poniedziałek, 28 stycznia 2013

2012: 10-1


10. Hexvessel
No Holier Temple

Svarte

„Drzewo z całym swym bogactwem harmonii budzi w nas jakąś religijną nabożność. Dlatego też Pliniusz powiada, iż drzewa były pierwszymi świątyniami bożymi”, pisze Bernardin de Saint-Pierre w trzecim tomie pochodzących z 1784 roku Etudes de la Nature. Zarówno tytuł, jak i okładka najlepszego folkowego albumu minionego roku zdają się wprost nawiązywać do tych słów. Zresztą chyba tylko kompleksja potężnego drzewa jest w stanie oddać siłę, z jaką Hexvessel zadzierzgnęli węzeł wokół katalogu mniej lub bardziej oczywistych odniesień, by wycisnąć z nich to, co najlepsze: Fleet Foxes i Amon Duul II, Earth i Elverum, Matt Bauer i Velvet Undeground, Volcano Choir i Nothing People. Doom folk, psych-pop, desert rock, folk z lat 70., jazz rock – spojone w jedno wydawnictwo, którego losowe fragmenty (od recytacji w duchu Current 93 przez marsze perkusji i arpeggiów w centralnym „His Portal Tomb”, cytującym po równo Bees Made Honey In a Lion's Skull i „Wolf at the Door” Radiohead, aż po fin de siècle'ową atmosferę liryków) wystarczają, by uwaga nie słabła ani na chwilę podczas niemal godzinnego biegu płyty.


9. Purity Ring
Shrines
4AD
Shrines nie są albumem rozwijającym jakąkolwiek stylistykę. To płyta zbyt eklektyczna, aby jakiekolwiek genre zechciało wpisać ją na oś czasu własnej ewolucji. Musiałoby ulec rozsadzeniu w momencie konsumpcji. Debiut Purity Ring koreluje gatunki poprzez bezpieczne rozpięcie się w punkcie ich styku i ssanie energii ze wspólnej czakry witch house'u, dubstepu i zdigitalizowaneogo dream popu, która dotąd wydawała się nazbyt odległa lub wręcz niemożliwa do osiągnięcia, jak punkt przecięcia równoległych prostych. Im dalej brnąć w ten obraz, tym coraz żywsze staje się wspomnienie Galactusa – komiksowego ucieleśnienia bezstronnej, egoistycznej destrukcji. Shrines liczą się – pomimo swojej totalności i nienasycenia – wyłącznie jako materiał autorski, wywindowany do względnej popularności w wyniku pomyślnego splotu okoliczności. Internet to zjawisko, w którego ramach dokonują się obecnie zmiany częstsze i głębsze niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia społecznego. Większość transformacji, jakie przebywa sieć, postrzegana jest w kategoriach kryzysu, nic więc dziwnego, że Internet hołubi podobne sobie twory: hybrydy, perwersje i fantomy. Bez tego środowiska Shrines po prostu nie miałyby odbiorców.

8. Perinde Ac Cadaver
Excercitia Spiritualia

Tour De Garde

Jest taki odcień czerni, matowy i zajęty przez pył, jak ciało toczone dyskretną buduarową chorobą. W tym kolorze utrzymane były stroje Mad Maksa i Kreta, bohatera słynnego filmu Jodorowsky'ego. Da się go napotkać w przemysłowych osadach, jak trwa wczepiony w szyby, wtopiony w szkło niczym drobinki kurzu dryfujące w gęstej wodzie. Jego odpowiednikiem na Excercitia Spiritualia są wystrzępione tekstury, trwale towarzyszące niewyraźnym obrazom jeźdźca wiodącego za uzdę wycieńczonego konia, zdziczałych psów przeganiających sępy znad padliny, uskoków i turni, ukrywających siedliska Cyganów z postapokaliptycznej wersji Pamiętnika znalezionego w Saragossie. Przypomina się też fragment Immoralisty: „To owoc pełen piołunu; jest podobna do pustynnych arbuzów, które, wyrosłe w miejscach nasyconych wapnem, pozostawiają spragnionym dotkliwsze niż oparzenia pragnienie, ale oglądane na tle złotego piasku nie są pozbawione urody”.  

Las Enamoradas Bernardina Femminelli'ego są dla Excercitii siostrzanym nagraniem, tyle że Perinde Ac Cadaver nie mają nic wspólnego z technologią, VHS czy retrofuturyzmem i obracają się w kręgach mrocznej, rozpaczliwej muzyki pozbawionej przynależności gatunkowej. Owszem – to pozycja, która może przemówić do fanów Barn Owl, zapewne spodoba się amatorom Earth, finalna partia albumu z potężnym feedbackowym bitem będzie gratką dla amatorów Psychic Ills, jak i miłośników tanecznych suit w duchu The Cure. Przede wszystkim jednak to album o pustyni, album, który potrafi stać się pustynią, miejscem przelania jednego w drugie, przestrzenią przejściową, broniącą dostępu do celu podróży, sama nigdy lub prawie nigdy nim nie będąc. Pustynia przemieszcza się niezauważalnie, kiedy podmuch wiatru roztrąca sypkie wierzchołki diun i przenosi pył na ogromne dystanse, a Excercitia Spiritualia chyłkiem biorą we władanie wyobraźnię zafascynowaną na poły religijną samotnością pośród żywiołu.


7. Jam City
Classical Curves

Night Slugs

Podobno ziewanie dobrze robi na zatoki, więc regularnie puszczałem sobie w ostatnich tygodniach Quarter Turns Over A Living Line. A poważnie: nie potrafię inaczej wytłumaczyć relatywnie wysokiej popularności Raime, Stotta i ich chłopskich, łopatologicznych albumisk, jak tylko niewiedzą. Ludzie słuchają taczek, motyk i cepów i wyobrażają sobie, że obcują z czymś futurystycznym, wybiegającym daleko przed estetyczne kanony współczesności, a wystarczy poświęcić chwilę Classical Curves, by doznać *prawdziwego* przełomu i odkupić winy. Tak się złożyło, że kiedy trafiłem na ten album dokańczałem akurat O fotografii Susan Sontag, świeżo w pamięci miałem Powiększenie Antonioniego (Blowup, 1966), a za moment przyszło mi rozkoszować się migawkami z sesji fotograficznych zręcznie opisanych przez Iwo Zaniewskiego w nietuzinkowym technokryminale Czego nie słyszał Arne Hilmen. Classic Curves, a zwłaszcza ich kwintesencja – „Her”, to relacja z fantazmatycznej sesji modelingu: pozycje obierane w mgnieniu oka, milionowe kreacje poniewierające się po kątach, błysk fleszy, okrzyki: „Dobrze! W prawo! Tak trzymaj! Jesteś boska” itp., wypełniające przestrzeń pociętą stojakami, planszami, kablami, snopami punktowego światła. Uwielbiam to!

Ale ubóstwiam też zagadki, a „Backseat Become a Zone While We Glide” to jedno z bardziej tajemniczych zdań, z jakimi zetknąłem się ostatnimi czasy. Wystarczy przeczytać je sobie na głos, żeby ulec urodzie brzmienia i zaprzestać interpretacji, uciszyć narzucające się obrazy gry wstępnej na tylnym siedzeniu wyproustowanej limuzyny wyposażonej w napęd antygrawitacyjny. Wystarczy też spojrzeć na okładkę. Jakub Adamek o niej pisał i od tamtego momentu (mija drugi miesiąc) nie odezwał się słowem – jego blogi, Weedtemple i Trzecie Bardo, milczą. Widocznie kontempluje i ja się nie dziwię, bo ogarnięcie Classical Curves jako całości – a całość jest ucieleśnieniem tempa – zajmuje długie tygodnie ostrożnych odsłuchów w przeróżnych warunkach. Spłoszyć może hipersyntetyczny bas w „The Courts”. Spłoszyć może „B.A.D.”, będące ostatecznym dowodem na to, że Chromatics nie powinni byli nagrywać kontynuacji Night Drive albo przynajmniej nie rozpoczynać jej od zaduszek, a eseistyczne „How We Relate to the Body” prowokuje do uświęconej zadumy nad sensem wydawania sofomoru Avalanches. Powstają wersje DJ-friendly tych utworów i tym razem praktyka marketingowa zdaje się być tylko przykrywką dla obaw przed siłami postępu.


6. Jeff Parker Trio
Bright Light in Winter

Delmark

Jest w naszym kraju parę projektów, które utrzymują, że korzystają z jazzowych akordów, szczególnie tych rozmarzonych. Niech posłuchają Bright Light in Winter, a my powiedzmy sobie: jazz to orzech ciężki do zgryzienia. Wystarczy nadmienić, że każdy ranking roczny chce zawierać choćby jedną pozycję jazzową, a że jazzu praktycznie w ogóle się nie słucha, wybór jest dość ograniczony. Pewien odsetek słuchaczy skupia się na nagraniach eksperymentatorskich, dla których jazz jest jedynie punktem odniesienia, spolegliwym nawiązaniem do godnej tradycji. Alternatywą są wydawnictwa „bezkompromisowe”, argumentujące, że jazz pozostał estetyką buntu i chętnie kojarzy się z punkiem, ograniczonym oczywiście do sztafażu, chętnie eksploatowanego przez redaktorów kulturalnego dodatku pierwszej lepszej gazety, bo pierwsze strony kochają nadęte policzki, wybałuszone gały i pot perlący się na czole geniusza, który zstąpił z wyżyn akademii i „daje z siebie wszystko” na rynku lub stadionie, w nieodłącznych kamizelce i kapelusiku. A co stało się z przyjemnym, stroniącym od wszelkiej manifestacyjności jazzem dla laików? Gdzie się podziały spokojne albumy Davisa? Jest Jeff Parker.

Bardzo wiele na Bright Light in Winter uzależniono od stroju gitary. Jej tembr jest z miejsca rozpoznawalny. Dub i blues, ujęte w post-rockowe meandry, które Parker wyniósł jeszcze z pracy nad albumami Tortoise, opierają się na fundamentach zgrupowanych w dwie pary: 1) miękkie keyboardowe tekstury („Change”) + ciepły akustyczny bas oraz 2) momenty krzykliwego fusion, którego połyskliwość wzmacniają jeszcze partie fletu + metrum bossa novy, napotykającej tu i ówdzie rytmy afrykańskie („Mainz”). Wszelkie ewentualne niedogodności, ryzykowane podczas spajania diametralnie różnych stylistyk, rozpływają się w ambientowych wytłumieniach. Raz przyjęta, formuła przewija się przez cały album, uwydatniając nietuzinkowe tempa i kontrolowane dysonanse, które przy zbyt częstych roszadach instrumentalnych i brzmieniowych mogłyby rozprząc się w męczącą improwizację. Przede wszystkim jednak: to naprawdę jazz, nie jazz-rock czy inne podejrzane blendy, i to się czuje od pierwszej minuty, od pierwszej uzależniającej solówki.


5. Frank Ocean
Channel Orange

Def Jam Music Group
Już Take Care Drake'a zyskało we mnie na tyle silny oddźwięk, że zacząłem zastanawiać się nad alternatywnymi ścieżkami rozwoju własnego gustu muzycznego, ale dopiero Channel podsunął mi, jak na tacy, konkretne ekwiwalenty: „Crack Rock” mogłoby zastąpić sympatię dla folku czy desert rocka, „Forrest Gump” byłby odpowiednikiem „Daniela” Bat For Lashes, „Sierra Leone” i „Lost” nałożyłyby się na The Cure, a „Cleopatra” byłaby doskonałym erzakiem „Paranoid Android” lub „My Father, My King”. Jeśli przyłożyć Channel do korzeni mojego nastoletniego kanonu, to niewiele pozostanie miejsc, w których konieczne byłoby przykrawanie. Tu i ówdzie zabrakłoby może jakiegoś punkowego lub nowofalowego akcentu, gdzieś tam przydałoby się trochę poeksperymentować, ale gdybym właśnie teraz zaczynał interesować się muzyką, nowy Ocean miałby widoki na miano płyty założycielskiej, definiującej przyszłe wybory.


4. Burial Hex
For Granted Is His Will

Sangoplasmo
      Można by spodziewać się impresjonistycznej łagodności po okładce przedstawiającej zbliżenie wilgotnego iłu lub kawioru, czarnej ikry. Można by podejrzewać, że zdjęcie ziarniste, lecz utrzymane w ciepłych barwach pełgającego w przewiewie światła, zwiastuje nagrania z linii RxRy – eksperymentalny house, reinterpretujący pierwsze kroki Boards of Canada przez pryzmat prądów witch house'owych i post-chill wave'owych. I faktycznie, na najnowszej kasecie Ruby traktuje harsh noise – swoją flagową estetykę – raczej jako sygnaturę, niż środek ekspresji. Przeszywające i brutalne dźwięki pełnią rolę demonicznego sztafażu, cedując odpowiedzialność za manipulowanie emocjami słuchacza na subtelne zabiegi produkcyjne i aranżacyjne. Obszerne fragmenty tajemniczego słuchowiska – wypełnione nagraniami terenowymi i cytatami z almanachów dark ambientu – dedykuje Burial miłośnikom ubiegłorocznych albumów Daniela Lopatina i Kreng, ale udaje mu się przekroczyć pułap kreślony przez intelektualistyczną zadumę nad czasem i konwencjami.

      Weźmy choćby pod uwagę przypuszczenie, że bujna wyobraźnia Claya Ruby'ego przetapia doświadczenie śmierci dziecka na rozrywkę: zbiory obrazów, dźwięków, animacji. Ciało zmarłego oseska, młodszego brata autora, przestaje funkcjonować jako korpusik, zwłoczki, pomimo czułych zdrobnień obleśnie zimne i posiniałe. Pod naporem protestu zgłaszanego przez estetyczne roszczenia żywego świadka rozkładu (rzadko kiedy estetyzm okazuje się silnym przejawem witalności, zwykle jest raczej atrybutem dekadenckiej inercji) trup kapituluje i, zamiast nawiedzać żywych, by wywoływać nieskończoną emocjonalną bulimię, odcieleśnia się i – wyzbywszy się ohydnego zewłoku – umyka demonicznym zaświatom, by włączyć swą energię w obieg intelektualnych podniet. Przyobleka kształt symbolu, rzeczywistości podręcznej, którą w odróżnieniu od zwłok można obdarzyć prawdziwym uczuciem, mimo że nie jest bardziej od nich ożywiona.


      3. Dino Sabatini
      Shaman's Paths
      Prologue

      Szczęśliwie się złożyło, że mniej więcej w tym samym momencie, kiedy natknąłem się na Shaman's Paths, zima rozgościła się na dobre, a ja dostałem awizo. Już po pierwszym pobieżnym kontakcie byłem przekonany, że słuchanie Sabatiniego w domu mija się z celem – komfort, wiążący się z odpoczynkiem i przygaszeniem cielesnej aktywności, nie licował z natarczywą motoryką rytuału. Tutaj potrzebny był wysiłek, choćby tak przyziemny, jak przenoszenie ciężaru z jednej nogi na drugą podczas chodzenia. Postanowiłem więc wyruszyć po przesyłkę nie tylko okrężną drogą, poprzez zasypane śniegiem ugory, gdzie wątłe ścieżki przecierają jedynie – nie tak liczni w okolicy – właściciele dużych psów, ale i, pomimo mrozu, bez szalika. Zabezpieczyłem się jedynie miękkimi wełnianymi rękawiczkami, choć nie z obawy przed zimnem, lecz aby wygodnie smarkać, bez uciekania się do filisterskiego gestu sięgania po chusteczki higieniczne. Korzystanie z nich przekreśliłoby wystawienie ciała na niewygody, uniemożliwiłoby wykazanie się hartem ducha.

      Stało się to zapewne z winy znudzenia, znudzenia rzekomą zgrzybiałością Europy i infantylnym witalizmem Stanów, ale oto tracimy – jeśli już nie straciliśmy – Afrykę. Głowy państw, naukowcy, organizacje humanitarne; zespół specjalistów i retorów zgodnie pochylił się nad nędzą tego kontynentu, żeby uświadomić masom nieaktualność mitu Czarnego Lądu. Gdyby Michel Leiris dziś spisywał swój dziennik podróży, nie mógłby zatytułować go L'Afrique fantôme (Widmowa Afryka), bowiem z Afryki uleciał cały romantyzm widma. Groza kanibali, gentlemani przedzierający się przez zastępy zjaw i zaginionych ogniw ewolucji, ruiny Wielkiego Zimbabwe, niedobitki Atlantydy, jak ich opisywali Rider Haggard i Pierre Benoit... To wszystko odeszło i to nie z własnej woli – zostało ocenzurowane jako niepoprawne politycznie, w szczytnym dążeniu do uczynienia z Afryki partnera w dialogu z Zachodem, partnera, któremu narzuci się język i aparycję wyzbyte kłopotliwego folkloru. Dino Sabatini bez obaw zaludnia swój album romantycznymi Dzikimi, takimi jakich widzieli ich na przykład twórcy obu części Błękitnej laguny. To piękny i – wbrew pozorom – trudny album, który dla wielu może okazać się nagraniem roku, nieokiełznaną odpowiedzią na odhumanizowaną intertekstualność takich projektów, jak Silent Servant. Jest też przy okazji koronnym argumentem przeciwko słuchaniu Stotta.


      2. Lunar Miasma
      Impermanent Nature

      SicSic Tapes
      Ta krótka kaseta to szczytowe osiągnięcie w dotychczasowej dyskografii greckiego projektu – album zwyczajnie piękny, choć składa się jedynie z kilku solówek na syntezatorze. Centrum nagrania – trafnie zatytułowane „Full Absorption” – niepodzielnie opanowała krystalicznie czysta melodia, którą daje się z łatwością przetransponować na analogowe instrumentarium (dokładnie tak samo, jak ikoniczne „Endless Summer” Fennesza, które po kilku próbach można bez większych problemów odegrać na podręcznej gitarze). Ze srebrzystej, rozjarzonej strugi skondensowanej energii – przypominającej jednocześnie wyładowania otaczające prądnice Tesli, efekty świetlne towarzyszące nadnaturalnym technikom walki uprawianym przez bohaterów anime, jak i wysokogórskie mineralne zdroje – wyłaniają się od czasu do czasu drobne zawirowania i dysonanse, ale każde z nich zostaje porwane przez nurt i roztarte na proch. Zresztą ornamentacje – drobne sprzężenia i drony – zauważa się dopiero z czasem, kiedy po wielu skupionych sesjach umysł oswaja się z despotyczną grawitacją wiodącej ścieżki. Miąższ gruszki ma podobną do niej fakturę: jedwabista gładkość usiana drobnymi zbliznowaceniami, miękkość poprzetykana granulkami i włókienkami wyczuwalnymi dopiero przez wrażliwy język.



      1. Lana Del Rey
      Born to Die

      Polydor
      Born to Die dostarczyło mi zarówno satysfakcji intelektualnej, jak i głębokiego przeżycia emocjonalnego. Pisząc małą książeczkę o tej płycie, starałbym się naśladować styl Barthesa z Przyjemności tekstu lub Światła obrazu, ale chyba byłbym jeszcze bardziej egzaltowany, bo byłaby przecież opowiadałbym o przyjaźni, do tego z kobietą, której trzeba bronić przed warczącym tłumem. Zacząłbym od tego, że po paroletniej walce o prawo do słuchania popu, po histerycznej batalii o równouprawnienie gustu orbitującego wokół „radiowej papki” i „komerchy”, po dogłębnych analizach kawałków Britney Spears czy Las Ketchup, polska – a na swój sposób także światowa – krytyka właściwie pominęła Lanę Del Rey. Okazało się, że pewne rzeczy ustaliliśmy, a innych nie: Kult (studencki, obleśnie juwenaliowy, do bólu nudny w uwikłaniu w kwestie polityczne i obyczajowe) jest – owszem – słaby, niezobowiązująca płytka z refrenami o drgnieniach serca w wielkim mieście – dobra i pożądana, tym bardziej, jeśli wyprodukowana w zgodzie z tym, co ucieleśnia (obłość, letniość, inercja). Ale kiedy Del Rey zawala występ live okazuje się, że nikt nie zapomniał o kategorii autentyzmu. Wydalenie „szczerości” ze słownika było tylko fasadą, za którą wciąż harcuje w najlepsze demon utożsamiania się ze słuchaną muzyką, emocjonalnego kontaktu z artystą, obligowania twórców do prawdy.

      Dwight MacDonald odrzuca sztukę sowiecką, ponieważ „wyrabianiem jej dla masowego spożycia zajmują się technicy zatrudnieni przez klasę panującą, nie jest ona wyrazem dążeń ani indywidualnego artysty, ani samych zwykłych ludzi” (zob. Teoria kultury masowej, w: Kultura masowa, Kraków 2002, s. 14-36). Takie właśnie komentarze czytałem na temat Lany w oświeconym Internecie XXI wieku, gdzie myślenie o jakimkolwiek przejawie muzyki rozrywkowej w kategoriach przyjętych przez MacDonalda winno być wstydliwym anachronizmem. A jednak – pomimo upływu połowy wieku od gruntownie zdezaktualizowanych przemyśleń Adorna, Horkheimera czy Deborda – sięgamy po wyfiokowane obelgi, kiedy tylko czasy, w których żyjemy wydadzą się nie do pomyślenia, kiedy sztuka masowa zwyczajnie nas przerasta i godzi w kult wykonawców z sąsiedztwa, a tym samym w bzdurne złudzenie, że każdy dysponuje jakimś geniuszem (intelektualnym, emocjonalnym, erotycznym i innymi).

      Ach, co za patos! Ale gdyby oddać się na chwilę prozaicznej czynności ponumerowania singli Lany (1. „Born to Die”, 2. „Blue Jeans”, 3. „Video Games”, 4. „Dark Paradise”, 5. „Carmen”, 6. „Summertime Sadness”, 7. „This Is What Makes Us Girls”) i rozdzieleniu ich pomiędzy kilka artystek pop powszechnie uznawanych za bardziej interesujące (1. Jessie Ware, 2. Rihanna, 3. Sky Ferreira, 4. Trish, 5. Grimes, 6. Bat For Lashes, 7. dla Taylor Swift), to rankingi 2012 wyglądałyby zupełnie inaczej. A nawet gdyby, nawet gdyby ponumerować i rozdzielić, to co zrobić z solidnymi album trackami („Off to the Races”, „National Anthem”, „Radio”)? Nadal wystarczy materiału co najmniej na porządną EPkę, tyle że wszystko to spekulacja: tej tracklisty nie da się rozbić, bo spaja ją tak silna i koherentna koncepcja podmiotu, że wyznania Franka Oceana wydają się dziecinną igraszką. Do maski, jaką jest Born to Die, aspirować mogłaby właściwie jedynie Beyoncé i jej I Am... Sasha Fierce, a i to tylko dlatego, że minęło dość czasu i peanów, by ów album zaczął bronić się bez słuchania, tylko za sprawą swojej legendy.

      Jak ptaki karmią swoje małe? Przekazują strawioną treść pokarmową z wola wprost do dzióbków piskląt. Podobnie ma działać – według wielu jej krytyków – kultura popularna, czy też masowa. To, co trudne do „strawienia”, bo „naturalnie” i „szczerze” płynące z żywiołu ekspresji, jest przez przemysł rozrywkowy mielone i rozdrabniane, uprzystępniane odbiorcom nieprzygotowanym na przyjęcie surowej materii. Ale co właściwie przetrawiono, by osiągnąć Born to Die? Po co przemysł rozrywkowy – ta machina zgniłej komercji – miałby się w wypadku tej płyty szczególnie wysilać? Gdzież są te „trudne” i oryginalne motywy, które Lana Del Rey znieważyła spłyceniem? Zdaje mi się, że zaszło coś dokładnie odwrotnego: nastoletni weltschmerz został przekuty w – jak to ujęła Słomka, pisząc o Jessie Ware – „klasyczne ballady”, w których sporo nawiązań do Nabokova, Bukowskiego, Steinbecka i innych autorów, uznawanych za absolutny kanon. Pod naciskiem kilku albumów przypomniano sobie ostatnio formułę „wielka narracja” i szafowano nią, pomijając jedyny album, który naprawdę zasłużył na to miano – Murder Ballads ery Internetu.

      40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

      czwartek, 24 stycznia 2013

      2012: 20-11


      20. Teen Daze
      Inner Masions
      Lefse

      Zapłaciłem 600 złotych, żeby móc w spokoju słuchać Inner Mansions. Tyle mniej więcej bym zarobił w najbliższych tygodniach, gdybym wcisnął pauzę i odebrał telefon w sprawie korepetycji. Ale leżałem akurat w plamie słońca, słuchając, jak jeden z luminarzy chill wave'u osuwa się ze wspaniałymi efektami w brit pop z wiktoriańskimi inklinacjami (ach, „Garden 1”, ach, Muzyka w ogrodzie – ogród w muzyce), i zwyczajnie nie chciało mi się mówić wesoło „halo” i umawiać na wykład o Kordianie albo Lalce. Znajdzie się ktoś inny, do kogo okładka ze świetlistym obeliskiem wśród olszyny nie przemawia aż tak bardzo. Hajs się nie zgadza, a maturzysta musi szukać innego ogłoszenia, ale są rzeczy ważniejsze, a wśród nich poczesne miejsce zajmują delikatne melodie, 4/4 wśród mglistych syntezatorów, shoegaze'owy szkic (agresywny jak na Jamisona, po którym nie spodziewałem się znajomości takiego Alison's Halo) i ambient house'owe suity o dumnych tytułach („The Heart of God”) słuchane w plamie słońca na wygodnej kanapce ecru z wiklinową ramą. To bezwstydne ze strony Jamisona, żeby nadal nagrywać chill wave, i równie bezwstydne z mojej, by w 2012 słuchać chill wave'u tak, jak się go słuchać powinno.



      19. Helm
      Impossible Symmetry
      PAN

      Faktycznie, nowy Helm „jest w słuchaniu tak cholernie niewygodny i przeszkadzający” jak pisze Sawicki i jest to rzecz jasna świetna wiadomość w roku, który raczej nie sprzyjał dronom. Wyszło wiele albumów – oczywiście, ale nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę wypuszczono ledwie jeden i do tego dokumentujący rzednięcie tekstur i dominację rozproszenia nad spoistością, które to rządy objawiły się nie tylko zatrzęsieniem brzmień new age'owych, ale i uległością wobec łatwego impresjonizmu. Helm – w przeciwieństwie do takiego Raime – to nie pukania, maźnięcia i stukoty, lecz wymagająca muzyka eksperymentalna. Przyzwyczajenie, które wyrobiły ostatnie miesiące, kazało mi się zasiąść z płytą otagowaną jako drone do lektury, ale już po paru stronach przestałem rozumieć zdania. Jądrem albumu jest bez wątpienia „Arcane Matters”. Potężnego dźwięku dzwonu nie sposób przegapić, szczególnie, że przytłacza sobą dziecięce pogwarki moderowane niekiedy głosem dorosłego, prawdopodobnie nauczycielki lub przewodnika po jakimś muzeum. Warto jednak szczególną uwagę zwrócić na następujący zaraz potem etap 07:10-07:25, gdzie słychać zarejestrowane z przenikliwą wiernością kolejno: dzwoneczek u obroży, charakterystyczny odgłos opuszek psa biegnącego po twardej nawierzchni, ziajanie, charakterystyczny odgłos opuszek psa biegnącego po twardej nawierzchni i w końcu dzwoneczek u obroży. Sebald, pod wrażeniem jednego z obrazów Jana Petera Trippa (niestety, nie ma go w Internecie, można zajrzeć na 88. stronę „Zeszytów literackich”, nr 2 (118)/2012, ale dość powiedzieć, że występuje nań pies), pisał:
      Pies, depozytariusz tajemnicy, który z łatwością przebiega ponad otchłaniami czasu, bo wiek XV i XX niczym się dla niego nie różni, wie niejedno lepiej od nas. Jego lewe oko (udomowione) kieruje się z uwagą na nas, prawe (nieoswojone) ma w sobie odrobinę mniej światła, wydaje się nieobecne i obce. A jednak czujemy, że właśnie to zacienione oko widzi nas na wylot.

      18. Attenuated
      Night of Sense
      Slave Editions


























      17. Innercity Ensemble
      Katahdin
      Wet Music

      Kiedy przebąkiwałem w wywiadzie o tak zwanej kulturze słuchania, wspomniałem coś o książkach, ale nie przyszło mi do głowy nadmienić, że rozumiem pod tym pojęciem także preparacje, które w wypadku niektórych odsłuchów wydają mi się niezbędne. Szczęśliwie dysponuję intuicją na tyle czułą, że już pierwszy kontakt z płytą potrafi mi podpowiedzieć najlepsze dla niej środowisko. Tym razem postanowiłem wyzyskać widok z kuchni, otwarty na połać nieużytków. Światło latarń nie sięga daleko i plątanina krzewów przysypanych wilgotnym śniegiem szybko mami wzrok, który, śledząc sploty chaszczy, prędzej czy później wybiega na gładką białą przestrzeń, biorąc ją za logiczne rozwinięcie komplikacji. Do tego sięgnąłem po kupiony jakiś czas temu iluśpak małych świeczek. Przechadzając się po tak oświetlonym mieszkaniu z Katahdin na słuchawkach, co jakiś czas docierałem do okna i poświęcałem chwilę na kontemplację krajobrazu. Powtarzane, etapy wędrówki poczęły się w pewnej chwili zacierać: będąc w pokoju wśród świeczek, niosłem w głowie widok z kuchennego okna i na odwrót: na zaśnieżone nieużytki nakładał się powidok płomyków, utrwalonych na siatkówce silniej niż zwykle z racji ogólnej dominacji cienia.

      Być może za mój odbiór albumu IE odpowiada sugestywność tak zainscenizowanej przestrzeni odsłuchu, ale jednak można na Katahdin doszukać się efektu, o którym piszę powyżej: nic nie ginie, jeden obraz nakłada się na drugi, kolejne utwory zdają się procesją tych samych motywów, tyle że bogacących się o element refleksji na temat postrzegania. Trudno przecież traktować „Mecanique Celeste” czy „Sin Cara Azul” inaczej niż jako rozwinięcia „Czarodziejskiej góry” i „Ołowianego serca”. To są bliźniacze utwory, co dotarło do mnie, kiedy – wiedziony zainscenizowaną przez siebie przestrzenią – przesłuchałem Katahdin „od tyłu”, to znaczy na przekór trackliście. W tym porządku płyta zdawała się dokumentem ascezy, ogałacania, procesją tych samych motywów, tyle że zubażanych o element refleksji na temat postrzegania i narracji – niezbędnej, aby dzieło odzwierciadlało egzystencję, nie zaś wyłącznie abstrakcyjną ideę.

      Słowa „ciekawe” i „dobre” nie są w dziedzinie sztuki synonimami. „Ciekawe” są zazwyczaj dzieła – owszem – nietuzinkowe, ale łatwe do podważenia, a „dobre” te, co do których z miejsca mamy pewność, że są... dobre właśnie, a więc w jakimś sensie kompletne. Jeśli „ciekawe” pozostawia nas w połowie drogi – inspiruje, pobudza i tak dalej, to „dobre” nasyca. Właściwie można by podług tych kategorii dzielić słuchaczy na dwie grupy, zależnie od oczekiwań wobec muzyki. Walor Katahdin polega na tym, że stabilizuje pozycję Innercity Ensemble na horyzoncie rodzimego niezalu, ale jednocześnie nie odcina kolektywu od eksperymentatorskiego ducha debiutanckiej EPki. Autorzy załapali zresztą równowagę w sposób, którego oczekiwałem: praktycznie nie da się już wyczuć pierwiastków bydgoskich. Elementy, które jeszcze niedawno wskazywały na zadłużenie projektu u jakiejś wąskiej i zmurszałej lokalnej sceny, zostały zatarte, miejmy nadzieję, że trwale, bo oferta IE nie kończy się na tym albumie i można w przyszłości spodziewać się godnej konkurencji zarówno dla Kirk, jak i Turnip Farm. 



      16. Kevin Greenspon
      Maroon Bells
      Bridgetown

      Lekkość, z jaką Greenspon szafuje poruszającymi (werble!) sekwencjami akordów, jest efektem wytężonej pracy, której postępy łatwo prześledzić wertując poprzednie indeksy jego dyskografii. Jak ciężko jest odszukać na gryfie kombinację, która udźwignie zamierzoną lekkość wyrazu, niech zaświadczy również to, że album, o którym tu mowa, jest silnie repetytywny. Raz wyłonione motywy wracają w węzłowych momentach płyty i Greenspon nie próbuje kamuflować tego recyclingu akordów – wręcz go podkreśla, stosując efekty, które nawet skrajnie niewyrobionemu uchu (uchu, które nigdy nie zasiadło przed żadnym kombajnem z reverbami i dystorsjami), wydadzą się niewystarczającym kamuflażem. Materiał, który przeziera spod tych kokieteryjnych wybiegów, spokojnie zasługuje na miano następcy Endless Summer, zwłaszcza, że Maroon Bells nie są płytą stricte ambientową – to raczej pozycja, która odnalazłaby się doskonale na półce beautiful noise'owej, obok Loveliescrushing czy – żeby nie szukać w zamierzchłej przeszłości – A Sunny Day In Glasgow, tyle że wykracza poza doświadczenie tych projektów, wyciągając się ku terytoriom jazzowym. Żeby uwierzyć w te dwa źródła – noise i jazz – nie tak oczywiste w wypadku najdelikatniejszego albumu 2012 roku, wystarczy dotrzeć do zgiełkliwego finału tytułowej kompozycji. 


      /
      15. Lutto Lento
      Duch gór
      Sangoplasmo

      „Z chaosu wyłania się porządek, z pisków i wyć powstaje przytulna, harmonijna mgiełka, a przez dwadzieścia minut wydaje się, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki i jest oczywiste, ale jednocześnie dalekie i zupełnie odrealnione”. Tak pisał o Duchu gór Łukasz Warna-Wiesławski 26 listopada 2012. Dokładnie dziesięć dni wcześniej również próbowałem wytłumaczyć fenomen tej kasety, ale musiałem ograniczyć się do paru ogólników. W końcu, zabierając się do tego podsumowania, postanowiłem podpytać samego autora, który – owszem – zdradził mi kontekst nagrania, ale zaznaczył jednocześnie, że wolałby go nie ujawniać szerszej publiczności: „Taka sytuacja jaka jest teraz mi się podoba, różni ludzie słyszą tam zupełnie odmienne rzeczy”. Jako że odległe są mi ideały rzetelnego dziennikarstwa, rozważałem zdradę zaufania Lubomira, ale ostatecznie porzuciłem zamiar, bo zapoznanie się z tłem dało mi niewiele więcej niż zdołały wcześniej odsłonić wyobraźnia i dedukcja. Byłby to kolejny, nic nie warty, pseudobiograficzny kontekst, chatka Bon Ivera, następne limo Rihanny.


      14. Silent Servant
      Negative Fascination
      Hospital Productions
      Osadzenie agresywnego rytmu w podściółce delikatnych syntezatorowych mgieł i designerskich drone'ów, uświadamia, że sportretowana przez Mendeza furia wśród ruin jest elementem scenografii przyszłości. W miasteczku przemocy (tak jak w ghost towns lub marine landach) obrazy gniewu i brutalności służą za zachwycające dekoracje. Tam muchy nie mogą po prostu bzyczeć, muszą być „pijane zapachem padliny”. Stacje benzynowe zostały zdewastowane, podobnie jak supermarkety przy autostradach, ale na ich elewacjach wciąż jaskrawo świecą neony – oszczędzone przez autora, jak płomyk osłaniany przed wiatrem, aby mogły swoim chybotliwym światłem wydobywać przedmioty z mroku i zamieniać je w złowrogie świadectwa minionego.


      13. Félicia Atkinson
      The Owls 
      Le Bon Accueil
      Przepięknie wydany drobiazg podszywa się pod szeroko eksploatowaną ostatnio krzyżówkę dronu i dream folku. Powinien spodobać się fanom Julii Holter czy Aloonaluna. Ale Sowy Atkinson pomieszkują na rubieżach kategoryzacji. Wystarczy prześledzić progres doskonałego „With Her Own Hands”: rozpoczętą na wysokości jedenastej minuty wspinaczkę ku ledwo słyszalnej eksplozji i następującą potem falę uderzeniową, implodującą sferę odkształcaną przypadkowymi podmuchami, tak że rozpościera się ostatecznie w przejrzyste borealne halo. Te dziewiętnaście minut, w samym momencie dziania się i tylko wtedy, w samym epicentrum, jakim jest moment odsłuchu, zdaje się dystansować nie tylko całą dyskografię Natural Snow Buildings, ale i sięgać do stratosfery zajmowanej przez beautiful noise'owych kuzynów My Bloody Valentine. Kiedy się skończą nie wiadomo, czym były. Minutami. I tyle. Fragmenty najśmielej wdzierające się w shoegaze nie są rekonesansem podjętym w imię intertekstualnej strategii. Nie chcą i nie potrafią być parafrazą innej stylistyki. Po prostu tak wyszły. W tę, a nie w inną stronę wybiegła improwizacja.



      12. Takamba (Agali Ag Amoumine)
      Takamba

      Mississippi
       
      Takamba opowiada o Takambie – miasteczku lub takambie – tańcu i stylu gry. „Opowiada”, bo Ali Ag Amoumine jest głównie griotem, guślarzem, piastunem ustnej tradycji Mali i Nigru. Tytułową takambę kolejne generacje uprawiają na prymitywnych instrumentach: imzadzie (tuareskie skrzypce o jednej strunie i sferycznym pudle rezonansowym), tehardencie (trzystrunowa lutnia, ogniwo pośrednie midzy instrumentem szarpanym i smyczkowym) i kalabaszy (przyrząd perkusyjny, a także fajka o fantazyjnym kształcie). Efektem jest zgiełkliwy, duszny, ale i melodyjny drone. Bez trudu można wyobrazić sobie eteryczny taniec kilku trwających w ekstazie postaci, które nie zauważają się nawzajem, a jednak swobodnie unikają kolizji, wiedzione rytmem pustynnego bluesa. Album zaspokaja wszelkie oczekiwania wobec nagrań etnicznych. Cytowane standardy afropopowe poszerzają perspektywy nakreślone przez Tinariwen i wywołują nostalgię za muzyką Feli Kutiego.



      11. Discoverer
      Tunnels

      Digitalis

      Pierwsze skojarzenie: nietuzinkowy odcień zieleni z okładki Gier studyjnych. Zresztą właśnie takiego materiału potrzebowałby Noon, żeby odzyskać wyjściowy status klasyka. Discoverer szkicuje na swojej płycie przestrzeń zatopioną w selektywnym oświetleniu. Żeby je odtworzyć własnym sumptem wystarczy zaciągnąć roletę niemal do końca, zostawić jedynie wąziutkie pasmo. Dopiero w tak spreparowanym środowisku wizualnym widać, jak wdzięcznie kłębi się dym z papierosa, dokładnie na sposób podkładów z tego albumu. Właściwie nie chce się skipować, bo obecność dymu wywiera wrażenie obecności drugiej żywej istoty, płynnej i harmonijnej, jak bity z Tunnels, tu i ówdzie ujędrniane wokalem, który sunie mimochodem, bo właściwie nie jest tu potrzebny – piosenki Brandona Knocke radzą sobie bez głosu, wsparte jedynie na czystej melodii. Po raz kolejny pozwolę sobie przytoczyć (i scedować nań cały show) fragment recenzji Adamka, któremu powiodło się z niebywałą precyzją ująć w słowa imaginarium Tunnels: „The overall sound is sterile, yet poppy – like hosting a nighttime pool party right next to a laboratory, where the faint glimmer of computer monitors reflects in water, through which a bikini-clad hardbody will occasionally swim and the industrial lasers beam into the starry LA sky”.


       40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

      wtorek, 22 stycznia 2013

      2012: 30-21


      30. Julia Holter
      Ekstasis
      Rvng Intl.

      Twórcom podsumowań rocznych wydaje się zwykle, że powinni uzasadnić swój wybór najlepszych płyt li tylko peanami, jak gdyby sama obecność w topie nie była dostateczną nobilitacją. Stąd też wiele cennych refleksji ukształtowanych z dala od punktu zauroczenia zostaje pominiętych z uwagi na znamiona pejoratywu. Daję temu spokój: Ekstasis to świetna sprawa, ale nie najlepszy album Julii Holter. W 2010 wydała dla NNA Tapes kasetę zatytułowaną Live Recordings, na której da się dosłuchać zarówno ech Nico i italo, jak też antycypacji lo-fi r'n'b. Pisałem o tym wydawnictwie tutaj (u dołu strony), nie szczędząc zachwytów. Ważkość Ekstasis polega moim zdaniem „jedynie” na wykończeniu estetyki dream popu, na transmutacji niezobowiązującego genre w formę ekspresji o wymiarze niemal eschatologicznym. O podjęciu tego zamiaru krzyczy już okładka: pastelowe obramowanie pasuje jeszcze do luźnego, sypialnianego songwritingu, ale umieszczone w centrum czarno-białe zdjęcie autorki z aleją rozmodlonych posągów w tle oraz tytuły angażujące ogrody, boginie i miasta nie pozostawiają wątpliwości, że idzie o naszkicowanie tradycji, o ruch u-poważnienia.

      Ekstasis jest jak pomost między przeszłością i teraźniejszością, między odgłosami katedralnych dzwonów, klasycznych instrumentów i elektroniki wraz z jej nieskończoną paletą manipulacji”, notuje Marta Słomka. Można by tę myśl oddać w bardziej obrazowy sposób, pisząc o mrocznym prezbiterium i filującym płomieniu wyłaniającym z ciemności ślimacznice i kanelury klasycznej architektury, eksponując jednocześnie naskórkowe parafernalia popu z nawykowo przypisywanym mu erotyzmem. Aby je odszukać, wystarczy rzucić okiem na tytuł, uważnie przesłuchać drugą połowę albumu, wydzieloną farsowym (i najsłabszym) „Für Felix”, wyłowić co bardziej sugestywne wersy... Ale mimo tych wszystkich mocnych argumentów nie jestem w pełni usatysfakcjonowany. Spójność i bujność, ale chciałbym jeszcze, aby to nagranie wychylało się nie tyle w stronę Marii Minvervy, co raczej ku americanie i bluesowym protoplastom folku, aby stało się groźne i natchnione do tego stopnia, że do dwuczęściowej suity „Goddess Eyes” zacząłby pasować doskonały akapit z Przeprawy Cormaca McCarthy'ego:
      Wstawał i dokładał do ognia, a ona bez przerwy wpatrywała się w niego. Gdy płomienie wznosiły się z nową siłą, jej ślepia płonęły jak lampy u wrót do innego świata. Świata ogarniętego pożogą nad krawędzią niewyobrażalnej otchłani. Świata stworzonego z krwi i jej alkahestu, świata z jądrem z krwi i z krwawą powłoką, bo nic oprócz krwi nie było dość silne, by obronić go przed otchłanią rozpościerającą się poza nim, gotową go pożreć.

      29. Traag
      Confused In Reality
      Opal Tapes
      Kolejne sesje z Confused utwierdzają w przekonaniu, że – niczym w Głosie pana Stanisława Lema – nie mamy do czynienia z rezultatem zamierzonego działania, a określenia w rodzaju „artysta” lub „autor” muszą ustąpić pola wyrażeniom nasączonym dystansem („jednostka twórcza” itp.). Traag wykracza poza doświadczenie, które określa się mianem „osłuchania” – obycie zapewnia jedynie akces do dalszych partii wydawnictwa, ale wcale nie gwarantuje satysfakcji, czyli wrażenia „poprawnego” odbioru, poczucia przystawalności nastawienia do wymowy materiału. Problem polega głównie na tym, że wrażenie absolutnej obcości i „zera stylu” sąsiaduje z kontrastowo prostą materią albumu, ulepioną z chleba powszedniego bitów, sampli (mówionych bądź instrumentalnych), szumów i innych dobrze znanych elementów, wśród których nie brak podstawowych, dziecinnie prostych stóp rytmicznych.



      28. Piotr Kurek
      Edena
      Sangoplasmo 
      Lemniskata to symbol nieskończoności, położona ósemka, która na okładce nowego albumu Piotra Kurka została postawiona na sztorc, jakby w geście przeciwstawienia innemu symbolowi bezkresu: widocznym w tle okładki falom, rzadkim u góry, a gęstniejącym u dołu ilustracji. Wciągam do pola skojarzeń wszystkie banalne akwatyczne metafory powiązane ze wspominaniem – zmierzać pod prąd zapomnienia, wchodzić dwa razy do tej samej rzeki – aby zwrócić uwagę na zamierzoną tandetność Edeny. Spora doza kiczu, co i rusz wyzierającego spod wartkiej akcji albumu, naprowadza po pierwsze na skojarzenia ze space operą, kosmicznym buffo lubującym się w wizgu pocisków laserowych i dialektach robotów, po drugie zaś z baśnią w typie Edwarda Leara, a więc z absurdem w kojącym metrum ballady. 

      Kosmiczne tematy rodem z imaginarium Kowboja Bebopa i Generała Daimosa to motywy wesołe i pełne ironii, jakże odmienne od zaprawionego tanim sentymentalizmem tonu większości muzycznych memorabiliów. „Goddess Eye” z burleskową arią, której dalekowschodnie echo odnaleźć można na tegorocznym albumie Belbury Poly (w mistycznym „The Geography”), tytułowa „Edena”, której ulokowany w trzeciej minucie punkt kulminacyjny, pomimo szczytowej intensyfikacji ogrywanych wcześniej wątków, wyzwala poczucie lekkości znane z The Magic Place Julianny Barwick, czy wreszcie „Becoming Light”, sugerujące wynikanie Edeny wprost z Nouveaux Gymnastes, by za chwilę zerwać wszelkie koneksje... Chyba wystarczy, żeby dowieść gęstej konsystencji albumu.


      27. Panabrite 
      Soft Terminal
      Digitalis
      Warto zwrócić uwagę, jak szczególną role pełnią na tej płycie gitary akustyczne. Albumy Lievena Martensa, Balam Acab, Jürgena Müllera i innych muzyków snujących audytywne fantazje o skrytej egzystencji akwenów, ustaliły ze słuchaczami pewną pulę rekwizytów, dzięki którym morska głębina jest niezawodnie powoływana przed oczy wyobraźni. Chambers, uwydatniając naturalne brzmienie akustyka, pozornie porzuca ten zamiar, kierując się ku imaginarium folku, antypodycznym dla wyobraźni akwatycznego ambientu. Lecz w rzeczy samej – nie porywając się na rewolucję, lecz delikatnie wplatając pokaźne partie gitary pomiędzy rozwodnione syntezatory – osiąga skutek odwrotny, a mianowicie nie porzuca owej drogiej sercu talii chwytów, lecz dyskretnie dorzuca do niej motyw z obcej jej dotąd bajki – klasyczny fingerpicking. Na Canto Arquipélago Dolphins Into The Future wszystkie żywe instrumenty zaangażowano do symbolizowania płynnych tematów, podczas gdy na Soft Terminal gitara wydaje się wyłączona z tej pracy, jednakże nie po to, by przekreślić wyobrażenie oceanicznej witalności, lecz aby rozszerzyć je o dodatek pozornie wymykający się konwencji.



      26. Etamski
      Lovely Interstellar Trip
      Qulturap

      Podsumowania roczne nie mogą się obejść bez utyskiwania na pozycje pominięte. W tym rankingu nie pojawiły się, i już się nie pojawią, nagrania Pink Freud i UL/KR. Nie będzie też Pianohooligana, a co za tym idzie także Peszek. Powód może zabrzmieć dość kontrowersyjnie: to są pozycje dla ludu, to są paszporty nudnego pisma „Polityka”, i niech lud ma swój top wydawnictw z różnych względów niezależnych, niech corocznie nagradza równych staruszków, ekscentryków i bezkształtne twory nawiązujące w sposób niepokorny (koniecznie!) do wysokiej sztuki. Niech ludzie słuchający dziesięciu płyt rocznie mają swoje zajawki i krzyż na zdrowie. Oczywiście jest to wypowiedź typowa dla grupy społecznej zwanej krytyką – szczególnie dla tego jej sektora, który okupują ludzie młodzi, niepewni swoich racji, zagubieni snobi, próbujący przekonać świat, że wczesne demo Interpolu góruje nad TotBL, a chart pop jest równie złożony co Bach. I oczywiście jest to równocześnie wypowiedź typowa dla kogoś z zaangażowaniem ryjącego w humusie rynku wydawniczego, w rzadko odwiedzanej podściółce, gdzie odnaleźć można pozycje absolutnie nie liczące się z odbiorcą.

      R. G. Colingwood, przeciwnik kultury masowej, którego poglądy Noël Carroll streszcza w tonie polemicznym na kartach Filozofii sztuki masowej, twierdził, że „w wypadku sztuki właściwej artysta nie zaczyna od planu, ale od uczucia, które pragnie wyrazić. Początkowo jest ono nieokreślone, ale intensywne. Domaga się, by tak rzec, uzewnętrznienia. Jest w nim jakaś presja. Chcąc je uchwycić, kompozytor próbuje różnych nut. To pierwsze przybliżenie. Jednakże nuty początkowo wybrane nie całkiem pasują, więc kompozytor niektóre odrzuca, inne dodaje, jeszcze inne przekształca do momentu, aż uzna, że w pełni oddał owo wstępne uczucie. W trakcie tego procesu dąży do nadania wyrazistości początkowo mglistemu uczuciu (…). Jego energia nie kieruje się ku widowni. To wzbudzanie emocji tam się kieruje. Natomiast ich wyrażanie wiąże się z samopoznaniem artysty. Nie znaczy to, że widownia nie może odnosić korzyści z obserwowania artystycznej ekspresji rozpoznanych przez autora emocji, ale w sztuce właściwej jest to drugorzędne”.

      Taki właśnie proces obserwuje słuchacz podczas obcowania z Lovely Interstellar Trip. Właściwie nie wiadomo, o co na tym albumie chodzi. Trudno jednoznacznie orzec, czy jest ambientowy, free, a może bliżej mu do nagrania terenowego. Marek Sawicki twierdziże Etamski „uskutecznia gry i zabawy z przestrzenią dźwiękową nawiązując do australijskiego minimal-jazzu (czyt. The Necks i Triosk)” i że „wykorzenia się z hip-hopu, co jest słyszalne na początku płyty, później struktura niknie pośród analogowych piknięć i stuknięć w stylu Aether wspomnianych Necks”. Z chęcią się zgodzę. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to użycie wokalu. Marek twierdzi, że głos jest na LIT jedynie „dodatkową teksturą, a nie osią główną”. Zgoda, co do dodatku, ale „tekstura” – moje skojarzenia wędrują w stronę czytelności – to już za duże słowo na rozmemłane, Kystowe porykiwania. To właśnie poczwarny wokal w „Empty Spaces” obniżył pozycję Etamskiego w tym rankingu o bite pięć-sześć lokat. Łatwo można było uniknąć tego bohomazu, po pierwsze obmyślając jakąś melodię wokalną, po drugie stosując efekty, jak w „singlowym” „Samo”.



      25. Nils Quak
      Long Forgotten Days Under A Dust Covered Sky 
      Nomadic Kids Republic

      W jednym z esejów tomu Nowa muzyka amerykańska można wyczytać, że „twórcy minimal music przedstawili nowy, oryginalny rodzaj muzyki, zwierającej wielokrotne repetycje dźwięków, małych motywów i współbrzmień, nadające ich muzyce charakter medytacyjny i kontemplacyjny. Zmiany w muzyce minimalistycznej następowały niezwykle wolno, skrajnie stopniowo, utwory oparte były nierzadko na wykorzystaniu tylko jednego lub kilku motywów muzycznych. (…) Cechą charakterystyczną minimal music było także wykorzystywanie długich, wolno wybrzmiewających dźwięków”. Czy Long Forgotten Days Under A Dust Covered Sky są płytą minimalistyczną? Właśnie to pytanie zdaje się podsuwać ów eseistyczny album.

      Diagnozowanie nadmiaru jest już truizmem. O banał ociera się także gros recept na ów stan rzeczy.Autorzy radzą sobie – nie zważając na przyjęte onegdaj wyznaczniki przydatności tekstów – poprzez zwrot ku własnej biografii, ku osobistym odczytaniom, ku interpersonalnym związkom z komentowanym dziełem. Coraz częściej powstają artykuły o czyimś Joysie, czyichś kryminałach i nie sposób dyskutować z przedstawionymi w takich pracach tezami – są przecież wynikiem osobistego doświadczenia, zbiorem skojarzeń, których nie sposób przenieść do standardowego szkolnego podręcznika. Nie inaczej rzecz ma się z krytyką muzyczną. Kiedy w jakiejś recenzji pada słowo „minimalizm”, nie łudźmy się, że mowa o zjawisku tradycyjnie definiowanym przez pryzmat amerykańskich muzyków eksperymentalnych z połowy XX wieku. Większość recenzentów nie ma pojęcia o Cage'u, Feldmanie, Lucierze, Reichu... i słusznie – dlaczego mieliby, skoro sami muzycy nie kojarzą tych nazwisk, a jeśli już do nich nawiązują to często nieświadomie, opierając się na cieniu ich spuścizny, przetrawionym przez masową wyobraźnię. (Spokojnie: ta wiedza nie zginie, cyrkuluje na marginesach kultury, dla których to, co zwykliśmy kojarzyć z polską sceną recenzencką jest marginesem kultury.)

      Co więc oznacza „minimalizm” w publikowanych dziś recenzjach? Jest po prostu synonimem „ascetyzmu”. Minimalizm zlał się ze zwyczajnym stwierdzeniem małej ilości ścieżek, z oszczędnością. Czy to źle? Niekoniecznie – common knowledge odciska się na semantyce i ocenianie tego zjawiska w kategoriach etycznych jest jak wystawianie not pogodzie. Mróz zawsze kibluje, ale co z tego? Jak wygląda minimalizm Quaka? Gdyby nie ciężar słuchawek, można by z powodzeniem zapomnieć, że słucha się jego muzyki. Z drugiej jednak strony, jeśli wytężyć ucho, łatwo o odkrycie, że rozgrywają się sprawy niesamowite. Nils skutecznie przedstawia kurz – to przyziemne, dobrze znane zjawisko, obarczone ogromnym balastem symboliki temporalnej, i czyni to w formie muzycznego eseju w duchu Przezroczystości Marka Bieńczyka czy Lekcji ciemności Dariusza Czai. Takie utwory jak „Refractions of a Sunny Spot in the Corner of My Room”, „Sweet Entropy” czy „People Don't Live Here Anymore” zawierają nawet melodie i nie sposób widzieć ich inaczej jak kręgów odciśniętych w kurzu przez stojące na półce słoiki lub uchylających się przed płowieniem przestrzeni ukrywających się za obrazami.



      24. Oranżada
      Once Upon A Train
      Fon
      Esencją Once Upon A Train nie jest prezentacja pejzaży rozcieranych przez prędkość – te przynależą do domeny shoegaze'u. Istotny jest raczej krótki moment, kiedy pasażer wystawia głowę z okna zwalniającego taboru, wychyla się podczas postoju na stacji, lustrując peron, a potem – wciąż jeszcze nie chowając się do wnętrza wagonu – unosi ze sobą wspomnienie znikającego w oddali miejsca. Muzyk próbujący oddać doświadczenie wielokrotnego oglądania mijanych placówek kolei zmuszony jest do wplecenia głęboko w strukturę kompozycji uciążliwego paradoksu. Budynki stacyjne są mu dobrze znane, tak więc spojrzenie (aranżacje) powinno znajdować się we władaniu stałych punktów orientacyjnych, leniwe, a nawet zblazowane. Z drugiej jednak strony magia mijanych miejsc polega na tym, że są mijane, a więc skrywają zarówno swoje wnętrza, jak i detale, po których oko prześlizgnęło się w poszukiwaniu bardziej wyrazistych atrakcji, a potem wypatruje ich w pamięci pod postacią wspomnień, obrazów wewnętrznych.


      23. Belbury Poly
      The Belbury's Tale
      Ghost Box

      W jednej ze swoich książek Eco wymienia przedmioty przechowywane w skarbcach Karola IV Luksemburskiego (czaszka świętego Wojciecha, miecz świętego Stefana, cierń z korony Chrystusa, fragmenty Krzyża, obrus użyty w czasie Ostatniej Wieczerzy, ząb świętej Małgorzaty, kawałek kości świętego Witalisa, żebro świętej Zofii, podbródek świętego Eobana, żebro Wieloryba, kieł słonia, laska Mojżesza, suknie Marii Panny) i księcia de Berry (wypchany słoń, bazyliszek, manna znaleziona na pustyni, róg jednorożca, orzech kokosowy, pierścień zaręczynowy świętego Józefa, jajko znalezione w innym jajku, ząb wieloryba) – Belbury's Tale przypomina właśnie tego rodzaju obfitość.

      Mimo upływu lat The Owl's Map pamiętam jak dziś, szczególnie Scarlet Ceremony – kompozycję, której ucieleśnieniem może być chyba tylko druzgoczący szach mat. Hasła eksplorowane na Sowiej mapie to oczywiście sampledelia i hauntologia, natomiat Belbury's Tale nie jest już uwięziona w żadnych ramach. To rozpięcie monstrualnej, paranoicznej intertekstualności, na kształt sieci łowiącej literalnie wszystko: od progresywnego rocka lat 60. i 70., przez mistyczne melodeklamacje, aż po rzewne dialogi bollywoodzkich kochanków. Rozpiętość skali odniesień jest tak ogromna, że zapada się do środka, imploduje, zniesmaczając słuchacza, który w pewnym momencie zmuszony jest porzucić wzniosłe wysiłki interpretacyjne, bo ów skomplikowany i wyfiokowany bibelot zwyczajnie zbija wszelkie próby egzegezy.

      Bardzo chciałbym rozwikłać wszystkie wątki wpisane w Belbury's Tale – wszystkie, poczynając od tego, że każda nazwa własna i każdy gatunek, jakie pojawiają się na płycie, są zmyślone i poprzez nagromadzenie kreują uniwersum na wzór wielkich mistyfikatorów w rodzaju Borgesa czy Eco – ale dość szybko mogłoby się to przerodzić w nużące wyliczenie cytatów. Dlatego warto wydobyć z Belbury's Tale coś, czego trudno się spodziewać po projekcie czerpiącym z tradycji library music, a mianowicie spojrzenie w przyszłość, proroctwo lub przynajmniej wyraz oczekiwań (wizja post-kraut rocka w „Chapel Perilous”, sen o stadionowej mszy w „A Pilgrim's Path”, refleksja o world music w „The Geography”, zabawne przetworzenie muzyki Schnaussa w „Now Then”).


      22. Koi Pond
      So Higher
      Sonic Meditations

      Ograniczę się do cytatu z wyczerpującej recenzji Jakuba Adamka, od siebie dodając jedynie skromne podkreślenie pointy:
      The production here is much cleared and more hi-fi, which doesn’t mean the bass guitar and Aron’s krauty, thunderous drumming don’t pack a serious punch. Don’t be misleaded by the gentle, droning opening of side A’s behemoth “Odysseia”. Once Roper’s bass kicks in and sets for a groove, you should know
      you’re in for a fucking trip.

      21. Ingenting Kollektiva
      Fragments of Night 
      Invisible Birds

      Można by sądzić, że swoją zeszłoroczną płytą Hecker do cna wyczerpał potencjał drzemiący w ambiencie. Do rywalizacji z Ravedeath stają jednak Fragmenty nocy – mroczny kolaż, nawiązujący skupieniem na światłocieniu do audytywnych prac Chrisa Watsona, słuchowisk Kreng oraz zdjęć Svena Nykvista. W menu znalazły się m.in. bambusowy flet shakuhachi oraz psałterz, instrument szarpany o tradycjach sięgających poza początki naszej ery. Faworytem jest jednak saksofon tenorowy. To właśnie jego głębokie i nieco płaczliwe brzmienie buduje niesamowitą atmosferę pierwszej połowy albumu. Każde pojedyncze dmuchnięcie w ustnik saksa jest czule piastowane i obtaczane masą efektów i subtelnych nagrań terenowych. Dźwięk zyskuje dynamikę pylistego obłoku migrującego pod wpływem zmiennych prądów powietrza. Druga połowa składa się z bardziej konkretnych fragmentów, wśród których na wyróżnienie zasługują nawiązania do niepozornego i zapomnianego już klasyka – Night Piece Shugo Tokumaru.

      40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

      poniedziałek, 21 stycznia 2013

      2012: 40-31


      40. Carly Rae Jepsen
      Kiss 
      604

      Nic dziwnego, że po wysłuchaniu „Call Me Maybe” mało kto napomyka głośno o Kiss jako albumie. Niepohamowana przebojowość singla przekreśliła możliwość traktowania długogrającego debiutu Jepsen w kategoriach ramy dla zbioru kompozycji, a jednocześnie ten jeden jedyny utwór wywindował płytę do podsumowań rocznych. Kiss to „Call Me Maybe”, może jeszcze dwa spośród otwierających płytę utworów („Tiny Little Bows” i „This Kiss”), ale nic więcej. Można nawet spekulować, czy reszta tracklisty nie została dograna na szybko w charakterze mięsa armatniego, które uwydatni jeszcze szarżę generalnego indeksu (oczywiście upraszczam, o potencjalnej wartości płyty szczegółowo pisze Kacper Bartosiak). Na czym polega fenomen tej piosenki? Wydaje się, że próba werbalizacji nieuchronnie podryfuje ku serii pytań, którymi Dejnarowicz zamknął analizę „Aserejé”: „A tempo? Pasja? Siła? Jakieś wątki?”. No, właśnie – po uszczknięciu „jakichś tam wrażeń”, zostaje jeszcze „wszystko”, „jakieś wątki”, praktycznie nie ruszone. Można by mówić o przyjaznych radiu Pompejach – o odkrywaniu szczątków folkowej melodii pod gładkimi jak glazura zwałami synth- i bubblegum popu. Można by skupić się na piorunującym efekcie, jaki wywiera labiryntowa zagrywka obecna przy każdym wejściu refrenu niczym czujna, ale dyskretna akuszerka (motyw trzyma się na uboczu lewego kanału, ale jego „sprężystość” jest z miejsca rozpoznawalna – stała za sukcesem dynamicznych szlagierów w rodzaju „Eye of the Tiger” czy „She Wolf”). A może wnikliwie przeanalizować tekst? Proszę bardzo. No, to może chórek? Dość, urokiem podsumowań jest możliwość uchylenia się od szerokich analiz i zawierzenia przyjemności. Tu i teraz istotne jest tylko, że od 2003 – od czasów „Just the Way You Are” – nie pojawił się singiel tak mało nachalny w swojej nieustępliwości.


      39. Masayoshi Fujita
      Stories
      Flau
       
      „Małe instrumenty” to jedno z najlepszych haseł marketingowych, jakie kiedykolwiek opracowano z myślą o rynku muzyki niezależnej. Wielbiciele tak zwanej alternatywy od lat nieprzerwanie szczytują na wieść o obecności w składzie cymbałków, miniaturowego banjo lub piszczących zabawek dla szczeniąt. Sądzę, że stoi za tym prosty mechanizm: poczucie własnej beznadziejności, umacniające się z wraz z przyrostem pogłosek o młodocianych geniuszach, każe dopatrywać się w „dziecinnych” instrumentach nadziei na możliwość intuicyjnego wygenerowania hitu, co sprowadza artystów do roli bystrzaków, którzy przypadkiem odkryli tę opcję, zaciera zaś wizerunek twórcy pracowitego i zdyscyplinowanego, dysponującego przymiotami obcymi leniwym neurotykom. Wystarczy wspomnieć Jónsiego, który stał się ikoną kreatywnej ekstrawagancji po tym, jak przeciągnął parę razy smyczkiem po strunach basu. Co ciekawego, do „małych instrumentów” nie zalicza się syntezatorów czy game boy'ów – nie są analogowe, „naturalne”, nie odwołują się do dzieciństwa, lecz do nerdowskiej nastoletniości, którą zbywa się machnięciem ręki lub luźną nostalgią przy piwku, choć dla wielu była jedynym przebłyskiem żarliwości w życiu. 

      Stories to definicja „łatwego piękna”, na które wielokrotnie sarkałem na tych łamach. Oleista, księżycowa barwa brzmienia, przywołująca na myśl kolor srebrnej tequili, może przemówić do wyobraźni słuchaczy pamiętających jeszcze czasy Tuatary czy wczesnego Tortoise, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to po prostu „małe instrumenty”, pseudoambitne guilty pleasure, które można sobie osładzać postacią sympatycznego Japończyka z Berlina, ale nie zmieni to faktu, że słuchamy oto – bez względu na faktyczne pochodzenie – muzyki islandzkiej. Po współpracy z Jelinkiem (ciepło przyjęte Bird, Lake, Objects) i nagraniach publikowanych pod pseudonimem El Fog, Fujita zdecydował się na wydanie albumu pod własnym nazwiskiem i z użyciem niemal wyłącznie wibrafonu, swojego totemicznego instrumentu, który poddaje wielu analogowym manipulacjom (rozsypując na sztabkach paciorki, owijając główki pałeczek folią lub przędzą itp.). Tremola formują bajkowe melodie z przecięcia indie elektroniki, jazzu i muzyki klasycznej, zyskując na skupionym nocnym odsłuchu, kiedy to ucho – skrupulatniejsze niż za dnia – wychwytuje naturalny pogłos i tłumienia. I tu się zatrzymajmy. To nie spowiedź.


      38. Iza Lach 
      Off the Wire
      self-released
      Niecodzienna współpraca Izy ze Snoopem zaowocowała materiałem co najmniej intrygującym. Całość brzmi jak urzekająco miodny wakacyjny mixtape. Podkłady zabawnie wystylizowano na gotowe loopy z oprogramowania raczkującego producenta. Wszędzie pełno odniesień do ninetisowych r'n'b i hip hopu. Orzeźwiające chórki znaczą trasę wolt stylistycznych (od jazzu, którego tempo i temperatura mogłyby spodobać się Piotrowi Kurkowi, po kontur bangera Destiny's Child lub Aaliyah) i podsycają atmosferę przedmiejskiego, podszytego nostalgią relaksu, rozpropagowaną przez Best Coast. Większość melodii gdzieś się już słyszało, ale żal sił na ich identyfikację. Instynkt podpowiada: „sami autorzy nie wiedzieli, do kogo piją”, nie przez sklerozę lub nikłe osłuchanie, lecz po prostu: celem płyty nie są intertekstualne igraszki, lecz nastroje i emocje wolne od uwikłań w prawo autorskie czy konteksty biografii. Off the Wire nosi więc patronat lo-fi rozumianego jako estetyka niechlujności (autentycznej lub udawanej) i lekceważenia dla gładkich, okrągłych aranżacji.



      37. Lucrecia Dalt
      Commotus
      Human Ear Music

      Okładka Commotus wyobrażać ma chyba sekundę po ostatniej scenie Poważnego człowieka braci Coen. Kurzawa za chwilę ogarnie suburbia i zdominuje sielski krajobraz. Ale za chwilę, zdjęcie chwyta bowiem tylko moment wezbrania fali pyłu. Barcelońska artystka buduje na koncepcie zatrzymanego ruchu cały album: piosenki to sceny, seria nieruchomych tableaus, którymi można dowolnie manipulować – nasączyć egzystencjalną powagą lub przeciwnie: wpleść w ich tło wątek komiczny, jak gdyby zaczerpnięty z Pnina Nabokova albo powieści Philipa Rotha. Akademizm Dalt nie dla wszystkich będzie zaletą, z drugiej jednak strony ucieszy masy rozczarowane Swing Lo Magellan czy contempo spod znaku ostatniej Nite Jewel. Dzięki dbałości o literacką atmosferę Commotus – ta zręczna krzyżówka popu i muzyki eksperymentalnej, fizyczności i idei, melodii wokalnej i instrumentalnej abstrakcji  – skutecznie dystansuje Movement Holly Herndon, album o podobnych celach, ale w kwestii środków epatujący nieuctwem i pustą awangardowością, których istotę z furią obnażył Henry Miller w Zwrotniku Raka
      Nie ma nic bardziej dokuczliwego w zimową noc w takiej zapadłej dziurze jak Dijon, nic, co bardziej działa ci na nerwy, niż dźwięki francuskiej orkiestry. Zwłaszcza gdy jest to jedna z tych żałosnych orkiestr żeńskich, w których każdy dźwięk przypomina kwiczenie lub pierdnięcie, posiada suchy algebraiczny rytm i higieniczną konsystencję pasty do zębów. Charczenie i zgrzytanie, wykonywane za tyle to a tyle franków za godzinę, a resztę niech diabli wezmą! Melancholia tej muzyki! Zupełnie jak gdyby stary Euklides uniósł się na tylne kończyny i połknął kwas pruski. Całe królestwo Idei tak doszczętnie wyeksploatowane przez rozum, że do robienia muzyki nie pozostaje nic poza pustymi żeberkami akordeonu, w których gwiżdże wiatr, drąc eter na strzępy. Ale też rozprawianie o muzyce w związku z tą dziurą jest jak mówienie o szampanie w celi śmierci.

      36. Wymond Miles
      Under the Pale Moon
      Sacred Bones
      Rzadko zdarza się, aby sposób zarządzania nią – poczynania aranżacyjne, brzmieniowe, miks – niósł z sobą tyle samo znaczenia i to samo znaczenie, co sama kompozycja. Tutaj dokładnie tak się dzieje: wszystkie zakamarki stereofonicznej przestrzeni zostały spożytkowane do komfortowego, bez ryzyka spięć, rozlokowania obcych sobie instrumentów, brzmień i poetyk, i zachowania w centrum miejsca dla wokalisty, songwritera, a więc instytucji, która łączy wszystkie bajki. Głos Wymonda Milesa zawsze utrzymany jest w sercu odsłuchu, szybko kreując pożądaną dla siebie maskę klasycznego barda, jak gdyby przypadkiem tylko uwikłanego w nowoczesne studio i intertekstualne zagrywki. To jak snop światła rzucony na scenę kameralnego, lecz porywającego koncertu wiernego poplecznika Grega Dulliego. To, czego nie oświetla reflektor – instrumenty do granic możliwości organiczne, prężne, namacalne, bluesowe – sprawia wrażenie żywych istot chroniących się na cienistych peryferiach estrady.


      35. Enchanted Hunters
      Peoria
      Antena Krzyku
      Na pewnym poziomie własnej konstrukcji Peoria okazuje się być albumem ryzykanckim. W jego strukturach toczy się utajona debata na temat folku jako gatunku. Ten dyskretny ferment łatwo porównać z transfiguracją estetyki dream popowej dokonaną przez Julię Holter (Ekstasis). Z jednej strony można sobie wyobrażać EH jako bezczelnie młodą, kobiecą Ściankę („Twin” bardzo w stylu sopockich ballad), z drugiej jako zespół nawiązujący do brzmień i koncepcji, które od dawna rotowały w umysłach polskiej krytyki muzycznej, torując w końcu projektom w stylu Izy Lach drogę do serc przeciwników popu. Łatwo pokusić się o zwrot „sophisti-folk”, tak ze względu na wyrafinowanie kompozytorskie, jak i na całą gamę skojarzeń emitowanych przez ów potencjalny tag. Wśród nich najważniejsze wydaje mi się przesunięcie folku z archetypicznej dlań przestrzeni mrocznej, żywiołowej głuszy ku obrazom spacerowego szlaku wśród gajów i przedmieść. Suche starcie gatunków i teorematów (pop i folk) okazuje się być odpowiednikiem naprzemiennych przebłysków frustracji i wolności, towarzyszących mieszczuchowi podczas spaceru po skraju lasku. Że mamy do czynienia z muzyką asocjacyjną podpowiada także długość utworów i ich szkicowa aparycja, kamuflująca barokową złożoność.



      34. Jon Porras
      Orilla Oscura
      Immune

      O Black Mesa – pierwszym z wydanych w tym roku przez Porrasa albumów – pisałem onegdaj na fan page'u bloga: „Trudno sobie wyobrazić bardziej bezkompromisowego desert rocka wszystko, każdy jeden dźwięk, jest tutaj kamiennym ostrzem, każda ornamentacja raniącym opiłkiem, nawet echa wybrzmiewające po poszczególnych dronach brzmią jak osypujące się piargi. Po nocnej sesji z tym albumem czuć piach pod paznokciami i żwir zasklepiony tuż pod skórą kolan i łokci. Jest więc Black Mesa przeciwieństwem impresjonistycznych obrazów Evana Caminitiego, drugiej połowy Barn Owl”. Orilla Oscura zatrzymuje się w połowie drogi i stanowi tym samym perfekcyjną syntezę solowych wydawnictw dwóch kolegów. Porras zachował właściwe sobie riffy ciosane wprost z surowej rudy obsydianu, ale rozlokował je na charakterystycznym dla Caminitiego tle o chill wave'owej miękkości. Oczywiście nie doszło do prostego zapożyczenia. Jon nie obawia się wykwitów twardych”, mineralnych pigmentacji (mosiądze, cyny, miki), urozmaicających mdłą paletę Evana, nawet w mroczniejszych fragmentach zapatrzoną w protoimpresjonistyczne malarstwo à la szkockie pejzaże Millaisa. Przyćmiona kolorystyka dalszych planów Orilli sugeruje, że nasycenie słonecznego blasku jest tutaj zawsze takie, jak w momencie wschodu lub zachodu. Wydarzenia pierwszoplanowe (gitary) to animacje chwytane ostrym i intensywnym kadrem, rozdzierającym rozmyte podkłady imitujące sporządzoną ręcznie grafikę. Po raz kolejny przypomina się ustęp z Ameryki Baudrillarda:
      Kolor jest tu jakby wysubtelniony i odłączony od materii, załamany w powietrzu, ślizga się po powierzchni rzeczy – stąd wrażenie widmowości, ghostly i zarazem zamglenia, prześwitywania, spokoju i ogromnego bogactwa odcieni. Tym należy tłumaczyć odrealnienie czasu, tak bliskie totalnej iluzji. Skały, piaski, kryształy, kaktusy są tu wieczne a zarazem ulotne, nierealne, wyzute z materii. Roślinność jest minimalna, lecz niezniszczalna, i każdej wiosny eksploduje cudem kwiatów. W przeciwieństwie do zjawisk ulotnych, światło jest tu materialne, rozpylone w powietrzu, przez co nadaje wszystkim barwom charakterystyczny pastelowy odcień, który przywołuje na myśl odcieleśnienie, oddzielenie duszy od ciała.

      33. Yoga
      Skinwalker
      Holy Mountain

      Ilekroć słucham Megafauny przed oczami staje mi zrujnowany dandys, hrabia-ćpun w stylu Różyca, Skinwalker zaś stara się potwierdzić trafne spostrzeżenie na temat Yogi poczynione przez jednego z redaktorów bloga RecordFlipper: „some impossible mix of Philip Jeck, Wold, Goblin, the Skaters and some of the super weird EEE Records unblack bands, all produced by John Maus and Ariel Pink”. Yoga mieszają się więc we wpływologię, w gatunki, mniej miejsca pozostawiając wyobraźni, co nie zmienia faktu, że płyta opowiada pewną historię. Album rozpoczyna się od gromkiego wywołania Yogi do tablicy. Upiorny głos, należący – jak podpowiada oczytanie w staromodnym fantasy magii i miecza – do kapłana mrocznego kultu, wykorzystującego alabastrowoskóre dziewice do ohydnych obrzędów, nie znosi sprzeciwu i Yoga zjawia się, w wirze przepoconych rajstop i kotów kurzu, bożek tumultu kumulowanego w przestrzeni ciasnej piwnicy. Zjawia się i do opisu jego hipnagogicznego entourage'u pasuje jak ulał fragment Gautier'owskiego Awatara:
      W najdalszej sali, silniej jeszcze ogrzanej niż inne, przesiadywał otoczony księgami sanskryckimi pisanymi rylcem na cienkich płytach drzewa; płyty te przedziurawione i związane sznurem przewleczonym przez dziurki przypominały raczej żaluzje niż tomy w pojęciu księgarstwa europejskiego. Niepokojąca i skomplikowana sylwetka machiny elektrycznej z jej butelkami napełnionymi złotymi listkami i z krążkami szklanymi obracanymi za pomocą korb wznosiła na się na środku pokoju obok mesmerycznego cebrzyka, w którym tkwił lancet żelazny i skąd promieniowały liczne pręty żelazne. Nie był wcale szarlatanem i nie inscenizował wnętrza, ale mimo to nie można było oprzeć się wrażeniu, jakiego, wszedłszy do tego dziwacznego ustronia, doznawało się niegdyś w laboratoriach alchemików.
      Kiedy autor umieszcza w dziele samego siebie jako bohatera – wspomnijmy choćby powieści Vonneguta, czy też, ostatnio, Mapę i terytorium Huellebecq'a – budzi to przede wszystkim uśmiech. Twórca „wrzuca się” w wykreowany przez siebie świat, będzie więc musiał zmierzyć się z wymaganiami stawianymi czytelnikom. Im boleśniejsze ponosi porażki tym lepiej.



      32. Szymon Kaliski
      From Scattered Accidents
      Kitchen.
      From Scattered Accidents kontynuuje ścieżkę obraną przez Szymona na zeszłorocznej EPce zatytułowanej Isolated Reccolections. Recenzując ją, pisałem, że Kaliski „wychodzi zza deserowego stolika na tereny nokturnowego impresjonizmu”, teraz zaś – kiedy wydaje pod auspicjami wytwornego labela Kitchen. album wyposażony w szesnaście stroniczek monochromatycznej fotografii prezentującej odludne zakątki Paryża – można powiedzieć, bazując zwłaszcza na przykładzie wstępnych indeksów płyty, że osiągnął nieomal mistrzostwo w dziedzinie audytywnego malarstwa. „Of Symmetry” i „Or Detachment”, kreślone dwoma ścieżkami pianina, szumem morza i ulokowaną w prawym kanale miękką rytmiczną wibracją, mogą posłużyć za kunsztowną instrukcję wodzenia klawiszy przez meandry kasetowego szumu, utarczek produkcyjnych i nagrań terenowych dedykowanych autorowi La Mer. Dozowane z wyczuciem znaki lo-fi podkreślają nastrój melancholii znany między innymi z albumów Chihei Hatekayamy, Tima Heckera, Caretaker'a (szczególnie z jego ścieżki dźwiękowej do filmu Granta Gee o Sebaldzie), czy Eluvium. Żeby trochę urozmaicić podsumowanie, postanowiłem zapytać Szymona o kilka kwestii związanych z jego ostatnim dokonaniem:

      Czym różniło się dla Ciebie nagrywanie From Scattered Accidents od pracy nad poprzednimi płytami? 

      For Isolated Recollections było nagrane tuż po moim debiutanckim albumie, miałem później pewien czas przerwy, wiele eksperymentowałem, próbowałem bardziej skupić się na brzmieniu technik, które stosuję, odkryłem kilka nowych. Myślę że From Scattered Accidents nagrywałem nieco spokojniej niż poprzednie płyty, właściwie nie byłem pewien, że coś nagrywam, do momentu, w którym okazało się, że mam dość spójnego i przemyślanego materiału by go wydać. Perspektywa dwóch poprzednich wydawnictw oraz współpraca z kilkoma innymi muzykami też na pewno wiele przyniosła, jestem bogatszy o zestaw doświadczeń, którego nie miałem nagrywając Out Of Forgetting

      Który fragment albumu jest Twoim ulubionym i dlaczego?

      Na pewno dużą przyjemność sprawiło mi granie z Aaronem Martinem i Peterem Broderickiem. W obu utworach ja dokonywałem ostatecznych zmian, jednak brzmienie na pewno leżało w dużej mierze w rękach tych muzyków. Starałem się tak pracować nad ich samplami, by wciąż można je było rozpoznać, nie miały być tylko materiałem wyjściowym, ale efektem wspólnej pracy.

      Jak wyglądają Twoje plany wydawnicze na przyszły rok?

      Mam wrażenie, że znów jestem w fazie prób. Jest dużo materiału, nad którym pracuję, znów zacząłem do niego podchodzić nieco inaczej. Wiele nowych improwizowanych szkiców można było usłyszeć na moich ostatnich koncertach w zeszłym roku, zresztą w nadchodzącym też tak pewnie będzie. Jak na razie nie planuję żadnych nowych wydawnictw, choć wszystko jest na dobrej drodze do ponownego ukazana się Out Of Forgetting (przenoszonego z Audiomoves do starszej siostry Audiobulb).


      31. Mount Eerie
      Clear Moon
      P.W. Elverum and Sun
      Eklektyzmu Clear Moon nie trzeba postrzegać wyłącznie w kategoriach krzyżowania gatunków. To rozpoznanie trafne w 2007, kiedy to gody folku i indie z black metalem nosiły jeszcze pozory sensacji. Obecnie, w pejzażu po Microphones, istotą jest dziwny rozgardiasz masek. Elverum przymierza kostiumy, jak gdyby wypatrywał dla siebie nowej, trzeciej już albo i czwartej, niszy. Początkowo wydaje się, że celem jest kontynuacja materiału zaprezentowanego na poprzednim albumie – Clear Moon otwiera przecież druga część „Through the Trees”, suity rozpoczętej na Wind's Poem. W kolejnej parze kompozycji pobrzmiewają już jednak wpływy z zewnątrz w postaci niejasnych nawiązań do klasyków – echa The Meadowlans Wrens, a potem reminiscencje duetu Cave-Harvey z „Henry'ego Lee”. W towarzystwie wokalu Phila i perkusji pracującej na wzór elektronicznego metronomu głos Allyson Foster nieomal szkicuje projekt folk r'n'b, a z drugiej strony, gdyby znacznie zagęścić te aranże, pogłośnić i rozetrzeć procesje power chordów, wczesne etapy Clear Moon rozlokowałyby się w kręgu blackgaze'owych dokonań Sereny Maneesh. A zostaje jeszcze utwór tytułowy, gdzie obowiązki aranżacyjne scedowano na prosty zabieg: w doskonale harmonijny chór głosów poddanych gruntownej obróbce komputerowej wpleciono pojedyncze nitki surowego wokalu Elveruma, cofającego się przed siłą wyrazu syntetycznej konkurencji. Wbrew oczekiwaniom efekt jest daleki od dysonansu i przywodzi raczej na myśl iskrę przeskakującą po odsłoniętych miedzianych obwodach lub nikłe emblematy życia na tle obrazu absolutnej jałowości.
        
      40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1