piątek, 29 października 2010

Barn Owl - Ancestral Star

Barn Owl
Ancestral Star

2010, Thrill Jockey



7.6



Moje czytanie fantasy zakończyło się dawno temu. Pomimo wcale licznych lektur nie wyniosłem z genre tyle, ile być może jest ono warte. Z perspektywy czasu sądzę, że wpływ na to miał, i ma nadal, fakt, że na mojej półce stoi prawdziwy klejnot: dwa pierwsze tomiki oryginalnego, Howardowskiego Conana. To pierwsze polskie wydania – jedno starsze ode mnie, drugie niewiele młodsze. Skąd się wzięły? Naprawdę nie mam pojęcia. We wstępie tłumacz określa fantasy mianem baśni nowoczesnej. Z takich oto zamierzchłych czasów pochodzą te książki.

Obok wyboru opowiadań, na których Howard szlifował swój styl, pierwszy tomik zawiera niepowtarzalny dodatek w postaci nakreślonej przez samego autora genezy uniwersum. Ten skromny rozdzialik (podejrzewam, że wyrwany przez wydawcę ze zbioru esejów Era hyboryjska) jest Sillmarilionem serii o Conanie. Szkicowaniem mitologii, topografii i całą resztą worldbuildingu najnowszych bestsellerów fantasy zajmują się korporacyjne think tanki. U zarania genre był to jednak niezbywalny obowiązek twórcy, który na kompletowanie imaginarium poświęcał lata. Howard rozpoczął niestandardowo, bo tomikiem poezji (Cimmeria). Spektakularny pokaz siły jego wyobraźni inicjuje jednak dopiero opowiadanie Wieża słonia. Conan jest jeszcze drobnym, prowincjonalnym złodziejem. Postanawia wedrzeć się do obrosłej w legendę wieży i wynieść z niej klejnot posiadający rzekomo magiczne właściwości. Skok ma jednak przede wszystkim zaprzeczyć upadlającemu wizerunkowi barbarzyńcy jako materiału na galery. Po perypetiach, na szczycie niesamowitej budowli Conan napotyka stworzenie przypominające Śiwę – indyjskiego boga z głową słonia. Stworzenie telepatycznie przekazuje prymitywnemu intelektowi barbarzyńcy swoją historię: od lotu przez otchłanie kosmosu, przez uwięzienie we wieży zdegenerowanego maga i wielowiekową służbę jego żądzy władzy, aż po wciąż tlące się marzenie o powrocie na rodzinną planetę.

Poza niespotykaną sugestywnością narracji, inspirowanej jeszcze opowieściami niesamowitymi raczej niż jakąkolwiek zborną myślą o fantasy, Howard onieśmiela charyzmatycznym stylem gry: wprowadza do partii rozgrywanej w świecie stylizowanym mniej więcej na średniowiecze zranionego, postarzałego i wykorzystywanego przez zdeprawowanego czarnoksiężnika kosmitę, sugerując, że właściwym pępkiem cywilizacji hyboryjskiej jest ów obcy, nie mana czy racjonalna myśl. Tym krótkim opowiadaniem Howard podważa cały wysiłek włożony w kreację autorskiego kosmosu, z wdziękiem światowca oświadczając, że całkiem możliwe, iż jego porywająca opowieść jest tylko cieniem cienia prawdziwej historii, dawno zapomnianej. Czy Hyboria jest uniwersum postapokaliptycznym, mierną pozostałostką po obcej cywilizacji? Czy przygody Conana, zbezczeszczone nieudolnie konkurującą z He-Manem kreskówką i potwornymi ekranizacjami ze Schwarzeneggerem, składają się na postapokaliptyczny epos o około dwie dekady wyprzedzający kanoniczne dla podgatunku powieści? Nie ma na to dowodów, ale sugestia padła, została podjęta przez autorów słabiutkich kontynuacji dzieła Howarda (goście z kosmosu powracają jeszcze niejednokrotnie, a na kartach powieści pojawiają się również artefakty, które czytelnik bardziej ogarnięty od Conana rozpoznaje jako skomplikowane mechanizmy lub ich odseparowane elementy) i może spędzać sen z powiek fanom konwencji.

Na wydanym dwa lata temu From Our Mouths A Perpetual Light Barn Owl przywoływali pustynie, tajemnicze dżungle i świątynie, klimat old schoolowego fantasy magii i miecza. W 2010 skupili się na kreśleniu pozornie dalekich od spektakularności obsydianowych, szklistych powierzchni znanych z surrealistycznej Ostatniej plaży J. G. Ballarda. Ancestral Star to odbywany letnim zmierzchem spacer między opuszczonymi wieżowcami albo po cienistym dnie zwietrzałego kanionu, którego wypolerowane upływem czasu ściany jasno wykładają warstwy geologicznej genealogii ziemi. Dorzućmy hasła takie jak desert rock i Earth i będziemy prawie w domu. Prawie, bo Barn Owl znacząco się rozwinęli: surowy, barbarzyński drone pozyskał wyraźnie impresjonistyczny, malarski wymiar. Plamy pylistego cienia przywołują na myśl beznamiętne, medyczne dubstepy, ale liryczna druga połowa albumu przerzuca pomost między suchym, ascetycznym Hex; Or Printing In The Infernal Method Earth a opalizującym nowością Dagger Paths Forest Swords. Generujące naturalny trans operowanie przestrzenią odsyła do hipnotyzującego space rocka obu części Dryystonian Dreamscapes Yume Bitsu (sugestywna, zaraźliwa stylizacja na wyzwolone z granic wykonanie live). Obszerne fragmenty na pozór nieczułych jamów konsultują dobór palety barw z kinematograficznymi projektami typu Mono lub World's End Girlfriend, a mistycyzm, którego nie mogło zabraknąć w tym nieprzyjaznym, skalistym otoczeniu, wyłania się za sprawą interesującej manipulacji: twarde, zdyscyplinowane riffy, przywołujące na myśl spartańskie brzmienie zastosowane przez Albiniego na tegorocznym albumie Scout Niblett, spoczywają w otulinie miękkich, płynnych drone'ów, które poddane skrupulatnie kontrolowanemu delayowi imitują wokale, przejrzyste jak obraz rzucany przez nierówno zasilany projektor ("Visions In Dust"). Przewijając się tu i ówdzie, sztuczka ta antycypuje piękny ghost noise'owy finisz "Light From the Mesa".

Początkowo nie ma się nic do powiedzenia. Ancestral Star zaczyna działać dopiero na odprężonego, wzwyczajonego słuchacza,
subtelnie redefiniując jego oczekiwania wobec przyszłości drone, gatunku wydawałoby się od dawna już kompletnie skodyfikowanego. Łatwo uwierzyć, że za paręnaście lat ten album będzie dla jakiegoś miłośnika muzyki tym, czym antykwaryczne Conany były dla mnie jako czytelnika - artefaktem, przez pryzmat którego można z wyższością spoglądać na teraźniejszość, bo, sam szacownie postarzały, jest cieniem czegoś jeszcze starszego, co zginęło w mrokach czasu.


niedziela, 24 października 2010

Salem - King Night

Salem
King Night

2010, IAMSOUND



4.5



Zawsze wątpiłem w post-rockowość Von czy Agaetis Byrjun, a teraz nie wydaje mi się jakoby debiut Salem był płytą witch house'ową. Precyzyjnym zaszufladkowaniem King Night wydaje się być raczej drag, sąsiadujący z witch housem po macoszemu, bo nie funkcjonujący w roli nazwy gatunku. Jest tylko hasłem kondensującym w sobie nastrój wywoławczy genre, jego heroldem, co ma zresztą sens, jeśli przyjąć, że EPki Salem faktycznie były proto-witch house'owe. Rozumiany dosłownie, tak jak określenia typu mellow, autumnal, melodramatic itp., tag nie będący częścią ścisłej taksonomii genologicznej ma szansę otrząsnąć się z postaci prymitywnie funkcjonującego przymiotnika i przedzierzgnąć się w parole symbolicznych wyobrażeń stojących za gatunkiem.

Drag = wlec się, ciągnąć, ale też dragować, czyli przeszukiwać muliste dno akwenów za pomocą bosaka, wiosła, żerdzi. Poza niewielkim tempem i mglistością, tag ujawnia w takim postępowaniu także koncentrację na niebezpieczeństwie i makabrze: draguje się, aby uniknąć symbolizującej ciemność i śmierć głębiny lub odnaleźć zwłoki topielca i, wyławiając go, przywrócić światu powierzchni. Zwolnione tempa symbolizują w dragu wlokące się kroki nieumarłych i uporczywe skrzypienie skorodowanego zawiasu wyposażonej w rzeźby gargulców cmentarnej bramy. Bpm witch house'u to rozmyte, widmowe poruszenia zjaw, niematerialnych, z wolna przelewających się przez przeszkody bez pokrywania ich grudami zawiesistej ektoplazmy. W dotychczas objawionych formach, witch house'owi obcy jest naturalizm, turpizm, fizyczność w ogóle.

Rozróżnienie to zilustrujmy cytatem z Czarów i czarownic E. Potkowskiego:

Po kraju włóczyli się czarownicy. Byli to – jak pisze znakomity historyk J. Michelet – brudni szarlatani, ordynarni żonglerzy, tępiciele kretów i szczurów, którzy zatruwają te czasy posępnym czarnym dymem strachu i głupoty. (…) W czasie swojej działalności w kraju Basków, de Lancre skazał na stos wiele osób, wśród nich dzieci i młode kobiety. Wysyła młode czarownice na stos, ale jest nimi równocześnie oczarowany: Gdy się je widzi przechodzące – pisze – z włosami rozwianymi przez wiatr i rzuconymi na ramiona, tak strojne tą piękną grzywą, że gdy słońce prześwietli ją niby chmurę, bije jaskrawy blask złocistych błyskawic... Stąd urok ich oczu, niebezpieczny tak w miłości, jak w czarach.

Menażeria ohydnych delikwentów, auto-da-fé i brutalne realia polowania na wiedźmy to esencja ładunku emocjonalnego dragu, kontrastującego z typowo witch house'owym imaginarium infantylnej fascynacji niebezpieczeństwem (podziwiane przez kata słońce tańczące we włosach parających się magią kobiet prowadzonych do ognia to charakterystycznie dla witch house'u delikatny, fetysz zatrzymany na granicy domen miłości i wzniosłej śmierci). Czarownice siłą rzucane w ogień jak ludzkie bierwiona to już drag, którego kolejne słownikowe znaczenia to targać, taszczyć, wtrącać (np. do lochu zresztą), wszystkie powiązane ze stawiającym bezwładny opór ciałem.

Mamy na King Night do czynienia z negatywną stroną zjawisk, które opisałem przy okazji tekstu o How to Dress Well. Próba wykreowania mikrogatunku, formuły predestynowanej do wyrażenia hermetycznych, osobistych treści, doprowadziła paradoksalnie do zatarcia atmosfery intymności i osobności. Stało się tak dlatego, że Salem nie ma. Wszyscy członkowie zespołu są wokalistami, brak więc konkretnego narratora, z którego perspektywy śledzilibyśmy akcję. Jako komunikat, King Night przypomina gęstą, budzącą agorafobiczne odczucia, ławicę strzępków zasłyszanych w przelocie rozmów. Wszyscy członkowie zespołu są biali, jednakże nakładając odpowiednie efekty na wokale osiągają satysfakcjonujący erzac czarnego głosu, więc i rasa nie pełni funkcji dowodu tożsamości - można ją imitować, tak jak płeć. Na pierwszy plan wysuwa się więc dezidentyfikacja Salem. Skoro gatunek, symbolizujący pochodzenie (rasa, herb, krew, tradycja itp.), jest dla nich wartością obojętną, tożsamość oprzeć mogą tylko na kontekście, środowisku, toposie etc. Fakt, że nikt nie nakręcił jeszcze filmu o zombie z perspektywy zombie rzuca dodatkowe światło na te starania nowoczesnego, wieloosobowego Pinokia.

(Dyskutować jednak można, czy aby debiut Salem nie jest płytą autotematyczną: mimo wszystko wypowiedzią spersonalizowaną aż do wymiaru topornego solilokwium, opowiadającego o tworzeniu podjętym przez artystę wykorzenionego, lewitującego w perforowanej próżni utworzonej przez technologię minimalizującą znaczenie talentu, gustu czy kanonu, które to, jakkolwiek arbitralne, zawsze występują w roli wartości kiełznających, nakładających granice, a więc dosłownie utrzymujących w miejscu, które, chcąc nie chcąc poznawane, obdarowuje poznający podmiot pochodzeniem i tożsamością, ejdetycznym związkiem z przestrzenią.)

W swojej części recenzji na Porcys Andrzej Ratajczak wymienił sporo ogólnych adresów, z których Salem korzystają, aby chociaż minimalnie korespondować z resztą świata, wykształcić rozpoznawalny etos. Do sympatycznej enumeracji dorzucam dwie konkretne pozycje bibliograficzne: Dziecię boże C. McCarthy'ego i Płeć wiśni J. Winterson. Bohaterami obu powieści są jednostki karykaturalnie zdepersonalizowane, z okrutnym humorem przedstawione jako bestie, niższe od człowieka, rozchybotane i śmieszne w swojej niszczycielsko barokowej potędze. Dziwactwa gargantuicznej Psiary i chuderlawego, przypominającego Tolkienowskiego Golluma (sam narrator określa go niekiedy gnomem lub trollem), Lestera Ballarda, zazębiają się perfekcyjnie w styku z normalnymi ludźmi. Psiara jest gigantyczną, nadludzko silną kobietą przypadkiem mordującą, wchłaniającą partnerów seksualnych, samotnie odpierającą ataki wojska – jednocześnie będąc emanacją samotnej dziewczynki. Ballard to obłąkany seryjny morderca chadzający w ludzkim skalpie na głowie uprawiać nekrofilię, grabież, cross-dressing – jednocześnie nie będąc w stanie wytrzymać czystego piękna odradzającej się po zimie natury (ciekawe, że Jean Baptiste Grenouille, bohater Pachnidła, wcale nie pasuje do tego degenerackiego brydża tak dobrze, jak można by się spodziewać; chroni go chyba szlachetny, witch house'owy, cel - zatrzymanie drobnego momentu, kiedy zapach pięknej dziewicy o konkretnym typie urody opuszcza losowe miejsce jej skóry niesiony poruszeniem powietrza). Charakterystycznie grubymi nićmi szyte rozstrojenie.

Kluczem uniwersalnym do King Night, elementem aktywującym wszystko, co zgromadziłem ja tutaj, a na Porcys Ratajczak, jest po prostu groteska. To jej znakiem rozpoznawczym jest dysharmonia, którą można streścić debiut Salem – brzydki i niepewny, słuchalny tylko dzięki potężnym dawkom reverbu, ujednolicającego dzieło przypadku (dream pop, shoegaze) z zaplanowanymi działaniami kompozytorskimi (electro punk, industrial, grime). Groteska jest też kategorią mieszczącą i pieszczącą straceńczo oddające się mainstreamowi zombie, neuromancery, morderców i potworne kaleki, ćpunów i kurwy, rycerzy i lesbijki, małolaty w napalmie, spopielone atole i szczęki kozłów wstawiane podczas wojen secesji pozbawionym żuchw żołnierzom, kościoły zarosłe trawą, Notre Dame, rottweilery ścigające prywatnego detektywa po przedśmieciach Nowego Orleaniu i okręt pośrodku spokojnego morza, załadowany skazanymi na XVIII-wieczny Maryland dziewicami.

Tyle że sami sobie to wszystko wymyśliliśmy. Z winy zainteresowania nowymi gatunkami, oczytania w inkorporującej pulp postmodernistycznej literaturze obaj, niezależnie od siebie, stworzyliśmy z Ratajczakiem płytę wyrażającą masę niezrealizowanych w ostatnio wydawanej muzyce tęsknot. Te piękne konteksty wydają się być przez Salem kompletnie nieuświadamiane. Ich debiut jest raczej przypadkowo ukształtowaną na fajną fatamorganą, wymuszonym tonem, za sprawą ogranego wokabularza i z pozycji apatycznej kontestacji, strojącą się w piórka mirażu jakim bez wątpienia jest koherentna wypowiedź na temat spotykającej twórców nowych gatunków dezidentyfikacji, paradoksalnej w epoce sławy dla każdego. To prezentacja, co oznacza w praktyce postmodernizmu wyjście poza zakreślony przez siebie krąg (od stosunkowo odkrywczych EPek do schematycznego LP): wstąpienie w tą lub inną niezbywalną tradycję. W tym przypadku to monotonny, ślamazarnie eklektyzujący electro punk. Ależ drag.

czwartek, 21 października 2010

OOP #4: wrzesień/październik 2010

Mój gościnny występ w Screenagersowej rubryce Out of Print. Sprawdźcie, co za cudeńka wyszperaliśmy z Markiem Sawickim.


poniedziałek, 11 października 2010

5.0's, pt. 8

Ghost Animal
Summertime In Heaven

Summertime
in Hell/Orchid Tapes

Pomimo niewątpliwie posiadanego miliarda Ray Banów i witch house'owej nazwy kalifornijskiemu duetowi leży na sercu kreacja surfgaze'u poprzez odnalezienie równowagi między wsiowym beach punkiem a hipsterką noise-popu. Summertime In Heaven leży dokładnie w połowie drogi między Japandroids a Moonhearts a Wavves, choć twórcy kasety powołują się rzecz jasna na MBV i J&MC. Kilka singli zwycięsko aspiruje do wakacyjnych hymnów, ale co ciekawe nie powielając rozwiązań Post-Nothing, a raczej implementując do piosenek drobiny new wave rozumianego jako Interpol (narf). Agresywne, rozbłyskowe jamy starają się usilnie, lecz szczęśliwie bez większych sukcesów, o infantylne artykułowanie wściekłości w dialektach popu lub disco. Wbrew zabawowym zamiarom GA niepokoją, pchają do czynów, co najlepiej obrazuje tęskne "One Night", leciuteńko przywodzące na myśl dokonania Six.by Seven. Bardzo fajne jak na rzecz z połowy skali.

High Life
Best Bless
EP
2010, The Social Registry


Sleepy Doug Shaw, twórca jednego z ciekawszych i najmniej docenionych jego zdaniem freak-folkowych albumów 2007 roku - Dar Rosa Mel Apibus - postanowił zebrać ludzi z Gang Gang Dance, Ariel Pink's Haunted Graffiti i własnego zespołu White Magic, aby nagrać tropikalną EPkę. Jest to moje pierwsze indie indie od dłuższego czasu. Ale podobało mi się. Głównie dlatego, że brzmienie, abstrahując od podzwrotnikowej nakładki, nawiązuje do zabawnych Elephant Siksów typu Folklore. High-lightem jest lansowany niedawno na P4k "F Kenya Rip". Szkoda, że presja dream teamu zamieniła wszystkich w luzaków skupionych na manifestacji braku przejęcia faktem, że obok gra ktoś sławny. Kamuflowana trema wygenerowała stypę, wielkie nic, do którego warto z 2-3 razy przychylić ucha żeby goście nie czuli, że skrzyknęli się na darmo. Na dłuższą metę High Life funkcjonuje jako memo: wyszło nowe Sun City Girls - Funeral Mariachi.

Memoryhouse
Choir of the Empty Rooms

2010, We Are Bandits


Idealna do kolacyjki kolekcyjka klarownych, wykwintnych ambiencików nagranych przez męską część dueciku, który chwilę temu za sprawą EPki The Years całkiem zasłużenie znalazł się na tapetce. Dream indie Memoryhouse rozmyło się na tym minialbumiku w twee-ambient, owocując parokrotnego użytku akcesem do pedalskiej popołudniowej drzemki w plamie słabnącego słonecznego światła. Sam twórca sugeruje wykluczenie Choir of Empty Rooms z oficjalnej dyskografii Memoryhouse (zupełnie jakby mieli tąże). Bez przesady: nudne, ale przekreśla myśl o samobójstewku na jesieni i dobrze robi cerzę.

Miami Horror
Illumination

2010, Virgin/EMI


Ta płyta miała być chyba hitem lata, ale się nim nie stała. Szkoda, bo jest naprawdę przyjemna i poza obszernymi cytatami z Cut Copy czy G.L.O.V.E.S, nie nudzi na dokładnie tyle, ile to możliwe w przypadku autorskiego spojrzenia na autorskie spojrzenia na New Order. Kawałki z damskim wokalem opierają się kliszy, nerwowo podkreślając aluzje do katalogu Italians Do It Better, ale dalej jest tak bardzo pewnie i barwnie, że aż trochę pobolewają uszy, jeśli niezbyt lubi się tańczyć. Tracki z udziałem Alana Palomo (Neon Indian), szczególnie żywotny singielek "Holidays", dodatkowo rozsnuwają płytkę na nowe obszary potencjalnych skojarzeń, wciąż bezpretensjonalnych, bo jak słusznie podejrzewa autor tych piosenek: nie oczekuje się po takim graniu wiele więcej ponad brak uciążliwego patosu. Przez kilka dni używałem Miami Horror w roli odskoczni od fukania na recenzje debiutu Salem. Nie podziałało. Słusznie.

Top Girls
Attraction
EP
2010, self-released

Amatorski dubstep + eteryczne, rozmyte wokale. Platońskie idee, bo nawet nie szkice, piosenek bez ruchu trwających w swojej wiotkości. Wodna mgiełka, zbywająca odbiorcę paroma minutami efemerycznej przyjemności - stanu wydającego się w kontekście tej muzyki uczucichem topornym i ciężkim jak wielki zombie obsługujący młot bojowy w Resident Evil: Afterlife. Lepszym określeniem wydaje się połechtanie - miły dyskomfort budujący przy odpowiednio długiej linii czasu ochotę na więcej. Sami sprawdźcie.

Top Girls jest częścią mikrosceny (Closed Casette,
mémoireD'amour, 18 Carat Affair) zaprogramowanej na cool nazwy kolejnych projektów i podzwrotnikowe interpretacje stereotypowo zimnych genres: dubstepu, glamu, mroźnych odsłon shoegaze'u ze skrzydła beautiful noise. Poza czterema trackami składającymi się na Attraction, można z myspace ściągnąć jeszcze kilka innych utworów otagowanych jako dema (zgromadziłem je tutaj). Co ciekawe są one o wiele bliższe konkretu niż oficjalna EPka. Większość to standardy r'n'b i dubstepu podklejone pod wokale utrzymane, owszem, w manierze Toma Krella, ale na poziomie produkcji ponad lo-fi przedkładające płynność debiutanckiej EPki Balam Acab, a w kwestii barw i temperatury wierne inicjalnej inspiracji tropikami. HtDW: Miami. Niewielka liczba odsłon myspace'owego profilu wskazuje na to, że być może faktycznie jest to projekt od początku do końca zainspirowany AŻ TAK nowymi wzorcami. Ciekawe, co przyniesie pełna płyta.

Two Bicycles

The Holy Forest
EP
2010, self-released

Połowa Memoryhouse wzięła się za ambient, a połowa Teen Daze za ambient-folk. Po nazwie widać od razu, że całość będzie mocno zindiezowana, a jeśli dodam jeszcze, że inspiracją dla EPki była wzruszająca historia powrotu do małej ojczyzny i zastanie ugoru miast lasu... Na papierze tragedia dotkliwa jak Dolina Issy. W praktyce broni się, choć trudno zaprzeczyć: największym osiągnięciem Two Bicycles jest nieśmiałe ewokowanie twórczości na przykład Early Day Miners odpowiednio podrasowanej w photoshopie nowych genres. Jak łatwo byłoby nałożyć *charakterystyczną kompresję* na The Sea And the Rhythm lub Woman King i sprzedać te wspaniałe EPki Iron And Wine jeszcze raz. Mnożylibyśmy wtedy byty odrobinę mniej ponad potrzebę.

sobota, 9 października 2010

Blue Hawaii - Blooming Summer

Blue Hawaii
Blooming Summer

2010, Arbutus



5.6



I got laid off from my job at the end of last year and decided I needed a change. My girlfriend put in her two weeks and we moved out to a little cabin in Papaikou, Hawaii. It’s a pretty remote place outside of Hilo (i.e no plumbing/electricity/gas). (…) In our downtime, she would paint and I would record. We’d have to light candles in an effort to save solar power to keep my computer running. We inspired each other a lot out there (...) The music comes from a place of love and ease. (...) The album was pressed to vinyl on a Neumann cutting vintage lathe and then sent through a series of old analog mastering equipment.
Tak napisał o swojej debiutanckiej płycie Dexter Tortoriell, ukrywający się pod pseudonimem Houses Bon Iver chillwave'u. W tym roku proces brandingu lata osiągnął chyba apogeum. Do niedawna mieliśmy tylko taneczne sampledelie zapożyczające materiał z filmów pełnych słońca i prześwietlonych pasteli. Teraz wszyscy próbują nagrać płytę o wakacjach i chociaż trochę zaakcentować przynależność do klubu beztroskich, młodych szczęściarzy, których od czasu do czasu dopada nieokreślona nostalgia. Sytuacja przypomina schyłek post-rocka, kiedy to kolejne tytuły przynależne do genre rozpoznawało się w ciemno, po okładkach, nazwach, kolorze i kroju czcionki. O ile jednak post-rock był zmuszony szperać po wszystkich gatunkach, aby się ożywić, o tyle po lato, aby się ożywić sięgają wszystkie gatunki. Stało się najmodniejszym tagiem, logiem, które sprzeda każdy towar, marką, której świadomość buduje się w nas na wszelkie sposoby. Populistyczny obrazek drinków z palemką, bikini i surfingu wspiera romantyczny mit zaginionych muzycznych artefaktów, im bardziej drobnicowych tym lepiej. Szukanie skarbów na Syberii czy Arktyce wydaje się irracjonalne, ten, kto nie nagrywa na Karaibach jest w temacie przygody tak mało wiarygodny jak lśniący nowością skarb. W ten sposób można eksploatować lato ad infinitum - w wakacje tworzyć muzykę, która będzie korespondować z relaksem, wolnością i wysokimi temperaturami, w zimie nagrywać suweniry, które wzbudzając tęsknotę antycypować będą zbliżający się nieuchronnie najgorętszy sezon biznesu. Summer=trademark.

Blue Hawaii funkcjonują w Internecie jako chillwave, mimo że grają zwyczajny dream pop. Niektóre piosenki bardzo przypominają Penny Sparkle Blonde Redhead, inne kopiują Mandalay lub debiut Natashy Khan ("Blue Gowns" na potęgę), a pozostałe udowadniają, że dream indie typu Real Estate wcale nie musi być takie złe, jak kiedy gra je Real Estate. Stało się tutaj to samo, co w przypadku EPki Ladies Man Effect Selebrities czy ww. All Night Houses: kilka maźnięć kompresji dodanych w ostatniej chwili miksu i ewokująca wakacje okładka stały się pretekstem do otrzymania zapewniającego sukces loga. Mimo jawnie bezprawnego podpięcia się pod trademark, Blooming Summer to przyjemna, bezpretensjonalnie wykwintna płytka, przywodząca na myśl jeden z nielicznych beztroskich momentów Szklanego klosza Sylvii Plath:
Pani Guinea odpisała na mój list i zaprosiła mnie do siebie na lunch. I tam właśnie zobaczyłam po raz pierwszy w życiu miseczki do mycia palców po deserze. Na powierzchni wody pływały płatki wiśni, więc zdecydowałam, że to na pewno jakaś dziwna japońska zupa, i wypiłam wszystko, do ostatniej kropli, zagryzając jędrnymi płatkami. Pani Guinea słowa nie powiedziała i dopiero znacznie później, kiedy opowiedziałam o tym w college'u jednej debiutantce, uzmysłowiłam sobie, że się wygłupiłam.

sobota, 2 października 2010

Coldair - Persephone

Coldair
Persephone

2010, Gingerbread



4.2



Prawie dokładnie tak jak na myspace'owych fotkach przedstawia się Biliński wyobrażałem sobie zawsze Hansa Castorpa na wysokości drugiego tomu Czarodziejskiej góry. W takim układzie ja jako odbiorca wybieram postać pani Chauchat, dla odmiany, bo przy okazji pisania o Cotton Touch bezwiednie wcielałem się w Naftę. Utrzymując rolę rzucam parę zdystansowanych uwag i wyjeżdżam, mając wątłą nadzieję, że Hans odkryje nowe horyzonty i kiedy powrócę zacznie aspirować do bycia wyzwaniem. I tak jestem bardzo pozytywnie zaskoczony: całkiem sympatyczna płyta dobrze zapowiadającego się twórcy, którego największym problemem jest to, że lada moment może się skończyć.

Czas odczuwalny półgodzinnego debiutu Coldair oscyluje wokół godziny z hakiem, męczy jednostajnością instrumentarium, inspiracji i pomysłów, ale zawiera momenty faktycznie interesujące. Dzięki nim słuchałem Persephone o wiele dłużej i z większym zaangażowaniem niż I Księżniczki i Cotton Touch razem wzięte. Całkiem możliwe, że udział w zespole jest dla Bilińskiego ograniczający, podobnie jak czyjkolwiek patronat. Solo nie wyzwala go jednak z wąskiego kręgu wpływów, które od dawna musiały mu się już przejeść, bo nie uwierzę, aby ktokolwiek, nawet najbardziej zapatrzony w siebie twórca lub fan-zelota, nie dostrzegli przynudzającej monotematyczności materiału.

Niby na Persephone Biliński uzupełnia panteon swoich artystycznych ojców (Vincent Gallo? wczesne Myslovitz?), chwilami zbaczając nawet w stronę ostatnich odkryć (Best Coast? Soft Powers?), a w opublikowanych już recenzjach ciągle wypomina mu się fascynację Elverumem. Zdaje się, że to rozpoznanie staje się metodą ucieczki od punktowania
oczywistych słabości Coldair i Kyst, wyrazem matczynych instynktów słuchaczy, ale także ich egoizmu. Phil staje się wygodną matrycą odbiorczą, podobnie jak Beatlesowskia Ścianka czy Nosowska Brodka. Nawet jeśli brzmienie i same pomysły Bilińskiego nabiorą kiedyś mobilności (lo-fi i ponuractwo to za mało, kompozycje są w większości tak samo przewidywalne i apatyczne), przyzwyczajony słuchacz będzie wyciągał coraz mniej uzasadniony slogan Elveruma – pomagający podtrzymać bezkrytyczną podjarkę z wyłapania ikony niezalu, ale treściwy tylko o tyle, że odzwierciedlający schematyczność odbieranej twórczości. Także to entuzjastyczni fani wydają się rosnąć na hamulec kreatywności, która, obawiam się, niezrozumiana szybko by zgasła, a póki co, niezbyt świadoma zagrożeń, pozwala podsycać się fałszywym ogniem jednego porównania.

Odbiorcze zamówienie na komfort sprawia, że wciąż nawracające folkowe tematy (zarówno po stronie samej muzyki jak i zbanalizowanych przez wymogi gatunku tekstów) wyraźnie ograniczają niespodziewanie autentyczną wrażliwość. Świetnie prezentuje się opener płyty z dudniącą, niepokojąco głęboką gitarą (Morphine w stereotypowo pojmowanym 4AD) wspomaganą przez mgliste wokale à la Grouper. Podobny klimat powraca jeszcze w high-lightowym "All Kinds of Voices". Te dwa naprawdę przyjemne tracki, gęste, niemal lo-fi noisowe, dzięki niedopowiedzeniom skutecznie przesłaniają obecne w reszcie utworów braki: niewielką inwencję w obsłudze instrumentu i banalność wyobraźni (młodzieńcza apatia i figura podmiot liryczny vs. bliżej niesprecyzowani Oni to zwyczajna sztampa). Zalśniłyby wyraźniejszym blaskiem, nie obciążone dodatkową rolą zasłony dymnej, gdyby Persephone obfitowało w takie liryki jak pierwsze wersy "Apple", wyposażone w faktycznie zabawną autoironię (For everytime I'm bored I clap my hands / And I raise them high to get bored again), niestety porzuconą mimo potencjału konceptu (w kolejnych wersach padają już pozbawione jakiegokolwiek znaczenia Kystowe zbitki typu apple sky, kilka utworów dalej także ograne sleepy head). Kawałek broni się jednak kontrastowo orzeźwiającym wokalem, miłą melodią i przyspieszającym tętno patosem bębnów. Nie nudzi także zręcznie udramatyzowane "We Could See", perełka wykazująca się tendencją rozwojową i dzięki niej kontrastująca z pretensjonalną nieruchawością hymnicznego, natrętnie Ściankowego "These Hours". W "Blue Lights" w końcu dynamizm, szkoda że nie w bezpośrednim sąsiedztwie "You're Not Yourself" – closera, w którym Biliński snuje swój dziewiczy storytelling, skutecznie odwracający uwagę od wątpliwej hybrydy Radiohead i Damiena Rice'a w tle. Utwór tytułowy, "Ghosts", "These Hours" i "Castle/Shack" niepotrzebnie wydłużają całą przygodę i dopiero wyjebawszy je widać, ile materiał zgromadzony na Persephone zyskuje na odważniejszej selekcji prowadzącej ku formatowi EPki.

Nie wiem czy Bilińskiemu uda się jeszcze cokolwiek wycisnąć z folku (wczuwając się w ww. podjarkę: amerykańskiego folku, kolejnej niezbyt wiarygodnej projekcji). Persephone jeszcze bawi, w zestawieniu z debiutem Kyst nawet zaskakuje, ale kolejna taka płyta będzie grobem, przyczynkiem do gettoizacji i nagrywania dla znajomych z facebooka. Jedno genre zostało już na samym starcie twórczości praktycznie wyczerpane. Gitara akustyczna, lo-fi bębnienie, emocjonalny wokal, flażoleciki i dzwoneczki są martwym językiem zużytych metafor, których recykling z przynudzania zmieni się w symptom monomanii. Pogłębianie zainteresowań nic już nie da, koniecznie należy poszerzać gust, eksplorować nowe horyzonty, zamiast z troski o odbiorców eksploatować stare.
Mimo wszystko jednak debiut Coldair jest doświadczeniem pozytywnym, znacząco odmieniającym zarysowany na Cotton Touch wizerunek przedwcześnie postarzałego młodzieńca. Jeśli Hans podejmie pozornie samobójczą walkę ze swoimi dotychczasowymi fanami, kolejne jego płyty będzie można oceniać już bez podciągania na zachętę.