, aranżacje, kompozycje, jakkolwiek – bywa tak nieskoordynowany, jakby sami twórcy wzbraniając się początkowo przed zbytnim komplikowaniem opowieści o uniwersalnych w gruncie rzeczy zjawiskach, ostatecznie, w trakcie tworzenia, zmuszeni byli dojść do wniosku, że to, co proste w odczuciu, trudne jest do wyrażenia, więc wymaga poczynienia przypisów, objaśnień, dygresji, zmuszając do pogodzenia się z niemożnością klarownej artykulacji.
Ocena: 7.5
Samoocena: 8.0 dla bożka przyzwalającej nadinterpretacji

Przesłuchania: 5-8
Wrażenia: Początkowo obrana postawa zaciekawienia i dyscyplinowania się, aby nie osądzić pochopnie czegoś, co nie zostało być może całkiem ogarnięte pierwszym spojrzeniem, okazała się błędem. Skrajnie wahające się szale uczuć wobec Fantasy Memorial przeważyło ostatecznie wypłynięcie na powierzchnię tendencyjnych inspiracji popem z lat obwieszczających familiarne stosunki Dinosaur Feathers z hype'ami Pitchforka pokroju Girls. Bełkotliwe przeskakiwanie z tematu na temat, gadulstwo i rzucanie słowami-fetyszami pozwoliło temu zespolikowi chwilowo zamydlić mi oczy. Zły na siebie, że sprzeniewierzyłem się pierwszemu wrażeniu, poszukałem zdjęć zespołu. Gdybym zrobił to od razu, nawet na moment nie zboczyłbym w jego kierunku. Oddając jednak sprawiedliwość: jest kilka momentów; podtrzymuję wartość liryków, być może najciekawszych spośród przesłuchanych w tym roku piosenkowych płyt zza granicy; słuchana przy wykonywaniu innych czynności, bez żadnego skupienia, płytka nie przeszkadza a Crossing the Canyon wydaje się być summą niezrealizowanych możliwości, które byłyby może zdolne przeciwstawić się jakoś niesmakowi po Teenage Whore, śpiewanym z obleśną manierą przeciągania samogłosek na modłę najebanych Sto lat albo Lechia. Kolejna okazja, by poczuć na własnej skórze, że chujowe indie nauczyło się naprawdę przekonująco udawać coś innego i ohydą napawa jak bardzo chujowe indie tą zdolnostką się napawa.
Ocena: 3.2
Samoocena: bicz za ignorowanie pierwotnych ustaleń własnego ego co do własnej intuicji

piątek, 16 kwietnia 2010

Rangers - Suburban Tours

Rangers
Suburban Tours

2010, Olde English Spelling Bee



8.1



Retrofuturyzm długie słowo, można by się lękać długiej definicji, a niespodzianka. Magazyn Pani (6/2009) podaje, że retrofuturyzm to, po prostu, jak w przeszłości wyobrażaliśmy sobie przyszłość. Krótkie zdańko z wyniosłym spokojem chwyta cugle rozszalałego Suburban Tours i słusznie, bo koncept płyty jest prosty. Tak jak w 49 idzie pod młotek Pynchona jedna z drugoplanowych postaci wystawia w małym miasteczku Stanów drugiej połowy XX wieku spektakl przeznaczony dla XVII-wiecznego widza, tak Joe Knight zdaje się żałować, że żyje tu i teraz, zmuszony rozmawiać akurat z nami, a nie z ludźmi, w których mieliśmy się w 2010 przemienić, gdyby ciałem stać się miała jego snuta z wysokości '80 wizja przyszłości. Kawałki zebrane na tej płycie to najczystszej wody post-modernistyczne oszustwo uwiarygodnienia akcji poprzez podsunięcie odbiorcy sfabrykowanych dokumentów, umiejętnie stylizowanych na oficjalne druki z epoki. W Golden Triangles Knight dowodzi, że uczestniczył w narodzinach psychodelii i psych-rocka oraz przewidział ich dalszy rozwój - parodiuje obowiązujące brzmienia '70, sugerując, że w 2010, po nałożeniu efektów, skompresowaniu, wcześniejszym wyłonieniu się Ariela Pinka i chill-wave'ów, niewiele się zmieni, postrzeganie z perspektywy nowinek to bujda i kult przekłamań. Przyszłość już się wydarzyła. Największą władzę ma tu Autor, tasujący rzeczywistości aż do osiągnięcia heterotopii - czasu idealnego, kiedy to Ziemia nosiła naraz Napoleona, Jezusa, Hitlera wprzęgniętych w służbę planecie i orkę zabawiania czytelnika. Rozcinając brzuch czarnego wróbla, szuka Knight także przesłanek co do przemian jakie zajdą w kwestii soundtracków do filmów animowanych i sowizdrzalskie Deerfield Village jest tego augurskiego zacięcia wynikiem.

Drażniące wysokie tony, elementy lo-fi, usterki edycyjne są dla Rangers tym czym herbata dla harcerzy, jeśli mają na celu sporządzenie mapy skarbu. Trzeba papier wymoczyć, ubrązowić, wymiętosić go i wsadzić do zardzewiałej puchy żeby mógł pokosztować blichtru bycia artefaktem i o tak uśpionej czujności, ani się spostrzegł, kiedy przedzierzgnął się w peer to peer dla fikcji. Tak naprawdę Suburban Tours jest pod spodem wypełnione gładkimi, okrągłymi brzmieniami. Nawykowo odczytywane jako symbol bezduszności, repetycje ujawniają nawet z czasem swoją emocjonalną, intuicyjną taneczność, modnie krautową (zabieg ironiczny w kontekście refleksji nad post- popu) szczególnie w centralnych partiach albumu. Wszystkie utrudnienia i nośniki niesamowitości są dla Knighta narzędziami stylizatorskimi, maskami ukrywającymi faktyczny tryb narracji. Nie da się patrzeć w przyszłość z perspektywy przeszłości nie odczuwając dreszczyku hazardu i nie ulegając pokusie deformacji. Tajemnicze mechanizmy, automaty napędzane maną jak roboty w crpg Arcanum oraz przygodówkach point&click Syberia, The Longest Journey lub Dreamfall, ożywione urządzenia z prozy Wellsa i Hoffmanna... Początkowo budzą niepokój przynależący do odczuwania groteski, ale z czasem, po oswojeniu się, potrafią być fascynujące i barwne jak świat malarstwa Harry'ego Granta Darta (słynne Aerostatic Cabrio zdobiące komiks Explorigator; koniecznie powiększyć ilustrację!). Taką impresjonistycznie miękką kolorystyką łagodnie fantazyjnych pasteli operuje piękne Glen Carin, którego demoniczny rdzeń spętany został delikatnymi, bluszczowymi pasażykami klawiszy.

Z drugiej jednak strony, faktycznie: to płyta, której można się bać, muzyka ewokująca groteskę szeregów identycznych willi i absorbującej pustki centrów handlowych. Rzeczywiście: repetycje nie są tutaj tym prostym nośnikiem bezduszności, jakim są na płytach, które rozpowszechniły aprobatę dla tzw. magii powtórzeń, czaru dystansu wobec tworzywa. Nie są też zachętą do transu. Niosą z sobą coś po freudowsku niesamowitego i jedyna na ten moment analogia jaką znajduję brzmi mniej więcej tak: jeśli przez godzinę obserwujesz bawiące się dziecko jesteś rozczulony i odprężony, po trzech godzinach, kiedy to nadal niezmiennie bawi się z jednaką ochotą tą samą zabawką podejrzewasz autyzm i przestajesz małemu ufać, po sześciu godzinach próbujesz izolacji, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest niemożliwa - niepostrzeżenie znalazłeś się w orbicie hipnozy. Po dziesiątej godzinie masakrujesz dzieciaka i niszczysz zabawki odzyskując w końcu spokój, o którym nigdy byś nie pomyślał, że może go podarować tak ulokowana agresja. Knight pożytkuje automatyzm, aby wyrazić lęk przed mechanicznym zapętleniem tego, co zwyczajowo kojarzone z rozrywką, dystrakcją. Boimy się patrzeć jak to, czemu oddajemy się licząc na eskapizm obrasta w rutynę; jak coś, co niesie przeczucie bezpieczeństwa i ciepła okazuje się być planem marketingowym; jak kiedy stajesz się fanem czegoś i mówisz koledze albo dwóm, a już jutro twoje odkrycie obmacuje cały świat szperaczami reflektorów. Jaśniejsza, mniej paranoiczna interpretacja może odrobinę obniżać siłę oddziaływania Rangers przydając tej muzyce niepotrzebnej stateczności, ale bez wątpienia można Suburban Tours rozumieć zupełnie pozytywnie albo jeszcze inaczej, równie dobrze.

środa, 7 kwietnia 2010

CocoRosie - Grey Oceans + Hatakeyama - A Long Journey

CocoRosie
Grey Oceans

2010, Sub Pop


2.3


Koszmarne wokale stetryczałych dziewczynek to jedno, drugie to absolutny brak odwagi, a przecież śmiałość charakteryzowała kiedyś debiuty. CocoRosie miały i barok, i hop-hop, i pukanie łyżką w garnek, ale najważniejsze, że filtrowały obowiązujące trendy przez własne zainteresowania, sugerując, że poza muzyką jest coś jeszcze za co można by je lubić. W tej najnowszej wersji rozsiadły się w 2006 roku, jak zmęczone dźwiganiem zniczy baby na cmentarnej ławce. Nie chodzi przecież o to, że na Grey Oceans są słabe piosenki, że pojawiły się płyty swobodniej poruszające się po estetyce, że nie ma tellurycznych melodii na synkopie, perypatetycznych harmonii, kwintowe akordy nie ulegają progresjom katatonicznym, brakuje klimatu i chemii. Nie chodzi o to, że gdzieś jest lub już było lepsze Grey Oceans. W ogóle nie chodzi o muzykę. Chodzi o to, że znamy lepsze całe gatunki oraz podgatunki i znamy je en masse. Nie można nudzić się aż tak, żeby zacząć interesować się, eufemizuję, śmieciami, odpadkami. Czy w ogóle jeszcze istnieją fani CocoRosie, cherubinka upadłego do jednej trumny z White Stripes? Może i by się ujawnili, gdyby CocoRosie nie pajacowały, pośpiewały jak ludzie, zrobiły więcej normalnych bitów, takich jak w ratującym płytę od pały R.I.P. Burn Face, a mniej szwendały się po rejonach upokarzających minimalnie osłuchanego odbiorcę, jak dzieje się to we wstydliwym utworze tytułowym. Siara. Jezu, jak się wstydziłem słysząc to.

Chihei Hatakeyama
A Long Journey

2010, Home Normal



3.4







niedziela, 4 kwietnia 2010

Dem Hunger - Caveman Smack

Dem Hunger
Caveman Smack

2010, Leaving



6.2



Biali nie potrafią skakać i nie do końca wychodzi im oprawianie antylop, ale jeśli chodzi o pogrążanie się w obłędzie nie mają sobie równych. Na podstawowym poziomie Dem Hunger stawia sobie za cel wielokrotną, ze szczególnym okrucieństwem prowadzoną dekonstrukcję J Dilli poprzez wtrącenie go do jednego lochu z wygłodniałym mashupem (łeb popu, pióra lo-fi, korpus drone-hopu, wydarte serce Proteusza uosabia puls sampledelii), swobodną wariację na alibabki w kontrze bez sprzętu czterdziestu typa z kukux klanu. Na trochę głębszym zaś sprawa rozbija się o to, że Avalanches zeszli na dół, tylko do sklepu, i w biały dzień ktoś położył na nich łapy. Przyjeżdżają psy i znajdują zbiegowisko gapiów oraz papierową torbę z monopolowego. Tuż obok, z rozbitej butelki koniak przeczołguje się ukradkiem do studzienki ściekowej (okopy ulicy, bracie), bo po prostu chce nad morze i nic ci do jego planów, dziwko. Cera wszystkim lśni w słońcu. Cudem udaje się ogrodzić miejsce zbrodni i uchronić ewentualne ślady kidnaperów przed stratowaniem, bo uliczką przewala się akurat procesja spoconych czcicieli Matki Boskiej Voo-Dooańskiej, obwieszonej rokokowym bibelotem w liczbie legion. Laboranci sugerują ostatecznie, że to chyba raczej na pewno Autechre się dopuściło porwania, ale szukaj wiatru w polu. Najciemniej pod pościelą.

Gdzieś w piekle, na suburbiach ostatniego kręgu, gdzie kazirodztwo przestało już być cymesem wariatów, a kulkę dostać można wieczorowo, zaocznie, za kasę, podczas lektury, Avalanches leżą przypięci ciasno pasami do stołu i są cały diabli dzień szprycowani eksperymentalnymi dragami, dzięki czemu mogą grać w różne gierki multiplayer od razu z poziomu psyche. Stają się wojownikami, maszynami do walki. Intuicyjny interface. Pewnego dnia, być może minęły lata, budzą się oswobodzeni z więzów, wypuszczeni z AD&D i stwierdzają, co następuje:
  • ich matki nie żyją, zgwałcone,
  • ich ojcowie nie żyją, statusieli,
  • ich bracia nie żyją, przykryci gazetą,
  • ich domy spłonęły, tłuszcza gasiła je ługiem,
  • napędy antygrawitacyjne stały się faktem, ale niezbyt znaczącym, bo i tak wszystko zdycha; psy jak padlina, pokładają się w zbiorowej mogile rozżarzonego do białości lipca,
  • papież jest z Ashlynn Brooke, są szczęśliwi w Dżakarcie, ćpają cyklon B płodząc mutanty,
  • odlicza się już nie raz dwa trzy start, ale czerwony niebieski twój stary.
Więc co teraz? Wendetta i dziary. Powodzenia w szukaniu tej limitowanej kasety pełnej przeżyć i nie przestraszcie się jak na przestrzeni waszego Bogu ducha winnego odsłuchu padnie dosłownie to wszystko, co przed chwilą tu spisałem.