czwartek, 26 marca 2009

Mono - Hymn to the Immortal Wind

Mono
Hymn to the Immortal Wind

2009, Temporary Residence


7.0






Kolosalne orkiestracje (podobno momentami piłuje naraz 28 osób) leją się z głośników, w krótkim czasie zmuszając do panicznego oddychania ostatnim bąblem powietrza zachowanym pod sufitem. Jeśli ktoś pamięta sceny ślubu lub spotkania Sparrowa z krakenem z ostatnich Piratów z Karaibów, może sobie pod nie swobodnie podstawić np. takie Follow the Map i nic nie ujmie z potwornie cholesterolowego patosu chwili. Przy czym: mowa o Piratach z Karaibów, więc nie da się wymazać z tła awanturników, przygody, bezkresnych mórz i tajemniczych archipelagów, które poprzez swoje rozrzucenie są idealnym schowankiem nasyconej, skrytej mocy.

Podobnie z nowym Mono: nie ma co skipować tego ohydnie epickiego momentu, w którym nasi bohaterowie trzymając się za ręce szybują
z prędkością dźwięku nad lazurowym oceanem płosząc płaszczki i rekiny młoty. Ten moment trwa ogłuszające wieki, wizualizuje się wibrując i miażdży niczym dotąd niewidzialny, lewitujący nad tłumem budynek (Pratchett, Rabelais, mainstreamowe anime). Uszy bolą, ale to już skutek uboczny tchórzliwego uciekania w wyobraźnię. Twardo trzeba, bez stoperów marzyć, szczególnie, że HttIW przypomina sytuację, w której kartkując książkę przebiega się wzrokiem po zajebistym fragmencie i natychmiast gubi się go bezwiednie kartkując dalej. Takich motywów do odnalezienia jest tutaj sporo; wraz z kolejnymi podejściami zyskują na wadze: od mglistych flashbacków do plomby w luce po dobrym, przystępnym japońskim napierdalaniu.

poniedziałek, 23 marca 2009

The Bird and the Bee - Ray Guns Are Not Just the Future

The Bird and the Bee
Ray Guns Are Not Just the Future

2009, Blue Note


5.4



Wersja skrócona:



Wersja rozszerzona:

Deficyt środków narracyjnych ujawnia się gdzieś w połowie płyty. Dopiero wtedy, bo inicjujące wszystko fanfary zapowiadają, że niby nie ma już co liczyć na jakieś tam debiutanckie spadanie z dachu, a raczej składać zamówienia na orgazm zdolny zrujnować Nowy Jork. Brak jednak suspensu w tym plocie. Po prostu.

Stawiając taki zarzut popowej płycie wykluczam się na zawsze z grona istot zdolnych do prostodusznej akceptacji, ale zostałem sprowokowany: cała siatka stylizacji, żonglowanie estetykami, ale rzadko kiedy lew skacze przez płonące hula hop, a to boli, bo przy okazji debiutu robił to, często i z pewnym nawet dostojeństwem. Tutaj tymczasem zamiast kaskaderki, błazenada: tak kreatywne duo popełnia autoplagiat (What's in the Middle kalką z Again & Again czy La La La), tak skoczne duo zamula (Baby przesadną eksploracją toposu traumy doznanej w dzieciństwie, a ustawiającej dorosłe życie; casus nudności po 10 przesłuchaniu urokliwie tragicznego, kurwa, Bang Bang Nancy Sinatry), tak inteligentne duo zapewnia o celowości świata (dwie instrumentalne miniaturki w jakby losowych momentach albumu sugerują, że w lipcu ryby znajdą miłość). Tak post-modernistyczne duo prawie zatraca zdolność nagrania kawałka nie podpierającego się stylizacją na uznany, old-schoolowy topos. Wybór pada szczęśliwie na te motywy popkultury, które nie zostały jeszcze krańcowo wyeksploatowane, ale jednak: wybór pada. Po co zaśmiecać obcymi wtrętami własny styl nakreślony na pierwszym albumie? Powód raczej prozaiczny: wnioskując po istotnej przepaści jakościowej w stosunku do debiutu, chyba zabrakło pomysłów na całe LP. Jest otoczka, glitch na fajnej sukni nowej laski Bonda, ale sama laska kończy utopiona w ropie. Za brak melodii ją dorwali. O ile poprzedzające Ray Guns EPki zwiastowały powtórkę z sukcesu i prowokowały hype na nadchodzący album, o tyle efekt finalny wydaje się być nierówny, nie poddany wystarczającej selekcji i pozbawiony centralnego punktu tłumaczącego, co właściwie mamy z tą płytą zrobić: bawić się przy niej, spać czy tylko podniecać się widokiem Aniołków Charliego przekraczających progi ASP?

Świadczy o pewnej miałkości albumu fakt, iż wyizolowane high-lighty (Love Letter to Japan, Polite Dance Song, Diamond Dave oraz Meteor) skutecznie zamieniają nudnawe obcowanie z całością, na krótką, i przede wszystkim wreszcie treściwą, przygodę z popem nie oglądającym się na konteksty. Te cztery kawałki pozwalają też wierzyć, że TBatB to projekt zdolny się rozwijać. Dostaję od nich spełnienie oczekiwań wobec takiego albumu, bo rzeczywiście: chcę fajnej wokalistki, która robi takie whoa whoa whoa jak to inicjujące LLtJ. Chcę takich punch-line'ów jakie zawiera Meteor. Fajnie, jeśli są aluzje (nie CYTATY) do innych stylistyk (nietrudno zwizualizować sobie remiks Diamond Dave'a by M83 circa Saturdays=Youth). Także powstrzymywanie się od realnej gry w Polite Dance Song jest naprawdę kuszące. Tak wyglądałoby moje małe Incredible Machines. Szkoda, że z 14 zamieszczonych w pudełku elementów mysz da się złapać wykorzystując tylko 4, podczas gdy reszta pozostaje przyjemnym, ale niezbyt potrzebnym, wypełniaczem monotonnego niedzielnego popołudnia. Ktoś tam pewnie tego właśnie potrzebuje. W większości jednak przypadków przewidywalność staje się pociągająca dopiero po masie szarpiących nerwy niespodzianek, a tych póki co tak naprawdę jeszcze w tym roku brak.

piątek, 20 marca 2009

Gérard de Nerval - Podróż na wschód

Gérard de Nerval
Podróż na wschód
Warszawa 1967


7.0



Na cztery lata przed zawiśnięciem pisarza na paryskiej latarni, w prozie Nervala daje się wyodrębnić już pionierski rys. W Podróży na wschód nie chodzi jeszcze jednak o pierwsze kroki wgłąb złamanego Isis, Sylvią czy Aurelią, obłąkanego siebie. Jak stwierdza skromnie polski kompilator notatek podróżnych Nervala, nasz rodzimy wybór pomija wiele fragmentów szczególnie lirycznych, świadków podróży, którą ten poeta przedsięwziął w poszukiwaniu siebie. Daje natomiast pierwszeństwo elementowi reporterskiemu, opisom, relacjom obiektywnym. Założeniem jego było skorzystać z tak wrażliwej percepcji (...) po to, aby tą drogą wejrzeć w epokę, w rejony wówczas dla Europejczyka
egzotyczne. Poprzez z konieczności okaleczony tekst przebija jednak chyba indywidualność pisarza. W wydaniu z 1967 trudno o precyzyjniejsze przybliżenie tego, czym poraża tutaj Nerval. W 2009 powiedzielibyśmy, że wionie z tej książki wyniesiona na wyżyny kategoria cool, klasa tego faceta, który mimo niepostrzeżenie narastającego w nim obłędu, nie przechodzi na ciemną stronę, z której tak obficie czerpał E.T.A. Hoffman.

Przechadzający się po Kairze Nerval nie pozwala przypuszczać, że mamy do czynienia ze stereotypowym romantykiem: gruźlikiem i kolekcjonerem spleenów. Ciekawski, wszędobylski, opanowany, unika kindersztuby spokojnie ferując wyroki o nieznajomych na podstawie ich nosów. Bez dreszczu o przyszłość pozwala swatać się z 12-latką, żeby, nie podając jej rodzicom swojego adresu, po prostu zniknąć, kiedy sytuacja zdaje się poważnieć. Nie zniżając się do wyniosłości czy dumy, kupuje niewolnicę: ledwie pełnoletnią Jawajkę, z którą jest w stanie zamienić dwa zwroty w podłej odmianie języka wspólnego. Wykupuje ją dla urody i podejrzewanej znajomości pan tun, przekazywanych z pokolenia na pokolenie malajskich łobuzerskich erotyków, na które dopiero pół wieku później łaskawie rzucą okiem badacze. Przyszły samobójca, którego zniszczy romans i pokusa zgłębienia własnej schizofrenii, utyskuje też pobłażliwie na Anglików chroniących swą delikatną cerę pod przypisanym damom muślinem. Jeden jedyny raz Nerval popada w pochopny osąd lekceważąc prototyp okularów przeciwsłonecznych, ale chwilowe zaćmienie władz proroczych wydaje się płynąć z rozproszenia tysiącznymi zapachami i kolorami Wschodu. Takie chwile uwidoczniają okrojenie wydania PL: namacalne są bowiem luki po impresjonistycznych migawkach, w które zdawałyby się momentami osuwać ochocze przygody Francuza. Wydawca zdecydował.

Ograniczając się jedynie do najpopularniejszej Aurelii można pochopnie skreślić Nervala jako dziwaka eksperymentującego z dostępnym sobie asortymentem własnej, dogorywującej już, epoki. Z Podróży wyłania się tymczasem człowiek normalny, może i nie budzący fascynacji, ale za to niesamowicie rokujący jako kompan podróży. Pobłażliwość wobec otoczenia to główny rys autora-narratora, który przypomina stare dobre czasy, kiedy to bycie naprawdę, naprawdę cool nie musiało wiązać się z hedonizmem lub próbami przeskoczenia własnego człowieczeństwa. Dla praktyków dodatkowe bonusy: poza obcowaniem z przyjemną osobowością można nauczyć się przynajmniej kilkudziesięciu nowych polskich słów i tylu samo obcojęzycznych. Przede wszystkim jednak: wg Nervala XIX-wieczny Egipt nie zmienił się bardzo od starożytności, więc całkiem możliwe, że penetrując Lewant i dziś, dałoby się tę książkę wykorzystać jako przewodnik. Byłoby to ze wszech miar zabawne, jak ująłby to
Nerval, tonem parafrazowanym ok. 40 lat później przez Jerome Klapka Jerome w Trzech panach w łódce, nie licząc psa. To głównie ów ton sprawia, że Podróż na wschód to gęsty, tropikalny Mt. Everest, przy którym Stambuł Pamuka czy Herbertowski Barbarzyńca w ogrodzie, to ledwie kopki brudnawego śniegu. Nie ukrywajmy jednak, że słowa dnia to opium i hasz.

niedziela, 15 marca 2009

Drivealone - Thirty Heart Attacks A Day

Drivealone
Thirty Heart Attacks A Day

2009, Ampersand



4.8



- I mówię mu wtedy: Za tą taksówką, już! Zawsze chciałem to powiedzieć, po czym dodaję: Zawsze chciałem to powiedzieć, hehe.
- Haha, śmieszny jesteś. Mogę fajkę?
- Jasne. Może jeszcze po jednym?
- Ok, jeszcze raz to samo. Ale dlaczego właściwie chcesz rozmawiać o Piotrku to nie wiem.

- No właśnie. Bo my się przez telefon źle zrozumieliśmy. Piotrka mam w dupie.

- Aha.

- Mnie interesujesz raczej ty, a wężej: twoja wersja wydarzeń. Słuchałaś Letitout?

- Trudno było nie posłuchać. Wszystkie kumpele dzwoniły, że, wiesz, nagrał... Że powinnam pomyśleć, bo to lepsze niż białe róże w porshe, hehe.

- No właśnie. I myślisz, że to ostatnie to jest jakieś logiczne rozwinięcie, czy że dojrzał, czy zesrał się? Bez urazy, bo wiesz, mi zależy, żebyś abstrahując od...

- Nie, ok, ja rozumiem. Zesrał się!

- Och.

- Przepraszam. Wyjaśniam głębiej. Więc głównie chodzi o to, że na tym...

- Thirty Heart Attacks A Day.

- ...jest pełno takich głupich wpadek. Wiesz, niby mówi się, że w dziele twórca próbuje zawrzeć siebie. Całego siebie. On nigdy na przykład nie opuszczał, kurwa, deski, i spójrz na Be A Soldier: You're almost as good as the best things you've done / Except of the fact that you're stupid. Stupid! Niby pierdół, ale pokazuje... obnaża...

- ...unhappy words koegzystują z wyrafinowaniem. No siara.

- Mniej więcej. Przecież tak przemyślanie sentymentalnie, momentami wręcz groteskowo jest... Widziałeś Sweeney Todda?

- Mhm.

- Niektóre wersy zakańcza z taką rozterką, że, kurwa, Johnny w No Place Like London, a tu taki but. Stupid! Ha!

- A to zwyczajnie naiwne otwarcie kawałka pojedynczymi trąceniami struny puszczonymi od tyłu? Już nie pamiętam w którym to było. Jest to mdłe i, znowu, wybaczalne tylko w przypadku jakiegoś początkującego wykręta, zeloty Aphex Twina. I te sampelki. Ale nie przy tym co zapowiadał.

- No i własnie widzisz. Dochodzimy do sedna sprawy. Bo on się nie ubiera jak wiesz...

- ...pała?

- Nie, no... emo... To żadne emo. To jest monotonia, melancholia, ale nie realny spleen. A przecież o autoparodię nie podejrzewasz? No właśnie. A podejrzewałbyś o prog?

- Piotrka?

- Nie, co? No właśnie. A kojarzysz Rough Measures? No to są cytaty z Wilsona co się zowie.

- Briana?

- Stevena! Bez kitu, to Porcupine Tree. Ratują to tylko jakaś tam jedna gitara linkująca puls Bloodflowers. Ale zobacz wokal, zobacz linię wiodącej gitary. To progowe jest. Jakby czytał Dicka. Smutny, kosmopolityczny progowiec, dlatego to się wydaje takie ani emo, ani pop, ani rock, jedna ściema.

- Ale te amerykańskie inspiracje są wg ciebie też, że Dream Theater?

- Nie, nie. Porcupine Tree - gdzieś Stupid Dream. Sunny Day Real Estate? Hah, może w jakiejś tam melodii, może w manierze, ale pamiętasz tamtą atmosferę, bo musisz, i wiesz jaka jest różnica: w tejże atmosfery braku na Thirty Hearts.... Dalej nie idźmy, bo nie chodzi o to, żeby zmyślać tabloidy. Tak słyszę i trudno te jego wpadki odtrącić, co szybko ekstrapoluję się na pozostałe utwory. To niezła płyta, ale słyszysz jak jelonek rozjeżdża się na nóżkach? Jeszcze go nie niosą, i nie chodzi o to, że sam to nagrał, tylko nie wiem... może za bardzo patrzyli mu na ręce? Zresztą, teraz mało mnie to już obchodzi!

- Jesteś na filozofii?

- Byłam. Odpadłam po pierwszym roku. Czekaj, jeszcze dodam, że Letitout było takie wiesz, poetyckie w sumie: impulsywne, o krótkotrwałym czasie inkubacji, podporządkowane wyrażeniu się, pełne zamorskich inspiracji dla czystego szpanu. A tutaj już poziom stał się osiągalny dla zwykłych ludzi... Bo produkcja!... produkcja jest dla zwykłych ludzi właśnie.

- Pewnie dlatego, że już sporo czasu temu go rzuciłaś, wiesz - wywietrzała mu bolesna wena, a komputer mu od tego nie padł. Szkoda, że nie odwrotnie wszechświat działa. Ale zgadzam się z tobą.

- Hehe, że odpadłam z filozofii czy w tym o Thirty Heart...?

- I w tym i w tym. Jeszcze tylko...

- ... raz to samo, ok?


myspace

czwartek, 12 marca 2009

Lydia Lunch - Queen of Siam

Lydia Lunch
Queen of Siam

1980, Ze



8.2



No wave szybko się skończyło nie wytrzymując konkurencji z Sonic Youth, którzy bez trudu zaanektowali brud, hałas, dysonans do o wiele bardziej nośnej i w ogóle zjadliwej, układanki. Nie było szans na okrzepnięcie pierwotnego zamysłu, a co dopiero epigoństwo. Gdyby jednak debiutowi Lunch udało się wypłynąć na wody szerszej publiki, a reszta twórców no wave przestałaby definiować hałas jako symbol artystycznego bałaganu, kto wie jak wyglądałby świat. Może mniej pretensjonalnie?

Pojawiające się na Queen momenty chaosu funkcjonują już tylko jako mgliste odnośniki do programu artystycznego no wave oraz pomysłów macierzystego zespołu Lydii (Teenage Jesus & the Jerks). 75% albumu to piosenki łączące pop-punk z jamami jazzowych kapel akompaniujących aktualnej królowej balu na parowcu (serial Savannha?). Weźmy Spooky - cover instrumentalnego kawałka przeznaczonego oryginalnie na saksofon. Wielokrotnie melodia ta trafiała w różnych wykonaniach na szczyty list. W wersji z QoS mamy do czynienia z interpretacją cierpką, acz linkującą ciepłe nowofalowe brzmienia (zauważalny za którymś razem chórek), przy zachowaniu jazzowej genezy z pomocą startującej na wysokości 1:18 fuzji Morphine z Henrym Mancinim (np. Pink Panther Theme).



Pozostałe high-lighty:
  1. Atomic Bongos: piosenka nowa w szkole zapełnionej takimi łobuzami jak kolejne kawałki na soundtracku Deathproof. Tyle że nie zgadniecie. Zajmuje jej minutę skocenie wszystkich i ustanowienie dla swojej obecności kultu na klęczkach. Punx not dead, honey
  2. Lady Scarface: wodewil z dysonansowymi solówkami w tle; niekiedy zgrzyty (gitara? trąbka?) wychylają się przed danie główne czyniąc z sushi, sushi w samej Japonii. Najważniejsze jednak: gałązka magnolii, papierowe ściany - to sugestie, nie sam kraj i dzięki temu sushi pozostaje sushi. Bez jedzenia można umrzeć, bez Japonii można żyć sto lat. Tak samo z żywotnością tego utworu
  3. A Cruise to the Moon: staromodny jazz + zapełnianie przestrzeni nieskoordynowanymi proto-shoegazowymi dystorcjami = skondensowana przyjemność z odczytu translacji szlagierów Sinatry, szczególnie lukrowych, french-touch remiksów Girl From Ipanema, na język eksperymentu
  4. Knives In the Drain: seksowny teasing przywołujący lubieżność Anity Lane zabiera gdzieś indziej, a oddanie budzonych przez ten utwór konotacji zajęłoby kilka ociekających seksem ekranów. Zwraca uwagę chaotyczne, noisowe outro podkreślające drapieżny charakter wcześniej obrazowanej namiętności
Możliwe, że Queen of Siam to najbardziej miodna płyta w dorobku efemerycznej stylistyki. Kto wie jak daleko by to zaszło gdyby większość prekursorów tego grania nie pochodziło z anarchistycznych komun gromadzących pod każdą szerokością geograficzną nieuków i kwietystów. Lydia Lunch nie wydaje się w ogóle grać w ich lidze: spożytkowanie popowych tendencji, żywy seksapil i odważna inteligencja separują tą twórczą osobowość od jakiegokolwiek środowiska w ogóle. Później nagrała jeszcze masę płyt współpracując niezobowiązująco zarówno z samym Thurstonem jak i Sonic Youth, Einstürzende Neubaten, 8-Eyed Spy i wieloma innymi mniej znaczącymi projektami, które zamierzały kanałować syf z przysłaniającej muzykę awangardy do istotnego dodatku estetycznego.

guitarwomen.blogspot
- spora materiału nt. Lydii : całkiem interesujący official



Ogłoszenia: z powodu przekonania się o żywotności It's Not Me, It's You oraz wykrycia prawdziwej natury niepozornego closera, Lilly Allen dostaje +0,6 do siły. Na stałe.

niedziela, 8 marca 2009

Pan•American - White Bird Release

Pan•American
White Bird Release

2009, Kranky



5.7



Podszedłem do Pan•American z całym spoko na jakie mnie stać. Zero, że koleś z Labradford. Zapomniałem już prawie, co to Fly Pan Am. Kranky? Low. Raport Kinseya i Revolutionary Road to jedyne co miałem podchodząc do tej płyty. Popatrzcie, jak na White Bird Release jest białobrązowo. Jasnobrunatne spodnie, mokasyny i bielutkie koszule to chyba stereotypowy out-fit mężczyzny z amerykańskiego przedmieścia połowy XX wieku. Patrzcie, jak Leonardo w ekspresowym tempie kończy w Kate. Tysiąc takich samych domków jodłuje wzdłuż lipowej alei. Duże dzieci, co? Ludzie dowiedzieliby się o wiele wcześniej co to dobre bzykanko, gdyby nie stres przed zalewaniem dzieciom płatków każdego ranka. Amerykańskie dziecko zabija rodziców, jeśli płatek zostanie wyparty przez mleko za krawędź miseczki. Ale wróćmy do seksu, z perspektywy Polski możemy swobodnie pierdolić ich flake'i.

Postkoitalny papieros? Na serio uzasadniony, to coś równie rzadkiego jak u Amerykanki AD '50
orgazm nie pochodzący z masturbacji. Ale z leniwie uśmiechniętym, lekko kowbojskim fajkiem płyta ta się kojarzy. Co zrobię, przecież nie zawinię, sorry. To album, o którym Dusted napisali tak:

On opener There Can Be No Thought of Finishing, the quiet tremolo and whispered vocals give way to a dominant white-noise. This six-string texturing is a common motif throughout the album, weaving together largely ambient tracks like Is a Problem to Occupy Generations and There is Always the Thrill of Just Beginning for a sound not unlike Pan•American’s closest contemporaries, Belong. (...) The exceptions to these My Bloody Valentine-influenced drone dazers are what make White Bird Release (and, by extension, Pan•American itself) as interesting as it is.

Z angielskiego kumam tylko My Bloody Valentine i Belong. Te cztery słowa to brednie i populizm. Nie dają pracy w Londynie i nie dają jej w Leeds, są gwarantem pobicia tu i tam. W moich tagach do tej notki jest co innego i z tagami też się nie zgadzam, ale w ankiecie wypełnia się wszystkie pola, nawet kiedy myśli się tylko: Revolutionary Road i Kinsey's Report. Nie wiem, po czyjej jestem stronie bazując na grze skojarzeń. Freud to jedno, a B. Bardot to drugie, więc głosuję na seks, arbitralnie. Nie potrzebujecie niczego żeby słuchać tej płyty, a notę można windować lub odebrać jej Prozac. Utrzymywanie, że potrafi się uzasadnić ocenę takiej muzyki to jak utrzymywanie, że słuchając jej śledzi się uważnie tracklistę. Z obowiązku więc tylko,
nadmienię że nota jest tak niska, bo moją uwagę od WBR oderwie z łatwością kolejne relaksacyjne aż do użytkowości, wydawnictwo. Dowolność, użycie dzieła, anarchia przy pominięciu delikatności tworzywa - to jest to krótkoterminowe rozwiązanie, które zastosowałem, aby cieszyć się tą płytą. W zamian, na chwil kilka, w/w podwójne B. Duże B. Pewnie też byście chcieli, a wiecie już jak.

czwartek, 5 marca 2009

OST p.n.e., pt. 1

Jeśli macie śladowe ilości słuchu, a wasze wyczucie składa się już nie tylko z intuicji, ale też z erudycji, możecie swobodnie uderzyć w sampling. Po cholerę uczyć się gam i akordów, kiedy można sobie spokojnie usiąść i poukładać puzzle. Tworzywo muzyczne gnie się pod waszymi palcami, na gorąco kreujecie dźwiękowy wymiar intertekstualności, a i ocalacie tipsy. Przedwieczne soundtracki to kopalnia złota, jeśli chodzi o sample i pewnie to wiecie. Retro, w mniejszych lub większych proporcjach, jest zawsze na miejscu, a macie jak w banku, że nikt nie skojarzy skąd wzięliście na chama calutkie 4/4, szczególnie jeśli potniecie mu twarz w Music Makerze. Co z tymi płytami zrobić, jeśli nie macie za grosz słuchu, a w Milionerach odpadliście na pytaniu za stówke? Puścić je sobie można.


Duke Ellington
Anatomy of Murder

1959, CBS



Nie wiem, na co wskażę tym wyznaniem: kompletne dno jakim jest mój gust czy raczej jegoż wyżyny, ale soundtrack do Anatomii morderstwa to moja ulubiona jazzowa płyta w ogóle. Na pewno jest wśród was jakiś młody człowiek, który słyszał kiedyś o Love Supreme i ma teraz ochotę wpisać w komentach do tej notki: a, kurwa, Coltrane?! Spokojnie, nie ma co się mądrzyć. Za dużo słuchałem muzyki wymagającej od odbiorcy kompletnie czego innego niż jazz. Do dzisiaj nie potrafię określić, czego właściwie jazz wymaga, ale ilekroć podchodzę do klasycznych dzieł czuję się testowany. Wiem, co robić i wygrywam, ale nie mam z tego przyjemności. Obok Davisa, Crazy Girl, Blues-ette i pełnoprawnych pozycji dyskografii Duke'a, Anatomy of Murder to płyta, która uprawnia mnie do stwierdzania, że i owszem: słucham trochę jazzu i niekiedy lubię to robić. Przy tym Duke to ulubiony muzyk Borisa Viana, a ja bardzo lubię jego książki.

Soundtrack ten, w oderwaniu od obrazu, fukcjonuje jak eksperymenty zebrane przez Milesa Davisa na Dark Magus czy Get Up with It (high-lightowe He Loved Him Madly to zresztą tribute dla Duke'a): pokazuje, że jazz nie musi być jazzem jazzem.
Anatomy of Murder to całe miejsce, w którym można poegzystować, nie tylko z nim poobcować. Antynomicznie jednak dla Davis'owskiej eskalacji potęg voodoo, nawet w dreszczu grozy lub pijanym nocnym spacerze, Ellington potrafi zawrzeć odrobinę swojej niefrasobliwości, która wydaje się być całkiem prawdopodobną inspiracją swawolnego surrealizmu Viana. Jeśli macie już swojego ulubionego seryjnego zabójcę, kolejny quest to znalezienie ulubionego miejsca zbrodni. W tej zabawie Duke jest bossem za 1000000 exp.





Mike Batt
Watership Down

1979, Columbia



Watership Down, czyli Wodnikowe wzgórze, to książkowy debiut Richarda Adamsa. Historia królików podróżujących w poszukiwaniu aindustrialnej utopii to chwytliwy materiał i nie łatwo go spierdolić. Trudno jednak, i to cholernie, wpaść na pomysły, które zrobiłyby z ckliwej, pluszowej opowiastki, powieść z krwi i kości. Adams wpadł i należy żałować, że dotychczas (wg mojej wiedzy), poza Wzgórzem, przetłumaczono na polski tylko Szardika - nudnawą cegłę fantasy, podczas gdy bibliografia Adamsa obfituje w zachęcająco brzmiące tytuły. Batt popróbował ścieżki pisarza i udało mu się bez dwóch zdań. Chociaż czytałem książkę dobrych parę lat temu, soundtrack skutecznie obudził wspomnienia i zahibernowane uczucia z czasu lektury: zniecierpliwienie, ciekawość (postać Szaraka - szaman czy tylko epileptyk? postać Śmierci - prawda czy mit?), przyjemność i roztkliwienie (Bright Eyes - folkujący dream-pop; Garfunkel sięga w przyszłość do Mercury Rev. i Decemberists, przy czym oczywiście przesadzam, żebyście w ogóle przesłuchali).

Warto sięgnąć też po reinterpretację nagraną przez Angelę Morley. Wyszło bardziej ambientowo. Bardziej glitchy, spooky i haunted, tak że słuchając pierwszy raz miałem wrażenie obcowania z OSTem do czegoś o statku widmo. Interpretacja jednak jak najbardziej słuszna, skupiona po prostu bardziej na zilustrowaniu mglistych pejzaży hrabstwa Hampshire, w którym znajduje rozwiązanie akcja powieści Adamsa.





Bernard Herrmann
Twisted Nerve

1968, Polydor



Herrmann jest jednym z nielicznych tak charakterystycznych i tak często cytowanych (np. dość nachalnie w Kill Billu) twórców muzyki filmowej. Zwyczajnie nie chce mi się teraz tego śledzić na przykładach (Vertigo! Taksówkarz!), ale jego soundtracki mają rozpoznawalne brzmienie: wilgotne i metaliczne. Silnie przy tym antytetyczne, bo erotyczne konotacje jakie niesie z sobą wilgoć, są dla Herrmanna związane z postaciami, czynnościami i lokacjami na wskroś aseksualnymi. Charyzma tego kompozytora jest jednak na tyle silna, że łatwo
kupić tę atmosferę/manierę, wiedząc dobrze, że stoją za nią konkretyzacje, których nasza wyobraźnia by się nie podjęła. Nadinterpretacja: facet od tła muzycznego wie, że jedynym, co nas napędza to reprodukcja, wie też, że lubimy kłamać, iż non omnis fuckin', więc ustanawia pomost między erotyką a zastawą nierdzewnych sztućców, żebyśmy mogli łatwo i estetycznie wciskać kit o poszukującej naturze naszej seksualności.

Słuchanie tego jest jak powtarzanie sobie po cichu obrzydliwych i suchych słówek dla pokazania wszystkim supermodelkom, z którymi trafiło się na bezludną wyspę, że jest się twardzielem, który nie wybacza nawet tym z cyckami. Wyścig jest ustawiony.
Jeśli kogoś zaczyna powoli nudzić OST Vangelisa do Blade Runnera, szuka czegoś utajenie brutalnego, ale wstydzi się dojść aż do Heavy Metal F.A.K.K., powinien spróbować z odizolowanym od obrazu Herrmannem.




Dzisiejszy odcinek:
- Duke Ellington - Anatomy of Murder
- Mike Batt - Watership Down
- Bernard Herrmann - Twisted Nerve
a w następnym (jakoś za miesiąc) zapuścimy włoską
library music, zbadamy losy Polaków rzuconych między rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, a na koniec zerżniemy parę feministek. Będzie fajnie. Aloha!