poniedziałek, 31 maja 2010

Uffie - Sex Dreams & Denim Jeans

Uffie
Sex Dreams & Denim Jeans

2010, Ed Banger



4.0



Kiedy byłem w podstawówce koledzy wrzucili jednej dziewczynie gumę we włosy. Była najpiękniejsza w klasie, więc, przyzwyczajona trochę do gówniarskich zalotów, z wyniosłym spokojem przyjmowała jedyne komplementy, na jakie stać dwunastoletnich gentlemanów. Zrelaksowana, bez jednej łzy, naskarżyła na wszystkich i zebrawszy dzienną daninę koniecznej do rozkwitu uwagi, usiadła z tyłu klasy żeby całe dwie lekcje czesać lejące się, długie, ciemnomiodowe włosy, lekko podtapirowane pod koniec od długotrwale sunącego przez nie grzebienia. Wtedy bawiła mnie
oczywiście złośliwość, której padła ofiarą, teraz, w zupełnie inny sposób, bawi żywe wspomnienie tych włosów. Gdyby nie guma nie zwróciłbym pewnie na nie uwagi, pamięć nie uformowałaby wokół M. kokonu, który po latach otworzył się, emitując do obiegu wyobraźni rozproszone piksele, które przyciągając się nawzajem, sformowały pełen obraz. Wszystko dzięki gumie, mam tego świadomość, a jednak wspominam jej włosy, nie gumę.

Markowa biała sucz, którą oddelegowaliśmy w imię bangerów w ręce czarnych, niestety trochę dała. W metaforycznym sensie, którego tak bardzo chcieliśmy uniknąć, z bólem podejrzewając, że bestyjka korzysta z zagwarantowanej niepisaną umową licencji na różne wersje dosło. Sex Dreams And Denim Jeans słuchane z bliska, ogłuszające i pakowane każdym otworem, przez chwilę robi, ale szybko przychodzi chwila refleksji. Przy okazji ADD SUV na przykład, nie można nie zadać sobie paru pytań godnych Strefy 11: kto to w ogóle jest teraz Pharrell Williams? dlaczego w 02:49 pada słowo skateboard (poważnie, czemu nie jakiekolwiek inne?)? dlaczego refren jest takim gównem? dlaczego ciągnięto ten kawałek traktorami w ugór, choć każde dziecko powie, że kończyć winien się na pierwszej obiecującej zwrotce? W takim sąsiedztwie mierzi nawet dobrze znane Pop the Glock, pozbawione kompletnie refrenu, chociaż próbuje się go niewprawnie imitować, negocjując z odbiorcą obecność jakiegokolwiek momentu szczytowego. Ostatnie cztery kawałki jakby doklejone na siłę z lekkim wzlotem w postaci pierwszych trzydziestu sekund closera, który powinien pozostać instrumentalnym zamknięciem, ocalając tym samym chociaż finalny akcent przed wiszącą nad albumem klątwą oczywistości.

Przekonuje mnie jej głos, wierzę w umiejętności, ale nie mam szans na wczucie się. W co zresztą ona sama miałaby się angażować? W wiejski kawałek tytułowy, robiący z niej Vayę Con Dios? Cały debiut Uffie bazuje na trzech numerach. Świetnie humorystyczne MCs Can Kiss ostatnim wersem i outrem na piszczale przyjemnie i w sam czas rozbraja piętrzone dziewczyńskim szpanem napięcie. Senna, odrealniona atmosfera Give It Away również przyciąga, niespodziewanie sugerując odległe skojarzenia z Memory Tapes. Na największą uwagę zasługuje jednak piękne First Love - loliciarski dream-hop z trudnym do uzasadnienia przeczuciem tknięcia glitchem. Trudnym do uzasadnienia, bo ciężko skupić uwagę na dźwiękach trwając pod natłokiem sugestywnych ewokacji. Okręca mnie sobie wokół palca bez problemów, dając rzadko odczuwaną przyjemność utraty kontroli, a przecież to tylko wyznanie jakich wiele, naiwne solilokwium stylizowane na pamiętniczek opuszczonej księżniczki. Z plusów pozostaje jeszcze wymowa pop w Pop the Glock. Nie słyszałem tego kłopotliwego dla godnej artykulacji słówka lepiej wypowiedzianego. Difficult da się posłuchać kilka razy dzięki niesamowitemu zaśpiewowi obwieszczającemu koniec każdej frazy.

Lubię Uffie. Lub może raczej: lubię jej potencjał, bo jej samej przecież trochę nie ma. Doceniam po równo, na tyle na ile można doceniać kontur, tak prawdę jak kreację. She's bleeding hot, mając w sobie masę zjednującego uroku. Niezbyt na bieżąco śledziłem zawirowania w sprawie listy płac tego debiutu i chyba nawet nie chcę się wywiedzieć, kto spieprzył całą gamę możliwości nudziarskimi podkładami, podczas gdy lasce, której zapragnęło tylu zanim jeszcze ruszyła palcem, wystarczyłby plan minimum nieinwazyjnych seksownych teł. Może wspominam o tym, bo jestem w ciągu Long Distance, ale z takim Onrą zdziałałaby cuda (plan maxi). Muzyczka z Sex Dreams wlecze się tymczasem jak guma do żucia w wielkim, lepkim, uciążliwym płacie, który dopiero czeka rozdrobnienia na estetyczne listki. Wystarczyłby jeden z nich i piękne włosy, w które musi przecież zostać rzucona ta guma, zainicjowałyby start procesu zapamiętywania. Szkoda. Nie jej wina, ale słuchana jeszcze wczoraj, przegrywa Uffie ze wspomnieniem sprzed dekady.

niedziela, 16 maja 2010

5.0's, pt 6

Rozszerzona edycja 5.0's a w niej szczęśliwa siódemka płyt, które warto ominąć szerszym łukiem. Jeśli jednak ktoś dysponuje czasem powinien przesłuchać dwie z nich. Zgadnijcie które!

Sam Amidon
I See the Sign

2010, Bedroom Community


Po naprawdę ciekawym openerze raczącym słuchacza historią godną co najmniej Amberowskiego cyklu Przygody rodziny Cooperów, nie dzieje się nic aż do utworu szóstego - Pretty Fair Damsel, miło kojarzącego się z realiami Przeminęło z wiatrem lub twórczością Emily Dickinson. Pomiędzy i potem, Sam stara się zaimponować umiejętnością budowania utworów z niczego, tyle że robi to raczej w stylu Coldplay niż Kings of Convenience. W nowej reklamie Danio, Głód udaje Neo unikającego pociski w slo-mo i naprawdę lubię Głoda, ale a) nie czekam na czwartą część Matriksa, b) Neo robił to na SERIO, c) w pewnych sytuacjach użycie słowa SERIO piętrzy tyle poziomów, że mózg płonie i sprawnym zostaje tylko obszar odpowiedzialny za diagnozowanie nieporozumień.

People of the North
Deep Tissue

2010, Jagjaguwar


Cztery repetetywne noise jamy, których obszerne fragmenty łatwo rozpoznać jako sygnowane przez członki Oneidy. Side-project perkusisty i klawiszowca tego jakże fajnego zespołu nie osiąga wyżyn Preteen Weaponry, błąkając się raczej po mieliznach iluśpłytowego Rated O. Dla kilku fragmentów warto się jednak z tą płytą zapoznać, ponieważ niesie z sobą bardzo wyważoną przyjemność obojętną na modne ekstrema. 36 minut twardej, stanowczej muzyki, której siła przelewa się na odbiorcę, nie rozszarpując mu mózgu tylko dlatego, że Artysta zwietrzył koniunkturę jaką dla pierdolenia w bambus oznacza pogłoska o fin de sieclu. Czegokolwiek tkną kolesie z Oneidy, składa się z robienia, nie gadania o nim i zarażają tą postawą nawet teraz, na trochę niepewnym etapie swojej twórczości.

Marina And The Diamonds
The Family Jewels

2010, 679


Nachalny atak stałej puli motywów: przestrzennych, sZalOnYcH jak Ro::ErCoAstEr xP bitów, neonowych keyboardów i kalejdoskopowego eksponowania biegunowo różnych nastrojów. Przedsięwzięcie upadłoby natychmiast gdyby nie wokal Mariny, w konsekwentnym tempie tasujący maniery: od parodystycznej imitacji dziewczęcych folkowych minstrelek przez barwną ordynarność podchmielonej kurtyzany z Moulin Rouge i kończąc na komfortowym stereotypie odhumanizowanej divy electro. Dzięki przemianom tego głosu pojedyncze single bawią, szczególnie bezwzględnie przebojowe Oh No! i Rootless, dopuszczające trochę stabilizacji nastroju, tak potrzebnej przy monotonnej intensywności albumu. Komplikowanie komercyjnego popu o glam-disco, kankana i kinder-punka bywa spektakularne i przydaje dynamizmu, ale powoduje przesyt. Wszystko stara się olśniewać tak, że zwyczajnie niewiele widać, a już diamentów na pewno. Ale: wraz z premierą Family Jewels oklepany idiom fuck you, marina pozyskuje perspektywy w warunkach wykluczających obrażanie przystani i trudno nie mówić o korzyściach w tym kontekście.

Greg Haines
Until the Point of Hushed Support

2010, Sonic Pieces


Nagrywanie w berlińskim kościele i współpraca z Xelą jako pozycje w CV właściwie zniechęcałyby, gdyby nie fakt, że Haines jest osiemdziesiąt tysięcy mil podmorskiej żeglugi przed Jacaszkiem, który momentalnie się kojarzy. Trochę przerażają epickie rozmiary minimalizmu, bez wahania stosowanego nawet kosztem produkcji miejsc ciemnych. Przyciężka, skłębiona pod skórą illbientowa atmosfera i powolne gromadzenie post-industrialnych ewokacji interesująco kontrastują z akcentowanym klasycznym instrumentarium. To ono właśnie zajmuje pierwszy plan, emanując wyczuwalnym światłem i decydując o temperaturze poszczególnych partii, ale sukcesywnie blask ten wchłaniają nieskazitelne ambientowe wyściółki i awangardowe wstawki, które z kolei oddają energię czającym się w tle bitumicznym ciemnościom sztucznej, ciążącej ciszy, niemal namacalnej, dogranej jako oddzielna ścieżka zarejestrowana w kącie grobu. Greg wie co nieco o przemijaniu i co więcej: wie też, że dzieląc się taką refleksją z szerokim odbiorcą warto zrezygnować z nachalnych prób nawiązania więzi. Słychać wręcz jak nieskazitelnie piękne dziewczę, które plecie wianuszek melodii, oddycha czarnym lotosem, dobywa ducha, a my zostajemy w bestialskim milczeniu uświadomieni, że
już niedługo
będziem bawili.

Jeremy Jay
Splash

2010, K


Obiektyw schwytał młodego indie-nomada przy kioseczku, w którym kątem pomieszkiwał podczas nagrywania przewidzianych na ten rok Splash i Dream Diary. Jako poeta chłopak nie zagrzewa nigdzie miejsca - poznaje wesołych ludzi, chłonie chwile zadumy i pisze łatwe, przyjemne piosenki pozwalające zapomnieć, że słuchamy właśnie kogoś o hiper-wstydliwych inicjałach i obłym stylu życia. Jeśli słyszeliście poprzednie płyty Jeremy'ego - tą też słyszeliście, przegadaną o niczym i profanującą Baudelaire'a. Jedyny progres to fakt, że chłopak posuwa się wraz z chronologią, zawierając akcenty coraz to późniejszego okresu '80 i nadal najbardziej interesujące jest, co zrobi jak dojdzie do Nirvany. Jest tylko jedna naprawdę łatwa droga do sławy dla takich typów i mam nadzieję, że stanie się spóźnionym udziałem JJ, dzięki czemu, na prawach barteru, Cobain zmartwychwstanie.

Die Antwoord
$0$

2010, Interscope


Wikipedia: Die Antwoord (Afrikaans: The Answer) is a Zef-Rap act (lastfm: rap dla ludzi, którzy uwolnili ego, ktorzy przeszli na kolejny lewel) from Cape Town, South Africa consisting of three members, Ninja, Yo-Landi Vi$$er and DJ Hi-Tek. Byłoby po nas, gdyby nie fakt, że Die Antwoord prezentują się jak Dystrykt 9 muzyki rozrywkowej, współczesnej: nie dogadasz się, pozwiedzasz chlewy z dykty, wzruszy cię los dziwek deportowanych do międzygatunkowego seksu, nażresz się kociej karmy i oby się nie zaciąć w obawie przed gangreną, która w kwestiach zmierzania naprzód zbyt dobrze kopiuje posunięcia Hana Solo. Everest ich marzeń to to, z czym startuje się do zostania ulubionym pisarzem Barei. Poeci barłogu, którym niczego nie chcem zawdzięczać, ale fakty mówią same za siebie: słuchając $0$ przypomniałem sobie w końcu, gdzie wsadziłem oryginalną kasetę z soundtrackiem do Mortal Kombat i mogę w końcu coś pchnąć na allegro żeby być bogaty. A okładka...? Fajne klimaty, ale trzy cycki wystąpiły w lepszym otoczeniu niż te cztery już w 1990, rzucając się w oczy Schwarzeneggerowi w kilku kadrach Total Recall. Zmutowaną laskę grała Lycia Naff, którą wolałem jednak w Chopper Chicks In Zombietown, w którym z kolei ograniczono przydział do dwóch piersi na głowę, poza Billym Bobem Thorntonem, który nie dostał żadnej. Seksistowskie zdania, które powinny teraz nastąpić, wyświetlą ci się przed oczami podczas najbliższej ceremonii rozdania Oscarów. Narf.

Akron/Family
Totem - Improv Series 1
2010, Family Tree

Wspominałem już kiedyś, że nie mogę oprzeć się introm, outrom, soundcheckom, jamom itp. Tutaj jest ich naprawdę dużo. Takich różnych nutek zagranych na dziwnych strojach, na chwytach, które trzyma się raz w życiu, na dźwiękach tak wysokich, że wszystko brzmi jak szczytowy moment tego okropnego sprzężenia, które zadecydowało o wylaniu piwa na głowę kretyna stojącego przed nami na koncercie. Z jamami jest tylko jeden wielki problem: są slamy poetyckie gromadzące idiotów próbujących pioniersko łączyć antyklerykalny beatboxing z efemeryczną awangardą słówwa miast-ust i jest Wielka Improwizacja; są agitatorzy przemawiający do ludu ze skrzynki po jabłkach i są nagie modelki, które odradzają noszenia futer. Jak ręką odjął: od dekad nie miałem na sobie futra, a wydaje mi się nawet, że zdarzyło się czytać Mickiewicza w trybie zaangażowanej nagości. Jest jam Six. by Seven i są jamy Milesa po jednej stronie lustra, a po drugiej takie popierdywanka jak Totem. W wersji total improv Akron jawnie przesadzają: ich cipienie się z niczym staje się rozpoznawalne i w pewnym sensie obranie tej czynności za konsekwentnie prowadzoną z albumu na album markę imponuje. Tak się mówi, ale chodzi o sens przeciwny oczywiście.

wtorek, 11 maja 2010

Mirt - Handmade Man

Mirt
Handmade Man

2010, cat|sun


6.9



Wbrew typowej dla włoskiego buca reakcji na to, recka najnowszego Mirta przebiega w odniesieniu m.in. do Wyspy dnia poprzedniego.


sobota, 8 maja 2010

Team Ghost - You Never Did Anything Wrong to Me

Team Ghost
You Never Did Anything Wrong to Me
EP
2010, Sonic Cathedral



7.1


Nicolas Fromageau wlecze się bez celu ulicami Paryża, wygnany z M83 po premierze sławetnego Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts. Pada deszcz. Kilka godzin wcześniej Gonzalez zebrał wszystkich członków projektu w piwnicy, postawił kurczaki z rożna i w samym środku uczty dorzucił zapałki. Każdy wziął po jednej i Nickowi trafiła się najkrótsza. Wielki szef, po tym jak karierę zrobili Animal Collective, Broken Social Scene i GY!BE, przeczuł, że publika nasyciła się już glorią owocnej pracy zespołowej, więc trzeba uszczuplić kapelę o głowę. Nick! Nick! Nick! - skanduje tłum, ściskający w otłuszczonych paluchach zapałki. Wszystkie dłuższe niż ta Nickiego. Fromageau opuszcza piwnicę, wlokąc się po drewnianych schodach, z pizdą pod okiem i dumą dyndającą na pojedynczej nitce. W domu chwyta za gąsior i zastanawiając się nad wymalowaniem logo swoich ulubionych wytwórni nad kominkiem, włącza RTL7: Songo znowu ładuje Vegecie, Vegeta odlatuje na Nevadę trenować i wraca po to tylko, aby odkryć, że przez ten czas Songo nie zasypiał gruszek w popiele i znowu jest silniejszy. Rano, zmagając się z kacem, Nickie kartkuje Biblię. Zmęczony wzrok przekrwionych ócz przesuwa się po wersetach historii Kaina i Abla. Sięga drżącą ręką po mitologię Majów, pożądając zbawienia, ale otwiera książkę akurat na Quetzalcoatlu.

Dobrych kilkanaście lat wcześniej mały Nick odrabia lekcje w Arizonie. Cień dębu rosnącego przy domu tańczy na kartkach zeszytu i podłodze pokoju. Powiew wiatru, unosząc zasłonkę z szeleszczącej krepy, burzy martwą ciszę na morzu chłopięcych marzeń. Zwieszające się z sufitu eskadry modeli ocierają się o siebie lepkimi od kleju burtami i skrzydłami. Nadciąga duszna burza, wionąca pyłem i zapachem marihuany popalanej w sekretnych pokojach urządzonych w stogach siana przez cheerleaderki z liceum nieopodal. Mały Nickie puszcza sobie Spiderland na secesyjnym soniaczu rodziców. Dekady później, album ten pobrzmiewać będzie w closerze (Deaf) jego coming outu dowodząc, że Fromageau odrobił lekcje i już nikt się nie śmieje, kiedy łobuzy pytają czy nazwisko sponsoruje mu Lays.

Dorosły Nick słucha LCD Soundsystem. Zgrzyta zębami słysząc pierwsze dźwięki Drunk Girls. Wzburzony upuszcza fiolkę z lekami. Obserwuje jak buteleczka toczy się i po zderzeniu z książkami upakowanymi pod kaloryferem, rozsypuje swój pudrowy ładunek. Pada deszcz. Nickie wspomina chwilę opuszczenia piwnicy, w której spędził miłe chwile. Bezpowrotnie. Przyjaźń okazała się pierdoloną deziluzją, fatamorganą na pustyni z wątrobianych kamieni, o czym będzie śpiewał
za chwilkę w A Glorious Time. Refren wskaże na inspirację Ride, by tym bardziej bolało. Ale na razie słucha tego LCD Soundsystem, wściekły na cały lans, który spotkał Gonzaleza za Saturdays=Youth i wie już, co zrobi: odrobi lekcje, bo w tym jest właśnie, kurwa, najlepszy. Ograbi LCD z całego tego cool syfu, a to, co zostanie przymierzy do Interpolu i tytułując utwór Echoes, da idiotom od Raptures do myślenia. Wieczorem ćwiczy przed lustrem krzywy uśmieszek. Pełen burzliwego spokoju kładzie się do łóżka, nie zwracając uwagi na brodę z pasty do zębów, która wyrosła nie wiadomo w którym momencie przepisowych trzech minut szorowania.

You Never Did Anything Wrong to Me można po chwili przyzwyczajenia słuchać naprawdę długo w kółko. W ludzkiej naturze leży zamiłowanie do takiego grania i nie ma się z czym kłócić. Druga sprawa, że czas odczuwalny jest o wiele dłuższy niż czas fizyczny tracklisty. Chwilami przeżuwanie przez Nicka toksycznych emocji trochę nuży, bo naprawdę podejrzanie łatwo wmówić sobie, że jest to nagranie poczynione przez kogoś maskującego istotny ładunek gniewu pod warstewką światowej ogłady. Nick nie słyszał chyba CKOD, ale znów: łatwo wmówić sobie, że poświęcił noce na szkicowanie sieci przebiegłych koneksji między R.E.M. i Shellakiem. I te duchy Slinta i Ride... Bardzo, bardzo ciekawe, gdzie zastanie go premiera pełnego albumu. Miejmy nadzieję, że z dala od biureczka, bo fakty, które przedstawiłem powyżej dowodzą, że facet zasłużył na tryumfalne wparcie stopy w czyjąś zmasakrowaną monadę, a lekcje odrabia się tylko do pewnego momentu. Decydującego momentu. Momentu starcia, które rozegra się w innym uniwersum. Początki Fromageau są jak początki Green Lantern - podniosłe, przebiegłe i nerwowe. Gdzieś daleko uderza grom zionąc w obojętną twarz mamy Gai wszystkim, co skumulowało się w małym Nickiem. Znów słyszy w gorączkowym śnie jak skandują jego imię. Siada w pościeli próbując zacisnąć dłoń na blaszkach nieśmiertelników, ale palce trafiają na obojczyki, żebra, chłodną skórę... Jedyne, co decyduje o jego sukcesie to czas, jaki ma tu na Ziemi. Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.



czwartek, 6 maja 2010

Furia Futrzaków - Furia Futrzaków

Furia Futrzaków
Furia Futrzaków

2010, MyMusic



6.7



Furia, jako logiczne następstwo kilku innych projektów starających się zadbać o zaspokajanie naszych piosenkowych potrzeb, na tle roku, w którym właściwie niewiele się jeszcze w popie wydarzyło, z całym spoko zbiera laury. Słusznie dość, bo głównym stanem uczuciowym po przesłuchaniu ich debiutu jest oszołomienie ze stopnia w jakim jest wybrukowany oczekiwaniami, jakby zbieranymi po Internecie i implementowanymi w ciało jakiegoś dawno zatartego, niemożliwego do wyróżnienia, autorskiego pomysłu na granie. Lizusy kompilują słabostki, z których spowiadaliśmy się na obskurnych forach i z wyprzedzeniem spełniają fantazje. Zamówienie społeczne było ogromne i, jak dobrze wiedzą wszyscy wyposzczeni, boleśnie doświadczeni doszukiwaniem się przebłysków jakości w popopodobnych gówienkach, nie chodzi tylko o to, że premiera tak zabawowej płyty pozwoliła trochę zapomnieć o potrzebie kajania się przy barze podczas zamawiania zimnego lecha. Rzeczywiście FF zadebiutowali na światowym poziomie i tak dalej. Było.

Z nowości zaś: wypada podsumować, co właściwie zostaje po inicjującym kontakt zapowietrzeniu. Świetny, trzymający w napięciu opener na pewno. Na pewno też Dziękuję bardzo i Opór powietrza plus kilka naprawdę błyskotliwych sztuczek rozsianych po całej płycie ze zgrupowaniem w Imprezie zamkniętej. Nie mówię nie byłoby bardzo dobre, gdyby nie wejście Michała Gasza, który pod wielkim basowym presetem zaczyna od każda z nas..., wcielając się chyba (sprzeczne przesłanki) w lalki, o których mowa wcześniej. Takie wątpliwości co do sensu tekstów powtarzają się zresztą jeszcze kilkakrotnie, bo kolejne wersy zdają się często rozpoczynać historię od nowa w środku utworu.
Potem jeszcze Nie stało się nic złego z cudownie plastikowym erotyzmem kokieteryjnego refrenu. I na pewno Pod latarnią – kawałek najbardziej wyróżniający się w całym secie, bo rozbijający monotonne następstwo idealnych, poptymistycznych kawałków, zwalczających twoje wewnętrzne Radiohead, smutny Polaku, nieumotywowanym poczuciem szczęścia i klubową imprezą na poziomie. Sporo.

Więcej niż się spodziewałem zaczynając pisać, więc dlaczego oceny nie przekraczają ósemki? Może dlatego, że konserwatywna wizja artysty jako tego, który targnie sercem, niekoniecznie robiąc przy tym laskę, tutaj się zdezaktualizowała. Furia wdzięczy się i potrafi tym nadskakiwaniem znużyć jak ugrzecznieni niewolnicy obsługujący klientów różnych sklepów i zakładów zostawiwszy w firmowych szatniach swoje twarze i kontusz z wszytym honorem. Profesjonalna, bezosobowa "załoga", której każdy parweniusz może rozkazać przynieść kawy z automatu na drugim krańcu miasta, podczas gdy będzie mierzyć pantofelki na wielkopańskiej sofie, wynajętej za kaucją zainteresowania produktem. "Nie mamy obowiązków, nasza praca to fascynacja twoim pragnieniem!" Super, ale taka nachalność obdarowuje poczuciem winy za skorzystanie z usług, których obecność w menu dziwi i żenuje co skromniejszego konsumenta, a paranoików przeraża sugestią obcowania ze złymi robotami. Przepakowanie tego albumu decyduje o miłości od pierwszego wejrzenia i równie szybkim stwierdzeniu zbędności ideału. Kupić Furię to jak wydać długo odkładane drobniaki na super telewizor, którego menu opcji zabiera tydzień z życia, prowadząc jednak do stwierdzenia, że wykorzystamy najwyżej ich połowę.

Po takim rozruchanku sumienia nastaje pora na stwierdzenie, że tak naprawdę światowy poziom to tylko klisza. Recenzje Furii są jednostronnie pozytywne i właśnie – oszołomione. Faktyczne i zrozumiałe: można się zmęczyć wiecznym przesuwaniem ideału w przyszłość, więc w formie samospełniającej się przepowiedni, dobrze jest sprowadzić go na ziemię, do teraz, wykluczając dalsze szkicowanie kształtu mitu. Furia na pewno nie jest najgorszym wyborem, szczególnie biorąc pod uwagę, że na ten moment to w sumie jedynym. Konkludując: solidna płyta, stawiająca polskiego słuchacza popu przed dylematem zmęczonej cnotą dziewicy. Pewna sztuczność, narzucanie się z idealną recepturą na niezobowiązującą zabawę, sugeruje, że Wielki Deflorator okaże się wibratorem. Bardzo nieetyczny wybór, trzeba jednak pamiętać, że:


niedziela, 2 maja 2010

Crystal Castles - Crystal Castles

Crystal Castles
Crystal Castles

2010, Fiction


6.5



Blog eksperymentuje z facebookiem, więc zapraszam zainteresowanych i zachęcam do interakcji oraz zostania fanem! A tymczasem: ich spleen, twój hype, ich ból, twój fun, czyli eseistyczna recka o masochizmie i autonegacji w ramach drugiego self-titla Crystal Castles.