czwartek, 20 lutego 2014

Jak słucham (krytyka jako tauromachia)

W ramach krytyki muzycznej niektóre przejawy narcyzmu są tolerowane albo i nawet pożądane, inne – nie. Jak ocenić przez ten pryzmat spojrzenie z zewnątrz na siebie–słuchającego, zwłaszcza jeśli będzie to spojrzenie dążące nie do autoafirmacji, lecz obnażenia bez względu na wstyd czy śmieszność? Jako świadek swojego odbioru krytyk odnotowuje własne reakcje na daną muzykę i suma tych spostrzeżeń staje się podstawą recenzji czy szkicu, ale z rzadka przypatruje się zachowaniom jak najbardziej przyziemnym, codziennym praktykom, które towarzyszą słuchaniu bez względu na materiał i często decydują o ocenie dzieła, pozostając wobec niego zewnętrzne. Chciałbym więc zwrócić na siebie wzrok tak, jak Rousseau w Wyznaniach, Roland Barthes w książce o sobie samym albo Michel Leiris w Wieku męskim. Zaznaczam to już w tytule: „Jak słucham” zamiast „Jak słuchać”, choć skupienie na sobie może okazać się poradnikiem przez to, że objawia czyjś modus audendi i potrafi zachęcić innych do pogłębienia recepcyjnej samoświadomości. To także przyczynek do emancypacji słuchacza wobec dzieła i twórcy oraz głos w sprawie autentyzmu krytyki – nie mniej istotnej od kwestii szczerości artystycznej. Poniższa lista to tylko skromny wyciąg z około stu spostrzeżeń, które z czasem doczekają się może publikacji, póki co jednak wydały mi się zbyt osobiste. Krótko mówiąc: nie jestem jeszcze gotów na krytykę jako tauromachię (nie jestem choćby w stanie ujawnić, dlaczego w ogóle zacząłem słuchać muzyki jako nastolatek).

We wprowadzeniu do Wieku męskiego Leiris proponuje porównanie literatury do tauromachii (walki byków, corridy), ponieważ ten, kto pisze w pierwszej osobie naraża się na niebezpieczeństwo – im bardziej się odsłania, tym bardziej prawdopodobne, że ugodzi go byczy róg (Francuz ma tu na myśli zarówno rygory cenzuralne, jak i na przykład utratę akceptacji przyjaciół). Krytyka jako tauromachia polegałaby na zrozumieniu i uwypukleniu faktu, że pisząc o muzyce, piszemy w sposób zakamuflowany o sobie samych. Korzystamy z płyt i piosenek, by przemycić i jakkolwiek wypowiedzieć nawiedzające nas doświadczenia egzystencjalne, zwykle zbyt intymne, by rozpowiadać o nich wszem i wobec. Jeśli suma życiowych doznań bywa pretekstem do pisania o muzyce, to muzyka staje się pre–tekstem – tekstem–przodkiem lub inspiratorem – dla kryptoautobiografii rozcieńczonej zdanie po zdaniu w poszczególnych recenzjach, rekomendacjach, esejach (Barthes nazywa takie personalne wtręty rozsiane po tekście zdaniami seksownymi, bo pozwalają sobie wyobrażać, co zrobilibyśmy z krytykiem, czy chcielibyśmy go poznać albo czy się z nim utożsamiamy, tak jak myślimy, czego dokonalibyśmy z pociągającym ciałem mijanego na ulicy człowieka i jaki charakter ono ukrywa). Próbując pogodzić dwa sprzeczne wymogi – komunikowania odbiorcy przydatnych informacji oraz wpływania nań swoją osobą i gustem – krytyk napotyka co i rusz róg śmieszności, zatracenia proporcji, sowizdrzalstwa albo trafniej: hochsztaplerstwa wobec etosu swojej pracy. W każdym jednak razie, bez względu na to czy zostanie przebity przez byka, czy też uda mu się go poskromić, jest obiektem obserwacji, a zatem przedmiotem rozrywki, dostarczycielem wrażeń.

Omamy słuchowe Raz zdarzyło mi się chwilowo ogłuchnąć na jedno ucho – lewe, poza tym mój słuch jest dobry. Nie jestem do końca pewien, na czym polega muzykalność, ale sądzę, że nie jestem muzykalny (na przykład nie potrafiłem nigdy nauczyć się najprostszego bicia na gitarze, nigdy nie tańczę z własnej woli i tak dalej, „nie czuję” muzyki). Potrafię „rozdzielać” instrumenty (rozróżniam i liczę ścieżki albo sample, wizualizując sobie słuchany utwór rozproszony na bloczki w programach typu Adobe Audition). Mój słuch „wędruje”, przemieszcza się jak jądro w zaburzeniu wieku chłopięcego albo ciąża pozamaciczna, i zaburza słuchanie muzyki, oddalając ją i wyciszając na korzyść dźwięków otoczenia (słyszę na przykład poprzez muzykę i przez ścianę stukanie pazurków psa schodzącego po schodach wraz z sąsiadem z góry). Lubię słuchać muzyki cicho – jej niedosłyszane partie „wydają mi się” w sensie złudzenia, często z korzyścią dla płyty, ponieważ to, co w ten sposób dopowiadam (do–słuchuję) wydaje mi się często bardziej interesujące niż ona
sama.

Pozycja i miejsce Najczęściej słucham leżąc na wznak: w łóżku, na twardej sofie albo – sporadycznie latem – na podłodze (posiadanie dywanu zmieniłoby może sytuację). Rzadko słucham idąc, bo – zważywszy na selektywność i „wędrowność” słuchu – dociera do mnie irytująco wyolbrzymiony chrzęst piasku pod butami, szelest ubrań czy stąpnięcia, które, mieszając się z muzyką, psują ją (na przykład w ten sposób, że dostrzegam, jak wielką korzyść wyniosłyby niektóre płyty z jakości lo–fi albo paru nagrań terenowych). Zdarza mi się słuchać w środkach komunikacji miejskiej, ale – znów – mój słuch potrafi wybiec poza słuchawki i odsunąć muzykę po to, by śledzić rozmowy współpasażerów (w tym wypadku słuchawki pełnią rolę analogiczną do okularów przeciwsłonecznych: postronni nie widzą, gdzie kieruje wzrok ten, kto je ma na nosie, a osoby ze słuchawkami nikt nie podejrzewa, że podsłuchuje; zawsze zakłada się, że próbuje odgrodzić się od otoczenia, a nie na odwrót). Czasami urządzam sesje „siedzące”, żeby skontrolować poziom, na jakim utrzymuje się moja cierpliwość – siadam i nie ruszam się, słuchając; zapewniam sobie tylko minimalne dystrakcje, które szybko się wyczerpują: filiżanka kawy, papieros, pojedyncza plansza Angry Birds, manicure (tylko jedna z nich na album).

Niedogodność Bywa, że kiedy zabieram się do słuchania muzyki, zapewniam sobie zawczasu jakąś niedogodność, na przykład układam nogi w pozycji, którą w jodze nazywa się „szewcem”, albo wystawiam jedną stopę za kołdrę żeby było mi w nią chłodno. Takie drobne dyskomforty motywują lepszą koncentrację na dźwiękach – zapewniają doznanie, od którego umysł chce uciec albo się odciąć i wykorzystuje do tego celu muzykę, niejako z wdzięczności obdarzając ją pełnym skupieniem. Wykorzystuję tutaj fakt, że najgłębiej koncentrujemy się na tym, co jest dystrakcją: początkowo tę rolę pełni właśnie niedogodność, która odwodzi od dźwięków, ale później uwagę pochłania muzyka, bo odwodzi od bólu czy dyskomfortu.

Notatki Czasami sporządzam odręczne notatki ze słuchanych płyt, zwykle w zeszycie, który trzymam przy komputerze jako podstawkę pod naczynia i notes na loginy, hasła, numery. Wypisuję momenty (na przykład 3'45'' = jakieś wydarzenie muzyczne), hasłowe skojarzenia, symbole diakrytyczne (bywa, że nie jestem w stanie odgadnąć potem ich znaczenia), niekiedy całe gotowe zdania. Postępuję tak zwłaszcza wtedy, gdy odsłuch ma posłużyć za podstawę drobiazgowego sprzeciwu wobec niezasłużenie hype'owanej płyty. Zdarza mi się przebrać do pisania. Nie lubię pisać w „ciuchach po domu” ani głodny.

Seks i onanizm Przy muzyce nie wychodzi mi ani jedno, ani drugie. Stopniowo muzyka absorbuje mnie coraz bardziej, uniemożliwiając oddanie się podnieceniu. Obrazy, skojarzenia, zdania potencjalnej recenzji pochłaniają mnie na tyle, że sprzed oczu znika mi ciało własne lub drugiej osoby. Może potrafiłbym być wydajny erotycznie i równocześnie obcować z muzyką w toalecie lub na zapleczu klubu albo w plenerze niedaleko festiwalu, gdy dźwięki niejako zostawia się za drzwiami, nawet jeśli wciąż dobiegają.

Selekcja Parę lat temu, kiedy kupowałem swój pierwszy odtwarzacz mp3 w Media Markt, sprzedawca doradzał mi szczególnie dwa modele i zachwalał ten z radiem. Zdecydowałem się na drugi, ponieważ nie słucham radia – nie lubię, kiedy ktoś decyduje za mnie, czego słucham. Nie lubię do tego stopnia, że w ogromnej większości wypadków w ogóle nie przesłuchuję rzeczy przesłanych mi na maila przez artystów ani polecanych przez znajomych. Nie lubię kiedy między propozycją słuchania a samą muzyką znajduje się tylko kliknięcie, dlatego też nie włączam nigdy filmików czy playerów podpinanych do recenzji. Tekst o muzyce jest dla mnie niezbędnym buforem: gdy go czytam, powstaje pierwsze wyobrażenie – jak w miłości, kiedy to wstępne przeczucia na temat nowopoznanej osoby, są niemal tylko i wyłącznie moje własne, a to, jak odczytuję ją jako tekst (strój, gesty, ekspresja etc.), jest jeszcze niezależne od czynionych przez nią później sprostowań. Tekst o muzyce, w odróżnieniu od playerów czy klipów, nie stręczy muzyką, nie uatrakcyjnia jej w płytki sposób. Playery, klipy, audycje pokazują mi w milczeniu zdjęcie dziewczyny, podczas gdy z tekstu wyczytuję już wstępne przesłanki, dlaczego warto byłoby ją kochać – z tembru głosu tego, kto o niej plotkuje, z tego, że wiem, jakie cechy ceni, a jakie pomija (być może dlatego, iż wie, że by mnie zniechęciły).

Taniec i śpiew Zdarza mi się „tańczyć” tylko, kiedy jestem do tego zmuszony względami towarzyskimi, i nigdy nie śpiewam (pod prysznicem generują drony: buczę przeciągłe, nieskoordynowane dźwięki albo wygwizduję pojedyncze dźwięki na długim wydechu). Pojmuję „taneczność” muzyki niemal wyłącznie intelektualnie, nawet przy największych bangerach nie „chodzi mi nóżka”, chyba że po dłuższej chwili, kiedy to odnotowuję cechę taneczności, uznaję ją za nieodpartą, a co za tym idzie wpisuję się w konwencję, aby oddać muzyce sprawiedliwość. Dawno zarzuciłem próby zanucenia czegoś komukolwiek – odkrywam wówczas, że jestem absolutnie niemy albo inaczej: że moja pamięć zieje pustką nawet odnośnie do ulubionych melodii. Kiedy obserwuję ludzi tańczących w klubach – nie celebrytów w tanecznych show, ponieważ są wyuczeni tańca, i nie osób podrygujących, ponieważ nie tańczą sensu stricto – jestem zdumiony, ponieważ nie mam pojęcia, jak mogliby uzasadnić taniec. Nie widzę w ich ruchach ekspresji muzyki, przekładu dźwięków na ciało. Ramiona, biodra, nogi – wszystko to wydaje mi się zbyt pospolite; może i samo w sobie pociągające erotycznie, ale zbyt wulgarne względem muzyki (z drugiej strony lubię striptiz i cenię muzykę w roli podkładu do niego).

Upadek w czas Jeśli to tylko możliwe, ucinam sobie drzemkę w ciągu dnia. Z wykorzystaniem muzyki zapadam w sen dosłownie w ciągu paru minut, nawet w trakcie pierwszego utworu o standardowej długości. Śpię zwykle nie dłużej niż godzinę, czasem pół, i budzę się zregenerowany na parę godzin aktywności. Upadek w czas to tytuł jednej z książek Ciorana. Sens tej formuły jest tam inny, ale lubię o swoich drzemkach myśleć właśnie z jej użyciem, ponieważ przyspieszam zaśnięcie, wyobrażając sobie muzykę jako wielopłaszczyznową bryłę, poprzez którą spadam, przebijając się miękko przez kolejne warstwy. Jeśli muzyka symbolizuje czas, to faktycznie upadam weń za jej sprawą. Czasem włączam muzykę, jeśli przebudzę się na chwilę w nocy, ale drażni mnie, że sen odbiera mi słuch, zanim zdążę dobrze się rozejrzeć po dźwiękach. 

Używki Tylko kilka razy zdarzyło mi się pisać, będąc pijanym, ale zdarza się, że lubię być lekko wstawiony przed komputerem (nigdy piwem, winem ani wódką – przy tej okazji wolę alkohole z szarej strefy: likiery, koniaki i tak dalej). Lubię pisać pijąc kawę, a sprawdzać tekst – paląc. Nigdy nie pisałem pod wpływem narkotyków. Tekst to dobra motywacja do rzucenia papierosów (choć ujawnienie się jakiejś choroby mogłoby okazać się bardziej przekonujące), bo jeśli szkodzą i skracają życie, może nie wystarczyć mi czasu na napisanie wszystkiego, o czym marzę, by napisać. Lubię słuchać samotnie, będąc pijanym lub spalonym, czyjaś obecność raczej mi w tym przeszkadza, ale nie zawsze. Słuchanie na kacu również ma swoją wartość – ból, jaki początkowo sprawia muzyka, staje się z czasem jedną ze wspomnianych wyżej niedogodności, prowadzących do lepszego skupienia na dźwięku i „obejścia” dyskomfortu.

sobota, 8 lutego 2014

2013: 40–1

W ostatnich miesiącach moja aktywność na Fight!Suzan drastycznie zmalała, mimo że muzyki słuchałem może nawet więcej niż w latach ubiegłych i z nie mniejszym zainteresowaniem. Miałem nadzieję, że uda mi się zebrać obszerne podsumowanie roku w płytach, ranking wyposażony nie tylko w okładki, ale i w opisy, które zrównoważyłyby pominięcia recenzenckie w bieżącym sezonie wydawniczym, ale niestety, nic z tego nie wyszło. Inny projekt pochłonął w całości moje siły, ale żeby odkrycia dokonane w 2013 nie poszły na marne – zwłaszcza, że w dużej mierze różnią się od propozycji rankingowych w kraju i na świecie – prezentuję poniżej symboliczną listę moich ulubionych tytułów minionego roku (dane, wytwórnia, odsłuchy, tu i ówdzie zdanie komentarza). Krótkie wyjaśnienie co do „innego projektu” podam niebawem na Facebooku, żeby nie zakłócać przeglądania listy.

40. Lyndsie Alguire – Clair Obscur (Time Released Sound) 
Szepty i pianino.
 


39. The Stranger – Watching Dead Empires in Decay (Modern Love)
Sebaldyzm.

38. Jacaszek – Pieśni (Narodowe Centrum Kultury)
W końcu mogę słuchać Jacaszka.


37. Alisdair Roberts & Robin Robertson – Hirta Songs (Stone Tape Recordings)



 36. SS/S – Sicario de Dios (Jealous God)

35. Former Selves – Calico Sunset (SicSic Tapes)
Nareszcie wyróżniająca się pozycja w dyskografii Former Selves.



34. Semafor Combo – Semafor Combo (Obuh)
Jedyny album wydany w 2013 roku przez Obuh Records. Info na blogu Jakuba Pokorskiego.







33. M.I.A. – Matangi (N.E.E.T.)
Jako człowiek od wszystkiego, ale głównie kelner, w orientalnej restauracji pierwszej strefy Londynu miałem okazję dokładnie przyjrzeć się rzeczom, które uformowały brzmienie oraz wymowę Matangi. Przede wszystkim kebab: mięso, które potrafi być soczyste, ale jego powierzchnia jest tak gruzłowata, że przywodzi na myśl spaloną skórę, z wyjałowionymi, ale wciąż obecnymi mieszkami włosowymi. „Warriors” – singiel roku

32. Stefan Jaworzyn – Eaten by Shadows (Shock Records)
W zeszłym roku to był mój ulubiony album z niczego.






31. Mirt – Rite of Passage (cat|sun)
Długo oczekiwana wolta w stylistyce szlifowanej przez lata.






30. Peter Kolovos – Black Colors (Thin Wrist)
Zmieścić więcej noise'u na jednej płycie po prostu się nie da.



29. The Magic Carpathians & Tomasz Hołuj – T. A. M. (World Flag)
Pierwsza – po Bałtyckich szeptach – płyta Karpat Magicznych, której słucham z przyjemnością. Dopełnienie Journey to Anywhere, o którym trochę niżej.


28. Steve Arrington & Dâm-Funk – Higher (Stones Throw)



27. Guenter Schlienz – The Catalanian Tapes (Second Records)
Nadmorskie przygody z syntezatorem: subtelne i marzycielskie. Najlepsza jak dotychczas pozycja w taśmografii Schlienza.


26. Toro Y Moi – Anything In Return (Carpark)
Teraz, gdy niewielu już pamięta o tym projekcie, można zacząć się nim powoli jarać.
 

25. Rafael Anton Irisarri – The Unintenional Sea (Outer Worlds Publishing)
Sigur Rós, Attenuated, wczesne M83 i Virgins Heckera w jednym dronie.


24. Mike Cooper – White Shadow in the South Seas (ROOM 40)
„Bardziej odległe niż jazz...”.



23. Kevin Greenspon & Former Selves – Split (Bridgetown)
Kevin Greenspon i Paul Skomsvold po raz drugi nagrywają wspólnie. Pierwszy konsekwentnie rozwija formułę, która zapewniła Maroon Bells wysoką pozycję w moim rankingu 2012, czyli mariaż gitarowego ambientu i beautiful noise'u spod znaku Loveliescrushing. Drugi postawił na delikatną melodię pianina i wygrał trzy najlepsze – stabilne i nie nazbyt eksperymentatorskie – pośród swoich dotychczasowych kompozycji.


22. James Blake – Overgrown (ATLAS)




21. Ñaka Ñaka – Juan Pestañas (Opal Tapes)
Meksykanin doprowadza do spotkania micro house'u, techno, post punka i ornamentów chill wave'owych. Od pierwszej sesji myślałem o cytrynach, pomarańczach, limetkach – rozszarpanych, wrzuconych do kadzi ze smołą i mieszanych, mieszanych, mieszanych...


20. Mammane Sani Et Son Orgue – La Musique Electronique Du Niger (Sahelsounds)
Zbiór sześciu kompozycji nagranych w 1978 roku przez pioniera zachodnioafrykańskiej muzyki elektronicznej dla upamiętnienia długoletniej eksploracji tradycyjnych pieśni wędrownych pasterzy. Mammane Sani Abdullaye przełożył swoje etniczne zdobycze na hipnotyzujące pasaże organowe.

19. Tangles – Ricky Egan (Exo Tapes)
Być może tak brzmiały pierwsze dema Red House Painters. Być może tak grał gołowąs Vinni Reilly. Ricky Egan jeden z tych albumów, które każą rozmyślać nad sposobem, jaki wykorzystują chmury, światła w blokach, balkony, bryły budynków ciemniejące na tle nieba, by w mig odcisnąć piętno na akustycznej muzyce nagrywanej o zmierzchu przy otwartym oknie.

18. Function – Incubation (Ostgut Ton) 




17. Olivia Block – Karren (Sendimental)
Ubiegłoroczny odpowiednik Impossible Symmetry Helm.


15. Penny Penny – Shaka Bundu (Awesome Tapes From Africa)
Onieśmielająco pozytywna dawka południowoafrykańskiego popu, choć tak naprawdę geografia nie ma tu nic do rzeczy to po prostu świetne piosenki, a tytuł ma się ochotę rzucać ludziom w twarz.


14. Compund Eye – Journey From Anywhere (Editions Mego) 
Psych był w tym roku niezwykle delikatny, ale nie w wykonaniu Compound Eye (wspólny projekt członków Coil i Psychic Ills).

13. Variété – Piosenki kolonistów (2–47 Records)
Wolę nie pamiętać o Zapachu wyjścia, tak więc Piosenki są dla mnie powrotem nie po pięciu, lecz ośmiu latach. Dziś potrzeba odpowiedniej perspektywy, żeby móc docenić ten album. Tu nie czas i nie miejsce na jej kreślenie, wspomnę więc tylko, że ostatnia linijka „Paść się” to prawdopodobnie najlepszy aforyzm, jaki padł w ostatnich paru latach na polskich albumach gitarowych, tak chwalonych za „poetyczność”.

12. Dalhous – An Ambassador For Laing (Blackest Ever Black)

11. Strange Mountin – Ghost Rails (Carpi)
Dwie kongenialne płyty indonezyjskiego następcy Boards of Canada.


Strange Mountain – Slow Midnight (Lillerne Tapes)



10. Lubomyr Melnyk – Corollaries (Erased Tapes)
Niepowtarzalna atmosfera płyt Nicka Drake'a i odrobina Kings of Summer.




09. Bolesław Wawrzyn – I (BDTA)
Najbardziej hype'owane nagrania terenowe minionego roku.


08. Fabio Orsi – Glowing Echoes (Analogpath)
Najgłębsze stricte ambientowe wydawnictwo ubiegłego roku.


07. Beyoncé – Beyoncé (Columbia)
Najlepszy jak dotąd album Knowles. Czarne Mandalay.



06. Oneohtrix Point Never – R Plus Seven (Warp)




05. Sarah Davachi – The Untuning of the Sky (Full Spectrum)
Najbardziej bezkompromisowy drone AD 2013. Pilna uczennica Keitha Fullertona Whitmana i Eliane Radigue.


04. Michael Pisaro – The Punishment of the Tribe by Its Elders (Gravity Wave)
Noise, ambient, sound art, field recordings... Owszem, ale ta płyta jest przede wszystkim dobrą literaturą. Dla koneserów, na wieczór w jacuzzi kontekstów.





03. Tor Lundvall – Night Studies (Dais)
Każdy ma jeden albo kilka sekretnych zakątków swojego gustu. Czasem nawet nie zdaje sobie sprawy, że dana rzecz jest jego tajemnicą. Po prostu nie przychodzi mu do głowy żeby o niej pisać, nawet jeśli w całym swoim życiu nie natknął się na ani jedno poświęcone temu czemuś zdanie. Słucham od lat Tora Lundvalla, znam wszystkie jego płyty i nie mam pojęcia, dlaczego nigdy o nim nie wspomniałem, chociaż parokrotnie miałem ku temu okazję. Jeszcze bardziej zastanawiające jest, że Lundvall brzmi często jak Stina Nordenstam, która – jak się okazało pod koniec roku 2012 – była sekretem Borysa Dejnarowicza. Jest więc chyba w muzyce tych dwojga coś wyjątkowo sprzyjającego nierozmyślnym pominięciom. Tuż po wydaniu pięciopłytowej edycji nagrań Lundvalla – cztery starsze tytuły i jeden nowy fragment, który niniejszym typuję do podium – dalsze przemilczanie jego istnienia stało się uciążliwe. 

02. Secret Pyramid – Movements of Night (Students of Decay)



01.Harmony Korine Britney Spears Moment