środa, 23 grudnia 2009

Karol Shwarz - Rozewie + Ścianka - Białe Wakacje

Dziś recka Rozewia i super niespodzianka dla grzecznych dzieci. Jeszcze w tym roku druga odsłona Bez słuchania, a potem widzimy się około 12 stycznia przy okazji podsumowania roku.


Karol Shwarz All Stars
Rozewie

2009, Nasiono


6.3




Ścianka
Białe wakacje

2002, Sissy


7.5


Mój zabawowy esej o Białych wakacjach na blogu Camela. Nie bójcie się jednak.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

The Cure - Disintegration

The Cure
Disintegration

1989, Elektra/Wea



9.2


Obejrzałem 500 dni miłości, a potem posłuchałem Disintegration. Nic nie łączy tych dzieł poza jednym detalem: kiedy bohaterowie spotykają się po raz ostatni, facet, który pozostaje niezmieniony, zauważa zmianę w dziewczynie - wygląda na bardziej doświadczoną, mądrzejszą, starszą. Jest kobietą TERAZ, dziewczyną już BYŁA. Z chłopakiem BYŁA, potrzebuje mężczyzny TERAZ. Nie oglądaj się, to nie za oknem coś przejechało na sygnale.

Zapewne: to fikcja nietrzeźwej, zbolałej perspektywy, ale nie od dziś wiadomo, że są interpretacje świata, nie on sam. Tom nie ma szans z Summer, która w jego oczach dorosła - poszła do liceum, kiedy on dalej siedzi w gimnazjum - i łatwo ulega bredniom, które ta mu sprzedaje. Zamiast wkurwić się, poranić i odejść sobą, co byłoby naturalne, za wszelką cenę chce do niej dołączyć (irracjonalność tego, skoro nie są już razem) i grać w jej grę. Łatwo jej wybacza i zostaje zdegradowany do roli przyjaciela, z którym kiedyś coś tam było, ale przestało. W najpiękniejszej chyba pod względem liryków piosence na Disintegration - Last Dance - również opisana jest scena spotkania po rozstaniu, mikroarchetypiczna właściwie dla malowniczych relacji międzyludzkich przedstawianych np. w literaturze i nie da się ująć jej inaczej jak sztyletując faceta solidnie okopconym soplem. Chyba można by mówić o androkrytyce, écriture masculine itd., gdyby miał kto czas odstawić na chwilę porno i konsole.

Dlaczego wydaje się to być stricte męskim doświadczeniem można gdybać. Być może chodzi o to, że ewolucyjnie faceci trzymają z kobietami młodszymi od siebie, więc mają niekiedy czas i okazję obserwować morfing osobowości i fizyczności. Tyle że brzmi to zbyt dosłownie i wąsko, nie tyczy wszystkich, a i to nie zawsze itd., a przecież mówimy o metaforze i jej interpretacji, o złudzeniu perspektywy, czymś co powinno być uniwersalne i już opracowane. Od Wierności w stereo (Rob) po W poszukiwaniu straconego czasu (Swann) okazuje się, że spotkanie po rozstaniu jest już spotkaniem z kimś na wyższym poziomie, na kim (być może) trudno się wyżyć i w styku z kim trudno zachować dumę z własnej osobowości, obnażonej nagle jako bierna i zapatrzona w przeszłość (samospełniający się odbiór w wersji życiowej). Trudno mi zgadnąć dlaczego ci wszyscy goście nie są w stanie zebrać się w sobie i wykpić ostro tych kobiet, z którymi przecież nic ich już nie łączy (instrukcja postępowania w Damskim gangu Borisa Viana). Żaden bohater (i w końcu słusznie: sic!) literacki nie dmucha kobiecie w twarz papierosowym dymem, nie rzuca jej w twarz ścierką. I nie wstaje. I nie wychodzi (w Prayer Shellaka ten impuls kieruje się jednak w nowego wybranka własnej ex-. I były inne czasy. Lepsze czasy.).

Przypomina to po części pławienie się w akceptacji dla słabości, jaką opisuje Berent w Próchnie: poniekąd powinnością mężczyzn jest bycie erotomanami, częścią zaś etosu jest poddanie się urokowi kobiecości, gra (o ile rzeczywiście można się godzić bez bólu na granie bezużytecznego niemowlaka) w zrzucenie zbroi i poddanie się. Na Disntegration dzieje się to samo, niestety, ale, szczęśliwie, przed bohaterem lirycznym tego albumu jeszcze długa, długa droga i przynajmniej tyle dobrego, że spokój znajduje w końcu wyłącznie dzięki własnym wysiłkom, a nie poszukując kobiety-odtrutki, od której otępiająco szczęśliwie mógłby się uzależnić. Więc tylko w połowie jest pipką. Poza tym przewijają się przez ten album przesłanki każące sądzić, że działa po omacku i robi właściwie wszystko, co tylko podpowie mu prostoduszna intuicja typu zaprasza-to-idę. To jego pierwszy raz. Wspomnijcie, co robił w takim układzie Tristan. Streszczenie tej płyty można by publikować w Charakterach i ma to jedynie niewielki wpływ na fakt obecności Disintegration w moim top 10.


czwartek, 17 grudnia 2009

Lickets - They Turned Our Desert Into Fire + Her Name Came On Arrow

Lickets, the
They Turned Our Desert Into Fire

2009, International Corporation
/Ghandara


7.4



Barokowo bogaty w barwy post-folk + efekt kuli śnieżnej = budowanie sieci sprzężonych pejzaży (okładki robione photoshopowym nawarstwianiem wizualizują metody grania), które mogły kiedyś zwidzieć się Spaceman 3, gdyby Pierce i Kember więcej czytali. Ograniczając się do czysto estetycznego doznania: ciekawie śledzi się folkową bazę - melodyjki na akustyk - obklejaną coraz to nowymi warstwami kolorów, konsystencji i kształtów. Kolorów czego, konsystencji jakich, kształtów których - praktycznie nie do prześledzenia bez maksymalnego skupienia, niechętnie osiąganego z winy przyjemności rozlewającej się po wyobraźni i trudno uchwytnego dynamizmu zachodzących na TTODIF przemian.

Można być już trochę przyzwyczajonym do większości zastosowanych tu zabiegów (Początkowo skromna melodia rozrasta się koncentrycznie do maratonu filmowego o życiu fraktali, aby znienacka rozpaść się w szczytowej fazie wzrostu i klasyczne no wow situation), ale trzeba pamiętać o rozróżnianiu zajebistej realizacji od sztampowej, dbałej jedynie o funkcjonalność. W teorii przydałoby się pozbyć niektórych ścieżek i oczyścić pole widzenia odbiorcy, odsuwając napierający momentami chaos, ale w praktyce równałoby się to połowicznemu bez mała spadkowi imaginacyjności TTODIF. Niektóre więc dźwięki wprzęgnięto w wyłączną służbę impresji i w tym kontekście warto zwrócić uwagę na bas, który, wykorzystywany niekiedy jako źródło głębokich, mrocznych drone'ów, z łatwością ewokuje zaprószone ciemności najniższych partii lasu nie będąc specjalnie przepuszczanym przez efekty.

W porównaniu z tą płytą nowe Barn Owl (The Conjurer) śmieszy, nie tylko już rozczarowuje, niestety. W odróżnieniu odeń, Lickets zdają się pamiętać, że talia omawianej tu topiki nie składa się tylko z pustkowi i pustyń, ruin, tajemnic i niebezpieczeństw, ale także z motywów rzadziej spotykanych a nie mniej adekwatnych jak np. gęsta, halucynacyjna maligna (Caribou, Bexar Bexar), malaryczna duchota (Shalabi Effect, Book of Shadow), mgliste zielenie sielanek mediewalnych (Natural Snow Buildings), słoneczne lasy (melodyjny Blackshaw i ambientowy Sylvian) czy reminiscencje złotego wieku w postaci wręcz russoizmów, poruszanych także na małej a interesującej płytce Ancient of the Ancients Daughters of the Sun. Niektóre surowe fragmenty przypominają zaś "nawet w nocy przeciwstawiające (koniecznie) swoje gorąco mroźnym gwiazdom" przepalone pustkowia Metallic Falcons.

Brakuje tylko jakiegoś, w cudzysłowie, szaleństwa, choćby zupełnie stereotypowego, które odciągnęłoby na chwilę od piękna, zmusiło do ucieczki odeń i w efekcie pozwoliło zobaczyć je z zewnątrz i polubić za obecność skazy, co zostało z dobrymi skutkami zrobione na s/t Wooden Veil. Nic takiego się na TTODIF nie dzieje i można by wybaczyć, ale co nie razi w motywacji i partiach składowych samej akcji, to razić zaczyna na etapie efektu: rozczarowanie niemożnością polubienia tej płyty dziwnie ciąży. Wszelkie wysiłki czynione w tym kierunku przypominają próby przemożenia się do fascynacji muzeum: z góry orzec można jako mało prawdopodobne.

Lickets, the
Her Name Came On Arrow

2009, International Corporation
/Ghandara


4.2


Drugi z wydanych w tym roku przez Lickets albumów nie umywa się do wyżej wspomnianego, ale pozostaje jego niezłym dopełnieniem. Fanom Natural Snow Buildings może nawet spodobać się bardziej ze względu na powielenie charakterystycznego dla Francuzów instrumentarium oraz sukcesywne nawarstwianie zimowych ornamentacji aż do uwypuklenia ich z czasem jako dominanty kompozycyjnej. Bardzo miodna druga połowa nie daje jednak rady zatrzeć wrażenia nudy - post-rockowe zagrania, na których koncentruje się akcja nie są w stanie uniknąć przygniecenia skostniałym stereotypem recepcyjnym. W porównaniu do They Turned... jest zbyt przejrzyście, niezbyt transowo, nazbyt klasycystycznie, który to kierunek został zresztą obrany wyłącznie pro forma. Harmonijnej urody i kruchości nie dopełniają cementujące moc anektującą kompozycji aktualizacje odległych w czasie pierwowzorów (naiwność wszędobylskich smyków, które zwyczajnie nie mogą podołać), nie ma też programowego sprzeciwu ciemnościom mogącego objawiać się dekonstrukcją eksperymentalnych form do ich klarownych podłoży, która to dekonstrukcja jako podróż z A do B mogła by stać się najbardziej dynamicznym intelektualnie (z braku istotnych miejsc zaciemnionych włączających do gry emocje czy eksplorującą symbole wyobraźnię) elementem albumu.

Gotowy produkt pozbawiony elipsy, której czas zataczania odbiorca mógłby wypełnić dowolnymi konkretyzacjami i która wytworzyłaby potrzebne przy zamierzonej liryczności niedopowiedzenie. Zabrakło troski o podsycanie wyobraźni słuchacza oraz przemyślenia kierunku własnych działań i kontroli nad aranżacjami, które zdają się niekiedy wymykać ot tak, nieuzasadnienie, bez żadnego planu (więc dodatkowo element hipokryzji, jeśli uznać, że rzeczywiście całość miałaby klasycyzować, a więc być harmonijną, symetryczną, rozplanowaną). Drażniące rozmiarami orkiestracje bywają zamrażane w typowo slow-core'owych tempach, a w miarę obytemu odbiorcy retardacje te nie są absolutnie potrzebne - widział te cuda na tyle często, że rzeczywiście zaczęły mu się kojarzyć właśnie z obiektami zatrzymanymi w czasie, nudnymi reliktami przebiegłej już ewolucji. Na pewno jednak warto sprawdzić, szczególnie, że do końca 2009 wszystkie swoje płyty Lickets udostępniają za darmo.

myspace : albumy udostępnione za darmo przez zespół

wtorek, 15 grudnia 2009

Electrik Red - How to Be A Lady, Volume 1

Electrik Red
How to Be A Lady, Volume 1

Def Jam/Radio Killa



6.5



Jednym z działów podsumowującej rok ankiety, którą można sobie wypełnić na Pitchforku, są wybory najmniej docenionego albumu 2009 i wśród typów znalazło się właśnie Electrik Red. Słusznie, bo jest to płyta kompletnie zagubiona w czasie i przestrzeni. Zrobiło się na tyle późno, że dla zrozpaczonych fanów r'n'b racjonalnym stało się nawet czepianie Ciary. I spoko, ale dopiero jak słucham tego pominiętego ER i natykam się na tłuste, sucze, obwieszone złotem, cieknące błyszczykiem, sunące jak odrestaurowane buicki, *bujające* gówna jak Muah czy Drink In My Cup (potężne są, mokre są, wstyd jest aż), wiem, że są to single-single, a nie jakieś tam promosyfy wystrzelane na myspace wieki przed realną premierą. Większość zamieszczonych tu kawałków po prostu jest choć minimalnie żywotna; jasne: są wypełniacze, ale nie stanowią w końcu całej płyty, wbrew przyzwyczajeniu lansowanym przez większość na tym poletku, i tak czy siak nadają się na wolniejsze momenty imprezy lub miły wieczór z czarnymi dupami i jaraniem (downtempa).

Po części jest to właśnie to na co czekałem, odtrącając po kolei różne słabiutkie synth-popiki i wrażliwe lasunie próbujące spiętej dywersyfikacji acz-kol-więk wyluzowanego postmodernizmu w przepychaniu świata swoich przemyśleń po pierwszym roku do czegoś tak prostackiego jak electro. Dziewczyny zebrane do bycia Electrik Red zbawia natychmiast budząca się w odbiorcy świadomość: w końcu ktoś, kogo nie spotkam na ulicy, to są jakieś mityczne stworzenia jak kiedyś Pussycat Dolls oraz Spice Girls, a o to przecież chodzi żeby gwiazdy popu (lub nań się kreujący) i ich high-life były dla mnie niedostępne. Tricky i Dream jako producenci też budzą jakiś respekt, nie ma na co narzekać i przynajmniej nie ma autorskiego odpracowania jakiejś konwencji sztywno zadanej sobie jako praca domowa artysty, jak stało się to w przypadku m.in. nowego Rascala, a co zawsze niepowstrzymanie mnie śmieszy jako droga twórcza czy nawet przystanek w niej
.

Od wieków świat ogląda
Modę na sukces i Star Trek, odmawiając zupełnie posłuchu realowi, więc nie wiem jaki sens ma tendencja zmieniania gwiazd w znajomych z sąsiedztwa. To jeszcze nigdy nie zadziałało na dłużej niż 5 minut. Słuchając Electrik Red można wrócić do starych czasów Olimpu i Tytanów. Jest to tylko sugestywna imitacja, ale niby znowu plakaty nad łóżkiem, Parandowski do poduszki. Czuję się stary jak Flaubert przez ten album, na nowo czytając mit, który się w nim zmieścił, co na plus zaświadcza o sugestywności przedstawienia. Starszy niż Tołstoj i już na stówkę nie przelecę Hani Montany. Padły zdania entuzjazmu, dałem radę, ale stare, dobre czasy chyba serio już minęły, a dziwne, bo sama powieść przecie trzyma się wartko, choć dziwnie często środkiem jej nurtu płyną już jeno reminiscencje.

środa, 9 grudnia 2009

5.0's, pt 5

Lekko rozszerzona wersja od dawna nieobecnych 5.0's.

Orchid
Driving With a Handbrake On

2009, Gusstaff Records / Sonic Records


Kiedy piosenka z DWaHO zmierza w stronę popu ktoś zaczyna grać stary, dobry rock. Kiedy ktoś postuluje grać teraz rocka, w połowie kawałka jego przeciwnik próbuje wymóc kompromis i chociaż zabarwić kawałek popem. Kiedy wokalistka zaczyna być rozpoznawalna i można zacząć spodziewać się lansu, skromni i staromodni członkowie zespołu wydają się hamować, aby z niego nie skorzystać i pozostać wiernymi ideałom sierpnia. Efektem tych pokrętnych strategii okazał się dziwny brak recenzji z prawdziwego zdarzenia i zastygnięcie w niepewnym rozkroku, którego chybotliwość spływa z płyty na odbiorcę każąc mu wierzyć, że nie słucha niczego ważnego - demka, cd-ra, streamu z myspace, ale na bank nie debiutu poważnego zespołu, w kontekście którego przez kilka sekund tu i ówdzie szeptano w kategoriach Grunwaldu.

Mark Eitzel
Klamath

2009, Decor


Osiem lat temu Eitzel wydał Invisible Man i chyba stanęło na tym, że to jego największe dzieło. W kilku miejscach można znaleźć niepewne zachęty do przesłuchania Klamath, ale zdaje się, że pochodzą z wyrzutów sumienia i sentymentu. Eitzel to mocny gracz w swojej lidze i kiedy rzuca nowy album trudno bez skrępowania narzekać, ale też i coraz trudniej cieszyć SIĘ. Sytuacja jest podobna jak z tegorocznym wydaniem wcześniej niedostępnych kawałków American Analog Set: super, odświeżenie tego świetnego zespołu wydaje się potrzebne, ale pozostaje pytanie: kto tego posłucha i doceni w dobie tysiąca chorych płyt zdobywających mimo wszystko pierwsze miejsca na listach rocznych zwykłych zjadaczy przecież chleba? Kto nie ryzykuje i nie eksperymentuje ten się nie adaptuje i ginie ten. Prosta prawda, ale pewnie sami wiecie, jak trudno ją sobie czasem przetłumaczyć. Można dalej robić po cichu swoje i wszyscy będą was lubić, ale problem jest taki, że w was samych coś już będzie nie tak. Spojrzycie na siebie pewnego dnia i będziecie zmuszeni powiedzieć sobie, że gdzieś tam kiedyś zabrakło wam jaj. Domyślam się, że to boli i sporo do empatii dokłada mi, z całą dla niego sympatią, właśnie nowy Eitzel, kucający przy własnej drodze twórczej, aby z rezygnacją ciąć się po pupie czymś ostrym.

Crippled Black Phoenix
200 Tons of Bad Luck

2009, Invada


Z całego serca polecam tę płytę. Jest to bezsprzecznie Embryonic post-rocka z przybudówkami po dach zajebanymi oldschoolowym rockiem jak szopa dziadka papierówką. Jak pisze jeden z klientów Amazon: epic soundscapes with a dark, unsettling beauty; these are mournful, prog-folk stoner tunes with a narcotic morbidity. Like Pink Floyd meets Nick Cave. I jest tutaj nawet klasyk formuły: podniosły monolog, któremu akompaniują skradające się, narastające gitary. Jest kilka eksplozji, parę pasm transu, masa konkretnego rocka z lekko barowym, męskim wokalem. Problem jest jeden: po czwartym przesłuchaniu człowiek zaczyna się zastanawiać po co właściwie słuchał tego czwarty raz. Ale! dla miłośników gatunku pozycja nieodzowna, a i fani Modest Mouse lub Temple of the Dog znajdą tu coś dla siebie.

Andy
11 piosenek

2009, Universal


W jakim wieku dziewczyna staje się kobietą? Czy 40stki tworzące zespół to ciągle girlsband? Chyba tylko dlatego, że więcejsylabowy przedrostek zaburzyłby nośność sformułowania. Nieważne. Mimo, że sama idea jest wspaniała i jestem jej fanatykiem, przyznajmy: nikt nie musi 11 piosenek słuchać, żeby wiedzieć jak i co Andy grają. Dlatego gnębi tak naprawdę parę jedynie spraw doraźnych: jak można było tak zjebać Złote rybki - ten wspaniały, dziewczęcy, naiwny, łobuzersko elegancki utwór? Dlaczego coś się stało z tempem, coś się stało z rezygnacją i wyrzutem? Ze zjadliwą ironią tego podobno tak dobrze mnie znasz? Jak można było zaprosić do pisania tekstów Pawła Dunina-Wąsowicza? Przecież to obleśne i żadna kobieta nie powinna się do tego posuwać. Dlaczego tak mało instrumentalnej naiwności? Tych outr, które przecież wszystkim super gra się po pijaku i nie trzeba wiedzieć co to gitara. Co z polskim Electrelane? Może i nie jestem gentlemanem w tym momencie, ale kręcę nosem i to nie zawoalowanie. Skąd ta śmiałość niby w parciu pod prąd savoir-vivre'u? Wszyscy byli przygotowani na tę śmierć, nie zaprosiliśmy księdza, dlatego wszystko stało się tak szybko i nie ma już o czym rozmawiać, co wspominać.

Tyondai Braxton
Central Market
2009, Warp


Jako mistrz cierpliwej kontemplacji potrafię znieść wiele, ale Central Market to już skomasowana porcja kryptonu. Nie polubiłem Battles, nienawidzę Brakstona. Wszystko, czego w muzyce nie cierpię jest tutaj: radość, orkiestra, formalizm, sterylność, defibrylujący i deflorujący sam siebie intelektualizm, ciążenie ku syntezie masy przaśnych gówien w dział Ikei z wyposażeniem gabinetów stomatologicznych. W Człowieku demolce Stallone trafia do przyszłości i odwiedza kibel. Odkrywa, że nie ma w nim papieru tylko jakieś pastelowe muszelki, których zastosowania nie potrafi rozgryźć. Ilekroć mam do czynienia z taką płytą czuję się podobnie. Rozumiem kształt, domyślam się celu i akceptuję jego ewentualny brak, ale nie potrafię się z tym wszystkim zgodzić na gruncie filozofii: nadawanie papierowi toaletowemu nowej formy jest tylko pełnym hipokryzji wciskaniem pauzy w jedynym dążeniu, które naprawdę powinno nas interesować: wyeliminowaniu samego srania.

piątek, 4 grudnia 2009

Cormac McCarthy - Droga

Spodziewajcie się od tego miesiąca więcej tekstów o książkach. Początkowo skupię się na literaturze postapo, potem też trochę współczesnej Ameryki w ogóle (z Kanadą włącznie, bez Meksyku), a potem może Boris Vian, ale jeszcze nie wiem. Elson, kotki :*

Cormac McCarthy
Droga
(The Road)
Kraków 2008




7.3



Trudno znaleźć w najbardziej współczesnej literaturze pełniejszą realizację prototypowej wizji postapokaliptycznej. Szperając w śmietniku jaki przedstawia sobą ten krąg zainteresowań pisarskich, można dotrzeć do rzeczy artystycznie bardziej satysfakcjonujących, bardziej wstrząsających i, przede wszystkim, mniej pretensjonalnych, ale McCarthy'emu zwykle udaje się jakoś oddalić wątpliwości czytelnika. Ostatecznie, zdaniem jego wydawcy, jest jednym z największych żyjących pisarzy amerykańskich. Wszystko jedno i wątpliwe. Ważne, że na mocy zestawienia z resztą literatury przedstawiającej świat po końcu świata, przebiegle wygrywa.

Po pierwsze akcja utworu toczy się w realiach postapokalipsy typu dying earth, więc katastrofa jest winą zmian zachodzących w samej planecie, spowodowanych prawdopodobnie uderzeniem meteoru czy asteroidy. Efektem bezpośrednim jest zredukowanie ilości światła słonecznego przez wzbity w atmosferę pył i sadzę po pożarach, zaś długofalowym stale postępujące: ochłodzenie klimatu i degradacja cywilizacji. W takim wypadku zarzut o uchylenie się od wprowadzenia w fabułę schodzi ze sceny. Asteroida to, jasne, metafora nieuchronnego losu, ale też wyraźnie wybieg pozwalający McCarthy'emu na pochwalony przez krytyków minimalizm: katastrofa z kosmosu sprawia, że można obejść się bez obszernych figur opisowych właściwych konwencji (relacja z reakcji globalnego społeczeństwa na zbliżające się uderzenie, postawy przywódców państw, szaleni naukowcy i religia, jak ma wyglądać teraz kultura?, totalna miazga w epicentrum, research jak właściwie działa bomba lub czterej jeźdźcy etc., etc.), dzięki czemu narrację bez kłopotu rozpoczyna się in medias res.

Również uzasadnianie dlaczego akurat bohater książki przetrwał nie jest potrzebne: to postapo, świat chwiejnie trwający po wyniszczającej tragedii, której znakiem rozpoznawczym była randomowość zrównująca do zera praktycznie całe ludzkie wyposażenie w mniej lub bardziej istotne dla przeżycia talenty czy cechy charakteru. Wszelkie moszczenie przedstawianej historii jawi się być w takich warunkach rzeczywiście niepotrzebnym. McCarthy wychodzi jednak kurtuazyjnie na przeciw żądnym porządku czytelnikom wprowadzając delikatne retrospekcje wyjaśniające m.in. skład osobowy pary, której przygody będziemy śledzić (tata i synek, mamusia popełnia samobójstwo, bojąc się paść ofiarą wzrastającej anarchii). Do ukłonów w stronę czytelnika warto dodać, że podobno dopiero w kolejnych edycjach książki pojawiły się znaki przestankowe, pierwotnie pominięte przez autora. W Polsce rzecz ma się w sumie nieźle: nasze wydanie Drogi ma interpunkcję, ale poszczególne partie dialogowe nie zaczynają się od myślników. W Polsce komercja z awangardą jedynie remisuje, w US 1:0. Dzwońcie do gazet.

Główny bohater podróżuje po wyniszczonych Stanach z dziesięciolatkiem. Niewyimaginowanym niestety. Pretensjonalna strona dialogów polegających głównie na podtrzymaniu w dzieciaku nadziei i poczucia sensu wędrówki (wymyślona na użytek stworzenia iluzji celowości działań misja niesienia ognia i reprezentowania dobrych ludzi) jest sukcesywnie osłabiana. Trudno kwestionować fakt, że opiekuńcza perswazja, dla dorosłego czytelnika płytka, kierowana do dziecka przydaje historii realizmu (zresztą łatwo sprawdzić pozytywny wynik tego równania: pod pocieszanego dzieciaka podstawiamy pocieszaną piękną kobietę, wielką miłość bohatera. Uznane postępowanie metodologiczne, tzw. negative ta-dah). Z drugiej jednak strony dziecięcy bohater ujawnia, oczywiście, jak grubymi nićmi szyta jest wzruszająca strona powieści. Bez małego kosmity Dystrykt 9 straciłby z 1/4 siły oddziaływania. Bez Nel W Pustyni i w puszczy nie miałoby sensu. Przykładów użycia dziecięcego bohatera do pokrycia braków fabularnych można mnożyć i zazwyczaj okazują się one obraniem drogi na skróty. Być może przemówiła przez McCarthy'ego chęć przepchnięcia dzieła w z założenia ciężkiej konwencji do świadomości szerszej publiki, ale wrażenie obcowania z Kwiatem pustyni postapo pozostaje do końca niezatarte, do czego jeszcze wrócimy.

Po trzecie McCarthy osadza akcję nie bezpośrednio po katastrofie. Stany zdążyły już się wyludnić, bohaterowie wykształcili w sobie nawyki pomocne w przetrwaniu w nowej rzeczywistości, napotkani po drodze ocaleni mieli czas się skonsolidować, zazwyczaj w zorganizowane grupy rabunkowe. Wokół spotkań z innymi niedobitkami buduje się właściwie cały ładunek emocjonalny nie wyczerpany relacją ojca i syna. Najbardziej narzuca się uwadze prosta defamiliaryzacja: budynki należy omijać lub badać ze wzmożoną ostrożnością - funkcjonują zupełnie odwrotnie do pierwotnego zespołu znaczeń (dom, rodzina, schronienie etc.). Ludzi również należy unikać: klimat koszmaru, momentami podniesionym do gore, implikują właśnie zetknięcia bohaterów z innymi. Strach, obrzydzenie, zaszczucie i hipnotyczną fascynację ewokują i rozlegające się w lesie bębny drapieżnych kultów religijnych, i przemieszczające się w poszukiwaniu towaru gangi łowców niewolników, i pojedynczy obcy, domyślnie: złodziej, zabójca lub ludzka skorupa, niebezpieczna, bo sprowadzona do impulsów. McCarthy w większości wypadków sugeruje niebezpieczeństwo, daje czytelnikowi jego skrawek - ten, który z ukrycia mogą zobaczyć bohaterowie - lub nawet ogranicza je do samego symbolu, wizualnego czy dźwiękowego. Z rzadka jedynie (około 4-5 razy w toku powieści, w równych odstępach) podkręca sprężynę, zazwyczaj wyraźnie dynamizując akcję, sugerując bliskość brutalnego końca bohaterów, ewokując rozedrganie otoczenia i psychiki postaci, aby ostatecznie zamrozić obiektyw na elemencie typowo gore, makabrycznie groteskowym, ale nie dotyczącym bohaterów fizycznie, a jedynie jako wzmożenie traumy.

Elementy horroru wydają się odbierać Drodze większość patosu, którego można się domyślać po zapoznaniu z pobieżnym szkicem powieści. Dość ambiwalentny stosunek wywołuje jednak czwarty filar: metaforyka, poetyckość języka tej powieści. Trudno zaprzeczyć, że McCarthy napisał jedną z tych powieści postapo, które można policzyć na palcach jednej ręki: profesjonalną pod względem technicznym. Nie ma tutaj zamieci metafor lub biegunowej ich fasadowości, spotykanej najczęściej w literaturze reprezentującej ten podgatunek. Trudno też o tanią paraboliczność czy pseudonaukowy, sztucznie uwiarygadniający bełkot. Równinne pejzaże przerywane miejscami przez cienie miast lub pasma autostrady poza tym, że pozostają efektowną dekoracją, działają także jako projekcja pejzażu wewnętrznego bohaterów, mniej nawet jako alegoria zrujnowanej ludzkości.

Wyniszczone konstrukcje i zrujnowana przyroda są skrytym bohaterem powieści (jako obiekt ww. defamiliaryzacji chociażby, sprawiającej, że budynki swoją pustką, brakiem szyb, rujnacją i tajemniczością mówią ostrzegając przed swoją zawartością). Wiele tu jednak symbolków, które podkreśla się specjalnie, żeby stworzyć w czytelniku złudzenie ogromnych umiejętności interpretacyjnych i przez ohydne pochlebstwo go pozyskać. Np. stalowy grot na włóczni jednego z łowców niewolników prowokuje narratora do wysnucia domysłu o odtworzeniu prymitywnych kuźni, gdzieś w głębi kraju. Pomysł ten zostaje wysnuty i natychmiast porzucony. Naszym zadaniem jest teraz popłakać się nad refleksją: świat w ruinie, a ludzie zamiast się ratować i współpracować, po pierwsze wyrabiają broń. Po otarciu łez można zadać sobie kilka pytań: skąd przekonanie narratora o lokalizacji rzekomej kuźni w głębi kraju? dlaczego prymitywna? czy kuźnia w ogóle może być nowoczesna? tak czy siak chodzi o młot, kowadło i kawał blachy, dlaczego włócznia w ogóle? etc.

To odpowiedni moment, żeby wrócić do wspomnianego już dyskomfortu: uznawany za jednego z najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich, McCarthy chyba jednak trochę siłowo włącza temat postapokalipsy w obręb swojej twórczości. Zdradza to poetyzacja zakończenia, nachalna i odstająca od reszty (domyślnie funkcjonować miało być może jako uczczenie klasyka postapo - Kantyczki dla Leibowitza, ale równie dobrze można je uznać za odnośnik do Drogi Kerouaca, którą Droga McCarthy'ego jako powieść drogi również mogłaby na upartego honorować), jakby nauczająca, że konwencja ta stać się może szczególnie bliską w obecnych czasach; oswajająca ogół czytelniczy symbolika (zwykle katastrofa musi ominąć Statuę Wolności, u McCarthy'ego ocalona zostaje puszka coca-coli, duh) oraz otwarte kompilowanie motywów już tkniętych, czy to przez wcześniejsze pozycje książkowe czy to przez Fallouty, czy to przez sięganie do puli wiadomości o konwencji znajdujących się w zakresie ogólnoczytelniczej wiedzy.

Pozostaje jednak faktem, że Droga jest jedną z nielicznych powieści, które można uznać za wzorcową realizację wizji (dla ogółu schematu wyobrażeniowego nt. literatury postapo Droga jest mniej więcej tym, czym komputerowy Stalker dla niespolszczonego Fallouta - ideałem ułatwionym). Okruszki nowatorstwa można mimo wszystko zbierać, a wśród nich wysoką rangę przyznać trzeba m.in. włączeniu do puli pejzaży postapo wybrzeża morskiego. Naiwność konwencji znoszą wspomniane już, dozowane regularnie, elementy gore, również wbrew pozorom dość niespotykane w tej literaturze, pisanej niechlujnie i ordynarnie przez fanów wizji raczej niż przez profesjonalnych twórców zdolnych okiełznać brutalność obrazowania i przedstawić je jako uzasadnione i potrzebne. Zwraca też uwagę subtelny motyw retrospekcji kręcących się wokół żony bohatera - jak w każdej praktycznie powieści postapo pojawia się w Drodze motyw gwałtu i niewolnictwa, również seksualnego, ale tutaj jedynie jako możliwość prowokująca fatalną decyzję. Te i wiele innych elementów znoszą kompilatorski charakter całości i szczęśliwie uniemożliwiają pełne wyzwolenie patetycznego potencjału.

Lektura Drogi może być przyjemna dla czytelnika nie zaznajomionego z konwencją postapokaliptycznych wizji. Dla niego (i przez takiego) została zresztą stworzona. Minimalizm i tempo akcji będą dla 80% największymi wabikami - książkę czyta się praktycznie w jeden wieczór i nie ma to nic wspólnego z jej objętością. Umiejętnie dozowane pigmentacje horrorem nakręcają spiralę nerwowości i zwalniają ją dokładnie w tych momentach, kiedy monotonny krajobraz destrukcji zaczyna nużyć. Reszta połknie jednym tchem dla samej wizji, zrealizowanej tu z rozmachem, wiernej pejzażom i atmosferze Fallouta czy Neuroshimy, choć przecież pozbawionej archetypicznego dla tych fikcji bohatera. Tym lepiej, jak się okazuje. Tło działań wiodących postaci jest żywcem wyjęte z gier, a po takim poruszać się jest zdolna jedynie postać płaska, nieuwznioślona żadnym ciekawym talentem, właściwie zerowa pod względem osobowości i ekspresji, praktycznie rzecz biorąc ujmowanej z behawiorystycznego punktu widzenia. Teoretycznie: spora wada. W praktyce: tak naprawdę książka ta służy tylko napatrzeniu się, pomimo przekazu, podobnie jak napatrzeniu służyć będzie jej ekranizacja. Jeśli przechodziły was ciarki przy obrzydliwościach literatury łagrowej, sprawdźcie jak pop wchłonął ten typ makabry i mieli ją na kolejną zapładniającą wyobraźnię wizję świata możliwego.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Flaming Lips - Embryonic

Flaming Lips
Embryonic

2009, Warner Bros.



2.0



Na łamach znanego polskiego serwisu muzycznego Porcys, Mateusz Jędras tak między innymi pisał o płycie:

(...) p
ytania pozostaną bez odpowiedzi, (...) gdy już tulę mojego kota na pożegnanie (...) mam ochotę poprężyć klatę, bo wiem, że (...) jest jednak najfajniejszy.

Zresztą od czasu Soft Bulletin specjalnością Flaming Lips było ostentacyjne żerowanie na najniższych – (względnie) uniwersalnych – lękach i emocjach, przy jednoczesnym stosowaniu relatywnie prostych, momentami wręcz sztampowych, środków wyrazu, które składały się na (...) funeralną seriozność.

(...) z wielką gracją, modulując melodię przy pomocy minimalnego podbicia tonacji (...) urywa się nagle (...) po przejściu nawałnicy dokonuje się katharsis (...) taniego dreszczyku wynaturzonymi odwołaniami do miasta, masy i maszyny.

Flaming Lips (...) ten wielopiętrowy moloch ulega powolnej implozji (...) kontynuując tym samym tradycję wielkich (...) albumów.

To najbardziej (...) wnosi coś nowego. (...) Kto ma ochotę na długą jesienną podróż z muzyką niełatwą, ale mądrą i piękną... polecam. I nie przestaję słuchać.

To jedna długa opowieść dźwiękowa – szalona, owszem, ale mająca (...) długie formy zgrabnymi miniaturami (...) rozluźniająca emocje (...) melodiami ukrytymi pod barokową panierką z efektów i zniekształceń jak w 'If' czy 'The Impulse'.

Zespół, który ją stworzył (...) od lat pozostaje jednym z najbardziej szanowanych (...) Wywalczył tę pozycję widowiskowymi koncertami zmienianymi w kolorowe happeningi oraz tym, że od lat nagrywając dla dużej wytwórni, jest w stanie zachować (...) wolność (...)

Słychać na nowym albumie większość zalet The Flaming Lips: od (...) lidera (...) aż po (...) bełkotliwy symfoniczny knot. Ja uważam, że skoro Obamie dali Nobla, to The Flaming Lips (...) zaproponowali największe wariactwo w karierze (...)


czwartek, 26 listopada 2009

California Stories Uncovered - Confabulations

California Stories Uncovered
Confabulations
2009, Kuka



2.8






A pomijając kpiny: konwencje nie znikają ot tak sobie. Choćby raz odnotowane znajdują miejsce w annałach i jeśli zdarzy im się zmurszeć lub zapaść w sen, to spokojny, bo wiedzą, że gdzieś-kiedyś-ktoś znów je wykorzysta. W ten sposób jedne odchodzą w cień, a drugie błyszczą. Ten naturalny cykl czasem zostaje zakłócony i konwencje cierpią, pozostając zbyt długo w świetle reflektorów.

Post-rock egzystuje, bo tak jak kryminał, swobodnie pozwala kolejnym twórcom m. in. na defamiliaryzację niektórych elementów swojej struktury. Tak jak prywatny detektyw wysłany w kosmos kupuje dla fabuły nowy poblask, tak post-rockowa perka zamieniona na dudnienie atari bywa postrzegana jako interesujący, miodny (bez przesady: NIE potrzebny czy konstruktywny) eksperyment. Każdy element schematu wyobrażeniowego, który przyjmiemy dla post-rocka, podmieniony na inny zadziała odświeżająco dla całości schematu (vide: skuteczność post-rockowych miniatur Spokes). Stanie się magnesem dla uwagi, pozwalając odbiorcy nawiązać ponowny kontakt z zaśniedziałą formułą. Dzieje się tak coraz rzadziej, bo 1) schemat wyobrażeniowy dla tej konwencji wykańcza swoją pulę Szans i pole po polu wędruje ku rogu planszy: Więzieniu, 2) zwiększyła się kompetencja odbiorcza, która po wylewie łatwiutkich post-rocków zmieniła doświadczenie w rozpoznawaniu na odbiór kompletnie automatyczny. Automatyczny tak bardzo, że masa ludzi zaczęła zakładać takie zespoły czy projekty, aby dołączyć do nurtu zero wymagającego, bo grającego w otwarte karty i nie mającego szans na awangardę inną niż pozbawione przyszłości eksperymenty z podmienianiem pierwszego planu na tło etc. Tania to retoryka, jeśli chodzi o perswadowanie odbiorcy sympatii, ale jeszcze tańsza poetyka.

Trzeba się z tym pogodzić. Defamiliaryzacja szybko się wyczerpuje. Jest chwytem udziwnienia utworu, wyobcowania odbiorcy względem jakichś aspektów dzieła po to, aby ukazać je w nowy, oryginalny sposób, więc konsekwentnie: działa krótko jako uzależniona od rozległości schematu wyobrażeniowego, jaki jest w stanie odbiorca nakreślić. Kiedy raz się kreślenia odpowiedniej wizji wyuczy będzie w stanie tworzyć konkretyzacje już przed odsłuchaniem płyty czy nawet pojedynczego utworu z tego kręgu. Pozostają więc dewiacje - podnoszenie defamiliaryzacji do potęgi. Dzięki nim możliwe jest nadawanie pierwszoplanowości wybranemu elementowi, uwypuklanie go na tle innych i precyzyjne zaatakowanie znudzonego odbiorcy tym jednym jedynym strzałem. Dzięki dewiacjom można nawet udawać, że wcale się nie robi tego, co się robi. Ale tylko raz, bo potrzeby ewoluują i jedna dewiacja aż prosi się o drugą, której post-rock nie będzie w stanie wymyślić, a co dopiero zaimplementować do samej muzyki. Maksymalne zaakcentowanie ambientowych teł lub zwolnienie tempa (m.in. Gregor Samsa, Natural Snow Buildings) pozwoliło wielu projektom wyrwać się na chwilę poza konwencję, oszukać czujki schematu wyobrażeniowego i go przekroczyć. Zazwyczaj system szybko to naprawia. Potrzeba porządkowania jest w przypadku dogorywającego genre większa niż podziw dla przejawów awangardy (manipulowania oczekiwaniami odbiorcy przez np. niespełnianie ich) w jej obrębie.

Jakkolwiek bądź, defamiliaryzacje i dewiacje są dozwolonymi narzędziami odnawiania konwencji. Nie funkcjonują jedynie w dziełach. Jako zjawiska ludzkiej psychiki odświeżają umysł, pozwalają poczuć się wyjątkowym, spełniają potrzebę dystrakcji lub eskapizmu. Można oba zjawiska jako narzędzia wykorzystywać właściwie aż do granicy absurdu, groteski i parodii. Dalej się nie pójdzie. Jeśli jednak znajdzie się ktoś naprawdę uparty, obawiający się o swoje miejsce, które wcale wbrew jego przekonaniom nie ugruntowało się jakoś hipermocno, odrzuci te narzędzia i przejdzie do nielegalu: sięgnie po takie elementy, które nijak do konwencji, w której tworzy, nie pasują i wbije je w nią na siłę licząc na potrząśnięcie odbiorcą. Mniej więcej to się dzieje na Confabulations i za sam ten zabawny zabieg jest ocena powyżej lachy. "Emocjonalne" wokale Plotta to czyste odwrócenie uwagi od post-rocka, który nadal tutaj jest, przesłaniany właściwie jedynie przez fakt zdezaktualizowania się etykietki polskiego Explosions In the Sky (co z automatu dało niektórym recenzentom zielone światło do użycia magicznego słowa indie oraz pierdolenia o ewentualnej obecności na Confabulations śladów shoegaze'u, Editorsów, Sigur Rós czy ...Trail of Dead (sic~)) oraz rezygnację ze schematu cicho-głośno.

Można się uśmiechnąć nad nieoczekiwaną przebiegłością CSU albo przeciwnie: nad moją paranoją, która tę przebiegłość im narzuca. Wiadomo bowiem, że to przecież uczciwe chłopaki, które na pewno przedkładają muzykę ponad lans i nie powinno się zwracać uwagi na fryzury, inspiracje czy ruchy sceniczne w kwestii obiektywnej oceny wartości zespołów. Cokolwiek jednak się wybierze, stanu gry to nie zmieni: CSU użyło na konwencji nielegalnych update'ów, zmuszając prawie-trupa do postawienia paru kroków (paranoja: czytali Śledztwo Lema i to jest taki concept album w warstwie formalnej?), za co pociągnęło Więzienie i teraz naprawdę ciężko im będzie tak rzucić, żeby móc w ogóle wyjść z rogu planszy, a co dopiero jeszcze coś sobie na niej dokupić. Pomimo zachęcających kilkudziesięciu pierwszych sekund tego albumu.

czwartek, 19 listopada 2009

Bez słuchania I

Od dzisiaj co jakiś czas będę wystawiał noty nie mając empirycznego pojęcia o przedmiocie oceniania poza paroma spojrzeniami na okładkę, wiedzą ogólną o planecie Ziemia oraz podłej naturze ludzkiej. Nie mówię, że to rewolucja w recepcji, tajemnicą poliszynela jest, że o większości polskich albumów nawet najpoważniejsze serwisy piszą w ciemno. Są tylko dwie zasady: 1) kiedy napiszę o czymś w cyklu Bez słuchania, a potem to wyląduje w mojej liście rocznej, moje poczucie humoru samo w sobie jest mocniejsze niż wasz zsumowany potencjał rozrodczy, 2) ALE: jeśli z grubsza kojarzycie Treny, rzymska cyfra przy kolejnych odsłonach cyklu powinna powiedzieć wam, że podchodzę do sprawy naprawdę serio.

Letting Up Despite Great Faults
Letting Up Despite Great Faults
2009, New Words



2.3


Otwórzcie okładkę w sąsiedniej zakładce - pokaże się powiększona. Będziemy mogli się lepiej przyjrzeć.

Dziewczyna farbuje się na czarno, ale do niej wrócimy. Koleś ma brzuszek piwny, bo przedkłada zabawę nad dyscyplinę. Nigdy nie był na siłowni, co można mu wybaczyć, ale można też zgadywać, że jest na tyle młody i pełnosprawny, że sto brzuszków dziennie nie powinno sprawiać mu problemu, więc zaniedbanie podstaw (ideologiczne oczywiście - tak jak każda kobieta w gruncie rzeczy lubi się malować, tak każdy facet marzy sobie, że jest nieźle zbudowany; parcie na przekór tym naturalnym ciągotkom to postanowienia w stylu wegetarianizmu: opacznie rozumiejące dyscyplinę wewnętrzną). Rurki dorzucają swoje jako kaprys ewolucji zapowiadający, że niedługo (ku uldze przedzierającej się do tronu kasty wiecznie zasapanych) będzie można sobie dać spokój z niezaplanowanym bieganiem.

Balon i maska jasno świadczą o kompleksie Piotrusia Pana, o którym pierwszy raz przeczytałem w książeczce do bierzmowania (tamże: *petting*, o ja). Wtedy jeszcze nie było indie. Tutaj to świadectwo bycia jakimś geekiem, szaleńczym pasjonatem, który jako lunatyk i autyk (skoro już mam zwolnienie z w-fu, czas nauczyć się opowiadać z błyskiem w oku o wampirycznym yaoi) pozostaje atrakcyjny dla pewnego typu kobiet. Najczęściej tych, które myślą o sobie jako o skrycie wrażliwych, ale zmuszonych (przez Życie...) grać absolutnie racjonalne, twardo stąpające po ziemi. Zazwyczaj nie urodziły się takie, ale wykształciły w sobie to fałszywe i powierzchowne przekonanie na podstawie presji rodzicielskiej lub nastoletniego samobiczowania, więc, konsekwentnie, zostały obciążone kompleksem a-dziecinna-zdążę-być-jutro, który streszcza się w schemacie: mój chłopak jest taki wolny (balon i maska tego stojącego w miejscu, zdziecinniałego idioty vs. ostentacyjnie dorosłe/kobiece hiper niskie biodrówki z rezygnacją wnoszące pochodnię w mroczny tunel początków eksperymentowania z kobiecością) + ach, jaki to wymagający związek, tak się różnimy = apologia wojny na kompromisy. Kto pierwszy zaproponuje kompromis wygrywa - dojrzałość okazuje się przez potulne uznanie tej jedynej reguły za obowiązującą.

Mając to wszystko na uwadze pozostaje stwierdzić, że gdyby tylko koleś z okładki nie był grubiutki, impuls emo przeszedłby ze sfery przeczuć do zony przekonań. Jasnym więc staje się, że zabalansowano tu na krawędzi, a my mamy w efekcie do czynienia z indie, czyli wyczuciem marketingu. O czym później. Do zapamiętania krótkotrwałego: jeśli pewnym jest, że mógłbym ciągnąć charakterystykę postaci z okładki przez kolejne ekrany (a pewnym jest), oznacza to, że każdy potencjalny odbiorca może to robić i mniej lub bardziej świadomie - robi. Mamy więc przekaz podprogowy, szperający za idealnym odbiorcą zdolnym stworzyć najbardziej kompletną mapę umysłu dotyczącą okładki-trailera. Złem jest tutaj fakt, że album ten trafił do sprzedaży i jest dziełem sztuki, więc idealny odbiorca charakteryzuje się też potencjałem nabywczym, a więc do pewnego stopnia (tego, na którym sięga po portfel) stworzona przez niego mapa umysłu musi prowadzić do aprobaty treści zasugerowanych.



Do aprobaty zjednuje m.in. tło. Otwarte pole i zamglony las na dalekim, dalekim planie implikują ambient, ale zieje też luka po skrajności tego genre - ortodoksyjnego przywiązania do plam, smug, impresji etc. Pozostaje więc tylko pusta sugestia, że coś na płycie będzie powiązane ze stereotypowym przekonaniem o wymagającej naturze gatunku, a więc spodziewać się można także pretekstu do podbicia sobie ego. To zakamuflowany przekaz dla ludzi operujących pojęciem ambitnej, inteligentnej muzyki. To oni, we własnym mniemaniu, uwrażliwieni na najbardziej aktualne drgnienia kultury, mają odkryć, że ostrość ździebeł trawy, ich barwa (ochra, sepia etc. broczące przy okazji konotacjami powiązanymi z tanim sentymentalizmem starych fotografii lub, jeszcze tańszym, nowych drukowanych z filtrem), krzyżowanie się i gęstość linkują po prostu shoegaze z jego nakładającymi się ścieżkami i nostalgią, rewizytacją marzenia. ALE, jak już ustaliliśmy, postacie ludzkie będące centrum okładki są wyznawcami jakiegoś indie i depczą po trawie. Więc: shoegaze poniżony, shoegaze dolorosa; zepchnięty do roli ozdobnika funkcjonuje na tej płycie głównie na bazie rozbudzanych przez rozmyte syntezatory reminiscencji. Co warto zapamiętać? Niezdecydowanie i letniość: to w końcu shoe- czy może jednak trochę więcej jaj i przyznamy się, że jednak o niebo mniej wymagające, a funkcjonujące już prawie jako genre (ilość posiada bowiem, choć krotochwilne często, moce stwórcze), unfocused electro?

Wniosek: jeśli wszystkie detale zostają spożytkowane, aby budować całość i żaden z nich nie jest przypadkowy, najprawdopodobniej mamy do czynienia z manipulacją odbiorem. Propaganda zastosowana na tej okładce mówi jasno: jeśli chcesz posłuchać muzyki, którą tworzą ludzie ubierający się jak ty, podczas gdy ubierasz się jak ludzie przedstawieni na okładce naszej płyty - powinieneś mieć naszą płytę. To naprawdę ohydne: odwołanie się do naturalnej (choć przereklamowanej jako mus) potrzeby akceptacji zarobionej przebywaniem z osobami o podobnych gustach odzieżowych zamiast do samych przeżyć estetycznych, które powinna gwarantować muzyka, sprawia, że kupujący płytę płaci tak naprawdę za substytut kontaktów interpersonalnych, a nie za dzieło sztuki. Jeszcze przed chwilą cisnęło się na usta indie, teraz coraz nachalniej gumowa lala. W ten sposób Letting Up Despite Great Faults przyczyniają się do ochłodzenia klimatu emocjonalnego ludzkości XXI w. - wąskie, bo wąskie (przypadek z tymi rurkami, co?), ale jednak *jakieś* spektrum emocji żywi się do FOTOGRAFII, MANEKINÓW i ŻURNALI, które powoli zastępują takie wartości jak poznanie siebie nawzajem, bliskość, zaufanie, antykoncepcja angażująca procesy pamięciowe i tym podobne cechy czyniące z nas piękne i kompetentne jednostki. Won!

niedziela, 15 listopada 2009

OLAibi - Tingaruda

OLAibi
Tingaruda

2009, Felicity





W Baldur's Gate II można było pograć magiem korzystającym z jakichś naturalnych, chaotycznych zdolności. Kolejne czary dostawało się wraz z przybywającym doświadczeniem, bez opcji uczenia się ich ze zwojów. Niszcząca siła wysokopoziomowych zaklęć tej szkoły polegała w dużej mierze na ich randomowym charakterze. Sam gracz nie miał pojęcia, co tak naprawdę się wydarzy, kiedy jego postać zacznie czarować. Żeby nawet najwięksi zapobiegliwcy mogli zasmakować gry w takich warunkach, prędzej czy później każdy trafić musiał w lokacje z zakłóceniami pola magicznego, które sprawiały, że użyty czar wychodził na opak. Słuchaczowi OLAibi równie bardzo przydałaby się opcja save'u, bo częstokroć dokładnie w momencie krystalizacji zrozumienia dla tego eksperymentu wszystko na powrót się rozpada.

Brak oceny dla Tingaruda to wyraz wrażeń analogicznych do ww. Postać losowego maga to niekoniecznie wybór dla gracza zaawansowanego. To raczej opcja dla zdeterminowanego poznać każdy cal gry. OLAibi to projekt dla kolekcjonerów wrażeń, dla których nie ma znaczenia, że to, czego słuchają dawno przestało być muzyką i jest pozbawione znaczenia w świecie list roku, dekady i stulecia. Od debiutanckiego Humming Moon Drip zmieniło się niewiele (trochę więcej "wokali") - niszowy projekt Yoshimi P-We to nadal wszystko, co chcieliście wiedzieć o waleniu, ale baliście się zapytać: od standardowych bębnów przez pukanie czymś w coś aż po skomplikowane maszynki przypominające mpc cywilizacji o wiele bardziej zaawansowanej niż ziemscy bitmakerzy. To fascynujące i męczące jednocześnie: jednorodna symfonia zazębiająca się (jednak!) na jednym jedynym haczyku jakim jest rytm. Filmy o mrowiskach puszczane w zwolnionym tempie albo wykład o różnych odcieniach czerni figurują w menu na pozycjach sąsiednich.



Są ludzie, którym imponuje Steve Vai i inni wirtuozi gitary. Śmieją się z nich w towarzystwie, ale gdzieś w głębi serca są przekonani dzięki tym monstrom, że dobry gitarzysta potrafi zastąpić każdy instrument i zagrać kompletnie wszystko. To, co dzieje się z perkusjonaliami na Tingaruda to wyraz analogicznego przekonania. Odpowiednio dobrze posługując się rytmem można wyrazić kompletnie wszystko, zastąpić każdy instrument i rzecz jasna sprokurować niezły szpan. Idąc dalej: należałoby radykalnie zmniejszyć nakłady finansowe przeznaczane na podróże w kosmos - wystarczy sprawić, aby odpowiednio zaawansowani filateliści lub kucharze opuścili orbitę. Stop.

Jako laikowi może mi się wydawać, że to, co się dzieje na Tingaruda to jakaś nieustająca improwizacja, ale gdybym powiedział to na głos (A) musiałbym dodać, że Sindbad Żeglarz nie miał pojęcia dokąd lub po co żegluje (B). Żeglował po księżniczki, skarby i przygody a że nikt nie zaznacza tych rzeczy na mapie nie oznacza, że nie mogą być przeznaczeniem podróży. Nie oznacza to też, że między bajki należy włożyć instynkt, który wiedzie precyzyjniej niż kompas lub satelitarne namiary. To ten sam, który każe małej japońskiej wiedźmie napierdalać w bębny od Boredomes, przez OOIOO po OLAibi i masę featurów. Oto jak priorytety rozkładają się na tym podium: 1. eksperymentowanie samo w sobie, 2. OLAibi jako wykonawca, dopiero na 3. odbiorca. Myślę, że takie jest mniej więcej przesłanie stojące za pozostawieniem dla Tingaruda, bez żadnych praktycznie zmian, okładki debiutu. W sumie nie musimy nawet rozróżniać poszczególnych albumów czy kawałków. Ważne, że OLAibi inspiruje do porzucenia ogrywania skal, OLAibi sprawia, że czujesz tętno oczami, ważne, że OLAibi OLAibi OLAibi w okresie.

Jeśli jesteście zdeterminowanymi ludźmi, w których życiu niewiele rzeczy ma taką wartość jak poznanie otaczającej rzeczywistości Tingaruda może pomóc wam zrozumieć jakiś jej element działając jako analogon obsesji, audiobook streszczający dekonstrukcję wyrafinowanego eseju do losowego zdania pojedynczego, symbol tego, czym byłby Janko Muzykant, gdyby wypadł z mamy w Cincinnati podczas prosperity zamiast w Polsce podczas pozytywizmu. Słuchanie tej płyty to jak granie w któreś tam z rzędu cRPG - dociera, że żeby przejść grę na serio i zdobyć maksymalną ilość expu musisz uczestniczyć w każdej nadarzającej się walce i wypełnić wszystkie questy. Można przejść grę szybciej i zwyczajnie w świecie mniej się pierdoląc, ale, no mówię, jeśli jesteście zdeterminowani i nie przeszkadza wam albo wręcz: *myślicie, że*, fikcja potrafi (lub chociaż powinna potrafić) w niejednym przeskoczyć real, to pewnie wasze 72 ambicje są już bardzo gorące i wiedzą lepiej niż ja, co powinniście dalej robić.

myspace

środa, 11 listopada 2009

Wooden Veil - Wooden Veil

Wooden Veil
Wooden Veil

2009, Dekorder


7.4



Plemienne bębny jako dominanta kompozycyjna jakiejkolwiek muzyki wydanej w '00 to sprytny zabieg. Teoretycznie wiadomo, że to archaizm, a archaizmy trzeba śledzić, uwydatniać ich genezę i uzasadniać użycie, więc pojawiają się w recenzjach, na zasadach kalki już, takie odruchowe sformułowania jak plemienne, pierwotne, rytualne, szamańskie itp. W praktyce 99% odbiorców Gang Gang Dance, OLAibi, OOIOO, Animal Collective, Gnod, Pocahaunted i tysiąca innych, nie ma pojęcia o co chodzi - o tam-tamach ostatnio dało się słyszeć jakoś w okolicach Przygód Tomka, odchodzą w przeszłość nawet frajerzy z dredami walący w bębenki pod dworcami i w akademikach, a tribal to tylko typ tatuażu preferowany przez dziewczynę dresiarza.

Na swoim s/t Wooden Veil naświetlają mechanizm stojący za tym modnym zwrotem: archaizm jakim są ewokujące rytualność bębny przepycha się między inne konwencje i zabarwione nimi, wprzęga w służbę eklektyzującego, "odważnego", post-modernistycznego twórcy. Zaczynają być, pozbawione swojej pierwotnej tożsamości, sprzedawane jako zaskakujący neologizm, synonim oryginalności i umiejętności ujęcia niewyrażalnego (na zasadzie synekdochy: jedno pojęcie bębnów za całość sięgania po pradawne dzieje; wszystko dla wytworzenia u zblazowanego i wyrafinowanego odbiorcy wrażenia oryginalności, "genialnej prostoty", rewizji zapomnianego itd.). W przypadku WV ewentualną monotonię plemiennych rytmów lub wygodną możliwość ograniczenia ich do manifestacji nadążania za modą, odsuwa na dalszy plan spożytkowanie (dark) ambientu (tła, niekiedy anektujące całą przestrzeń), (post) industrialu, (ghotic/freak-) folku i masy innych (zwykle sub!) genres, dzięki czemu wszystkie bębny są tym czym być powinny: motorem transu ukrytym za dezorientująco poszatkowanym światem przedstawionym i spajającym go.



Narzucające się w ciemno porównanie z Saint Dymphna nie jest jednak trafnym zdiagnozowaniem niby oczywistej inspiracji. Gang Gang Dance są raczej artystycznym rodzicem, z którym WV próbują walczyć i ostatecznie, jako cenny element, nie wydalić go, lecz zasymilować tak, by nie wypływał na powierzchnię, ale wypychał ku górze kształtujący się odrębny styl. Zabiegi jakie podejmują w tym celu Niemcy do złudzenia przypominają świadome lub podświadome czynności punktowane przez Harolda Blooma, badacza intertekstualności, jako metody walki twórców literackich z artystycznym rodzicem:
  • Clinamen – poetycka błędna interpretacja (język). Poeta próbuje odsunąć się od prekursora w taki sposób, aby czytając jego wiersze dokonać świadomie złej interpretacji,
  • Tessera – proces dopełnienia. Poeta czyta wiersze prekursora w taki sposób, aby przypisać jego terminom nowy sens,
  • Kenosis – następuje wtedy, gdy poeta zupełnie zrywa ciągłość myśli, która łączyła go z prekursorem,
  • Demonizacja – pojawia się, kiedy poeta tworzy wiersz mający na celu zatarcie oryginalności wiersza macierzystego,
  • Askesis – zabiegi poetyckie mające na celu pomniejszenie bogactwa twórczości prekursora,
  • Apophrades – moment w końcowej twórczości poety kiedy to otwiera się ponownie na prekursora. Wydaje się wtedy paradoksalnie, że to poeta tworzył swego prekursora.
Wszystkie ogniwa tego łańcuszka można swobodnie przyłożyć do s/t Wooden Veil. Przykładowo cały komplet w następującym zjawisku:

To, co dla Gang Gang Dance było wtórnym neologizmem, świadomie spożytkowanym w walce obojętne już, o oryginalność, kreatywność czy przystępność, dla Wooden Veil jest niechcianym rdzeniem własnej twórczości, o czym zaświadczać mogą: 1) powracające redukowanie struktury całego utworu do samych elementów perkusyjnych-rytmicznych, co obnaża ich utylitarny charakter - szkieletu na tyle twardego, aby debiutanckie, z założenia niepewne, dzieło ucementować w rzeczywistości wymagającej szybkiej adaptacji do chwilowych trendów, 2) przywrócenie tym elementom pierwotnego nacechowania treściowego i próba rozwinięcia go w nowym kierunku: jako nośnika pamięci o naturalnych impulsach popychających człowieka do aprobowania rytmu bardziej niż skomplikowanych struktur, która to preferencja jasno koreluje ze społecznościami plemiennymi, zgrupowanymi wokół powtarzalnego (zrytmizowanego) rytuału i uzależnionymi odeń.

Plemienność tego nagrania jest jednak względna, chociaż na nią stawiają ideologicznie członkowie zespołu jako kolektyw artystyczny pozujący na komunę odrzucającą zdobycze nowoczesnej cywilizacji. Rzeczywiście zaskakuje plastyczność krzyżówki folku i industrialu (Shiverings i Wooden People), pozostawiającej doom-folkom i drone'om kreślenie wizji zagłady, podczas gdy Wooden Veil idą krok dalej, oczami wyobraźni widząc już nie rozpad sam w sobie, ale utopię ekspansywnej natury wkradającą się między wytwory ludzkiej ręki. Fuzja tych dwóch elementów: nieprzydatnych techniki i wiedzy oraz ignoranckiej, entropicznej natury, składa się, być może, na imaginacyjny przekaz tego albumu (m.in. dość istotne operowanie asocjacjami związanymi z motywem czerwonego nieba). Jeśli trzymać się tej interpretacji, należałoby podeprzeć ją zaobserwowaniem trójpodziału płyty: a) wczesne partie są najbardziej dzisiejsze, najwidoczniej nawiązujące do neo-psychodelii i tym podobnych subgenres, b) fragmenty centralne swoim wyrafinowaniem i wysoką estetyką sięgając już po formy barokowo skomplikowane przypominają raczej Bitte Orca Dirty Projectors lub coś zupełnie futurystycznie dekadenckiego, c) finalne zaś (mniej więcej od Bird Shaped) coraz wyraźniej (oniryzm, miazmatyczność, rytualny sztafaż etc.) nawiązują do praktyk szamańskich i sztuki traktowanej mimetycznie i magicznie.

Nachalne odsłanianie kart, obnażanie użytych środków poprzez chwilowe oczyszczanie struktury utworów aż do tych paru konkretnych tropów samych-wyłącznie, wcześniej ginących, organicznych, przydaje temu debiutowi dodatkowy charakter jakiegoś meta- dziełka. Wyraźnie intertekstualny zaś charakter całości nie działa na zasadzie erudycyjnej zagadki dla oczytanych w pojedynczych dziełach, a raczej na kształt mozaiki konwencji. Pierwsze dziesięć sesji należy poświęcić na odnalezienie się pośród dziesiątek ponadindywidualnych wyznaczników przynależności do określonych (niekoniecznie muzycznych) tradycji. Zadanie utrudnia fakt, że płyta jest krótka i dynamiczna - prędzej podrażni, zirytuje niż znudzi. Efekt wysiłku jest więc naprawdę imponujący jak na dzisiejsze czasy: satysfakcja z dokonanej (nad)interpretacji (użycia materiału) i estetyczna przyjemność oparta na zróżnicowanych konkretyzacjach (feeria nawiązań do utartych, choć w większości nie wyeksploatowanych zespołów wyobrażeń). Przy okazji zasługują ci ludzie na wdzięczność: udało się im utrzymać z dala od muzyki swoje odpychającego nerdostwo, swoje sekciarstwo, swoje życie w komunie i praktycznie wszystko, co żenującego się z tymi zjawiskami wiąże.

Wooden Veil na innych blogach:
microphones on the trees : niebieskawy

wtorek, 3 listopada 2009

sobota, 31 października 2009

OOIOO - Armonico Hewa

OOIOO
Armonica Hewa

2009, Thrill Jockey



7.0



Armonica Hewa, nie zrywając z tradycją poprzednich albumów OOIOO, wali się przez wszystkie otwory ciała dawką crapu tak kompletnego, że aż czerstwego. Po dłuższej chwili nie da się już tego chłonąć, ale jakoś ambicja (tak) nie pozwala odpuścić. Wraca się, chociażby puszczając gdzieś od środka, żeby odpowiednie momenty zadziałały znowu. Te okrutne pery (osławione już przez szlify w Boredoms), piekące smagnięcia pękających strun i pleniące się jak kryl, i równie jak on niezrozumiałe, onomatopeiczne wokale tworzą kłąb pojebania o mocy rażenia post-apokaliptycznego świata przybranego w różowe kokardki, ożywione maskotki i japanese-lolity myszkujące z wielkimi gnatami po norach spanikowanych mutantów. Dwie opcje zostają Darwinowi w tak skrojonym uniwersum, lecz nie dociekajmy, bo już dość zboczonych rzeczy padło. Przy skupionym odbiorze (tak) okazuje się to jednak pięknawe, jak np. Uda Hah czy O O I A H czy Orokai czy Agacim - popowa psychoza w 3D, aż po Honki Ponki, usprawiedliwiające prawdopodobieństwo, że OOIOO zrezygnują z kurateli Thrill Jockey na rzecz twórców gry Kurukuru Kururin albo oddziału Microsoftu odpowiedzialnego za Xboxa.

Jak piszą na Dusted Magazine: Stylistically, Armonico Hewa’s music veers from squelchy disco to tribal reggae to proggy cartoon-Eastern drone. Bill Murray w Lost In Translation. Lekko rozbawiony z grzeczności, układny, ale protestujący przeciwko jakiejkolwiek dyfuzji Swojej z Nimi. Spontaniczne, barwne, ale obce. Żadnego przerywnika nawet (od biedy Kipepo) - jedna koherentna suita jaskrawego napierdalania nie mającego nic wspólnego z neonowością neo-psychodelek. Od nieskoordynowanego noise'u przez tribal i cold-wave'y po przerysowany landrynkowaty j-pop = sampler z niekontrolowanej, agresywnej ekspresji, klasycznie męskiej, furiackiej, i pewnie dzięki znalezieniu się w damskich rękach tak pociągającej (cave-woman maże się w pełnym słońcu podtopioną szminką po piersiach wyjąc do Dionizosa).

Patrz, ale nie dotykaj, ta fikcja nie zostanie przepchnięta do nędzy realu. Świadomość tego ratuje. Którąś ze stron. Jakoś ciężko zdecydować którą. Chyba jednak nadawcę (indywidualna decyzja, czy jest to w dzisiejszej sztuce fair lub dopuszczalne), bo laski z OOIOO na szóstym już (! - prawie jak Acid Mothers Temple: każdy inny porzygałby się już na własny widok) albumie jasno przekonują, że możliwym jest mieć doświadczenie nawet w tym czymś, co robią i w efekcie liczyć się artystycznie. Ich ofiary mogą popatrzeć, zwymiotować przy Nin Na Yama (tempa, Chryste), sarkać nad niepodważalnym bezsensem niektórych fragmentów i skomleć o kolejne Pervert's Originals.


środa, 28 października 2009

Happy B-day

Pomysły na prezenty były różne. Na przykład chciałem napisać credo. Że niby jak ktoś wchodzi i mu staje, że tyle napisane, a nie ma nic o harmoniach, to może sobie zajrzeć i umrzeć pod gradem poważnych nazwisk, długich nazw i katastroficznych bon motów. Darowałem sobie. Po co to wszystko wypisuję i na jakiej bazie się opieram - nie musicie wiedzieć. Facet powinien być jednak choć trochę tajemniczy. Więc, że jak nie credo to tradycja - jakiś mix. No, więc trochę niżej jest link do special urodzinowego składu kawałków, które mi się w tym roku szczególnie podobały. Może sprawią wam trochę przyjemności. Co poza tym?

Proste: dzięki za rok uwagi. Trochę się działo. Patrzmy jednak w przyszłość: w planach jest przede wszystkim dalsza krucjata przeciwko rzetelności. Koniecznie, bo to zło niekonieczne polskiego recwritingu. To przez pragnienie rzetelności, zapatrzenie w serwisy, tchórzostwo i degrengoladę osobowości polska blogosfera to ledwie bryłka miału. Przez ten rok odwiedziłem wiele takich stronek żeby podpatrzeć jak robią to inni i może jakąś ideę chapnąć dla siebie. Niestety zobaczyłem mrok: nudę, pokrywanie własnych zainteresowań chronologią, datami i obowiązującymi podjarkami, a nawet usuwanie z blogów treści z powodu niezaakceptowania ich przez serwisy społecznościowe lub przypadkowych czytelników. Ktoś tam odniósł się do własnego życia, ale w sposób tak czerstwy, że nie wierzę, aby miał z płytami jakiekolwiek przygody, a o to po trosze w blogach chodzi. Jedyny dopuszczalny tu nerd to obsesyjne pragnienie ujrzenia co za pagórkiem. U bazy tych słabości leży prawdopodobnie prowizorka ideologiczna, zerowe oczytanie, po łebkach traktowane zainteresowania i obok braku wiary we własne siły, brak scementowanego pomysłu na inicjatywę, bo nic co konkretne nie uległoby wciąż jeszcze uparcie raczkującemu i rzadkiemu w konsystencji polskiemu Internetowi.

Jeśli chcecie się dowiedzieć jak smakuje Rachmaninow podczas obopólnych oralnych przyjemnostek z pragnącymi zachować anonimowość Azjatkami - wpadajcie. Pod tym kierunkiem właśnie sztuka będzie tu badana. Jeśli lubicie takie białe kruki jak polski tekst o muzyce, którego autor nienawidzi Beatlesów - też wpadajcie. Motto na drugi rok istnienia to właśnie Fuck the Beatles, bo wkurwiają mnie jak sam system. Będzie też więcej książek, na tyle, aby się liczyły. I to, co najbardziej kochacie: jeszcze więcej bezładnego seksu ze składnią i figurami narratorskimi, więc konsekwentnie: niektórzy będą rozumieli z tego, co tu będzie pisało jeszcze mniej, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu: jeśli szukacie referatów albo podstron Wikipedii - nie wpadajcie tu, tylko na Wikipedię. Jeśli chcecie czegoś się dowiedzieć o muzyce idźcie na studia albo popytajcie w szkole. Słyszycie jak logiki morze bombą szumi w głębi tyciej dziurki? No właśnie. xoxo



B-Day 2009 Mix - DOWNLOAD

01: Nancy Elizabeth - Bring on the Hurricane
02: Joker's Daughter - Go Walking
03:
Sonic Youth - Sacred Trickster
04: Dum Dum Girls - Hey Sis
05: OOIOO - O O I A H
06: Memory Tapes - Swimming Field
07: City Center - Open House
08: Candy Claws - Catamaran
09: Best Coast - Sun Was High (So Was I)
10: Gnod - Untitled I
11: Banjo or Freakout - Upside Down
12: Wye Oak - Talking About Money
13: Clientele - Graven Wood
14: Tiny Vipers - Dreamer

wtorek, 20 października 2009

Natural Snow Buildings - Shadow Kingdom

Natural Snow Buildings
Shadow Kingdom

2009, Blackest Rainbow



6.6


Beauty happens. Piękno jest rzadko spotykane, ale gdyby żyć 200-300 lat napatrzeć by się go można do syta. Na przykład z krótkich romansów pamięta się zwykle to, że były. Pamięta się je jak anegdotkę, mniej lub bardziej kłopotliwą. Dłuższy natomiast związek może być koszmarem, po przebudzeniu z którego odkrywasz, że leżysz na hipotece przykryty kredytem i obśliniony żądzą zemsty, a i tak będą z niego jakieś dobre, piękne wspomnienia. Bo długo trwał. Przypadki miały czas pokleić się w serie, tak konsekwentnie, że dało się odczuć szczęście i tak jednolicie, nieprzepuszczalnie dla racjonalnego myślenia, że łatwo i słodko było ulec potężnej indoktrynacji organizmu ubarwiającego biologię magią tej przejedynej miłości.

Beauty happens
, bo jeśli nagra się album wypychający po brzegi dwa cd-ry i jest to w dyskografii dzieło średnich ledwie rozmiarów, to zapewne zdarzyło się upchnąć tam kawałek muzyki
niezłej. A jeśli ktoś potem słucha czegoś tak długiego (Shadow Kingdom = 2 godziny 40 minut) jego psychika automatycznie kalibruje zmysły na oczekiwanie i chłonięcie monumentalnych doznań, a także na spodziewaną nagrodę: zadowolenie z siebie jako odbiorcy zdolnego obcować z dziełem o rozmiarach przekraczających attention span większości. Tak przygotowanemu aparatowi zmysłów piękno się przydarza. Samospełnia się. Tak bym tłumaczył fenomen NSB, jeśli kiedykolwiek ktoś uzna to za fenomen.

Świat postrzegany z dziecięcej perspektywy też cały jest monumentalny i posągowy. Oczekiwanie cudów, oczekiwanie bycia zmiażdżonym przez nieznane (dotychczas hype'owane tylko przez mamusię i tatusia, często niejasno, bo falsetem i w akompaniamencie dezorientująco głupich min) sprawia, że mały móżdżek kalibruje się na oczekiwanie i wchłanianie, i wspominamy potem świat sprzed lat jako piękny. Beauty happens. Samospełniający się odbiór.

Zmęczenie przesłuchiwaniem tak dużej porcji muzyki
(dodajmy: monotonnej muzyki) przy jednoczesnej chęci docenienia jej, jest dla mózgu jak jedna różowa koszulka dla pięciu czarnych podczas wirowania: jeden, subiektywnie określony jako barwny, fragment farbuje całą resztę. Przeszczepiamy jego jaskrawość na monochromatyczność przeważającej liczebnie reszty i już: możemy zaaprobować całość dzieła, które wymagało dużego wysiłku. Właśnie sprawiliśmy, że opłacało się słuchać. Chyba wiedzieliśmy od początku co robimy, prawda? No właśnie: samospełniający się odbiór. Czasami to się tak bardzo opłaca, że kończymy z superatą i aż chce się hype'ować, rozdać nadmiar biednym. Odbiorcze Sherwood.

Po początkowym zachłyśnięciu się Shadow Kingdom, równie nagle okazuje się, że jest to tylko folkujący post-rock, trochę psyched, z przestronnymi fragmentami (dark) ambientu, ale jednak. Drażniące drone'y, lo-fi folkowe przerywniki (wszystkie takie same!), masa linków do skandynawskiej mitologii i stereotypów fantasy (tytuły), tłum symbolicznych odwzorowań śnieżnego pustkowia i naturalnych, stworzonych bez udziału człowieka, post-apokaliptycznych pejzaży to wszystko bonus do
wyeksploatowanego genre. GY!BE, Fennesz i Sigur Rós (nieprzypadkowo wulgarne ujednolicenie oddaje fakt, iż pod względem wpływów stricte muzycznych NSB to papka), tyle że wzbogacone o indywidualne zainteresowania francuskiej pary. Zainteresowania ciekawe i ujmująco plastycznie referowane na przestrzeni tych wszystkich wydawnictw (ze względu na osobistość właśnie polecam stosunkowo krótkie Between the Real And the Shadow), ale nie będące w stanie zwalczyć faktu, iż wszystko to przypomina grubą i nudnawą książkę obudowaną wokół jednego, umówmy się, że błyskotliwego pomysłu. Wątki poboczne, ozdobniki, momenty, słowem: wszystko to, co ma odciągnąć uwagę od dominanty i odświeżać atencję - zawodzi. Wymagana jest koncentracja na rdzeniu tej twórczości, interesującym, ale niezmiennym w czasie.

To przypadek (zbieżność daty wypuszczenia ze wzmożeniem wysiłku wkładanego pod koniec dekady w wyszukiwanie i podbijanie nowych podjarek) sprawia, że światło padło akurat na Shadow Kingdom. Różniące się w szczegółach poprzedniczki wypuszczono za wcześnie: nie dostąpiły koniunktury na ekstrema, charakterystycznej dla wyraźnych punktów na osi czasu. A tymczasem z dyskografii NSB płytę do hype'owania można zwyczajnie wylosować. Koniecznie posłuchać, ale umówmy się: nie robimy z tego akcji roku, dlatego, że jest mało znane; nie piszemy recenzji opartych na do zarzygania rzetelnym streszczaniu wrażeń z miliona cd-rów, w której jedno zdanie przynależeć będzie samemu Shadow Kingdom - nie oszukujmy się, że ktoś, kto usłyszał o tym pierwszy raz, zdąży; i nie dorzucać sobie do ego, że eklektyczny gust i szerokie horyzonty pozwoliły na aprobatę dla czegoś tak długiego, bo ostatnia Coma też jest spora.

kompletna (?) dyskografia zgromadzona na SirensSound