wtorek, 26 kwietnia 2011

Kyst - Waterworks

Kyst
Waterworks

2011, Antena Krzyku



5.0



Wśród pierwszych z brzegu dziesięciu (!) recenzji Waterworks (1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10) cztery (nr 1, 3, 4, 10) uznają Kyst za towar eksportowy, głównie na podstawie fantomowego występu w Stanach. Trzy (nr 2, 3 i 10) sugerują, że ich druga płyta ma duże szanse znaleźć się wśród najważniejszych albumów 2011 roku. Autor nr 8 prognozuje, że Waterworks wyróżni się na tle dekady. Sześć (nr 1, 3, 4, 6, 7, 9) uznaje schemat głośno-cicho za interesujący w kategoriach dramaturgii. W tej grupie aż dwa teksty wskazują post-rock jako rozsądną inspirację dla młodych muzyków chcących nagrywać folkowe i avant-popowe płyty w 2011 roku. W większości wypadków (wyjątkami są nr 1, 2 i 7) autorzy spoufalają się z zespołem. Zależnie od piszącego partie wokalne zmieniają wykonawcę, Plath jest gościem zespołu, jego członkiem lub liderem. Jednocześnie z błyskotliwym wyczuciem identyfikuje się niemrawą gitarkę w "Colours" bardzo konkretnie jako "riff Byczkowskiego" (znów przebojowy nr 8). W ogromnej większości tekstów Ludwig zyskuje nie tylko narodowość, ale i nimb długotrwałej sławy. Dziwne, ale najciekawiej prezentuje się recenzja Jakuba Knery (nr 7). Niespodzianie gość relacjonujący swego czasu najdrobniejsze poczynania Kyst nie popadł w rutynę, lecz przeciwnie: jako jedyny napomyka cokolwiek o uczuciach związanych z Waterworks, o sugerowanej tematyce, ewokowanych obrazach, oszczędzając na inną okazję bon moty uzasadniające wysoką notę dla płyty, którą Bogiem a prawdą ma się w dupie. Ujednolicona recepcja i jej szybkie wypalenie się każe przypuszczać, że niestety większość potraktowała Waterworks jak obowiązek, tak jak nowy album Twilite i kilka innych (choć).

Tymczasem Waterworks to płyta wymagająca czasu. Gwasz gałęzi i chmurnego nieba nad westchnieniami europejskiego morza wieczorem oświetlonym dusznym, ciężkim światłem, zmieniającym pejzaż we wnętrze mętnego akwarium (Nabokov - Wiosna w Fialcie), to nastrój odległy, jak Bykowi Wodnik, zarówno od porównania do Hansa Castorpa, uszczypliwej pointy mojej recenzji solowego debiutu Bilińskiego, jak i od złośliwego zestawiania Cotton Touch z fragmentami Ferdydurke. Także zaszły pozytywne zmiany. Nawet po kilkunastu sesjach granice między trackami pozostają niezatarte. Część utworów wyposażono we własne, wewnętrzne podziały (szulersko zręczna reorganizacja na wysokości 02:02 "Miss the Sea") i znaki szczególne (żelazista trąbka w "A Postcard") o wiele bardziej wyrafinowane niż potoczyste perkusjonalia, zdolne oślepić poprzez kontrast z rozproszonym debiutem tylko tych, którzy zachłysnęli się pierwszym wrażeniem i założyli, że definiuje ono dalszy kontakt.

Tacy pomylili ewolucję z nagłą inkorporacją obcego ciała. Nie jest tak, że, jak twierdzi recenzent WAFP, Kyst nagrali płytę po prostu konkretniejszą. To Plath dograł konkretne partie i nie ma to nic wspólnego z rozwojem czy pracą zespołową. Rdzeń formacji odpracowuje swoje na zupełnie innym planie. Biliński i Byczkowski, owszem, psują udane otwarcie (okropne centrum płyty – "Colours", "Water", "Seasons" – niemożliwe do przypisania komu innemu dzieło emerytów odpowiedzialnych za Cotton Touch) albo próbują dodania czegoś mięsistego od siebie, żeby płyta nie zmieniła się w portfolio perkusisty (godny adopcji do kilku slangów "riff Byczkowskiego"). Ale częściej zdarza się im zachowywać całkiem interesująco: kulminują wyróżniające się fragmenty dyskretnymi łamaniami atmosfery, aranżacyjnymi meanderkami (być może to tylko kwestia produkcji, ale niektóre z elementów rozsypujących się kompozycji zdają się już posiadać jakiś wektor, np. "Friend Now", w przeciwieństwie do gównianego "Water", bezcelowego miauczenia a capella, bo trudno uznać pierdzące w tle szkice piórkiem za instrumentację), ważą się nawet na decyzje wątpliwe, męczące, ale autorskie (irracjonalne trzy ostatnie minuty pięciominutowego "Seasons/All Is Different" mają odbiorcę tak bardzo gdzieś, że aż się podobają).

Dwie perkusje są obosieczną bronią. Sporo typowo marszowych fraz doczekało się już korzystnej interpretacji choćby na zupełnie pominiętym Heart of My Own Basi Bulat (2010), także nawet na przestrzeni jednego roku bębnienie nie jest wielką nowością. Tyle plemienności i Sung Tongs kot by napłakał. Realne znaczenie ma dopiero to, że rytmika *zdaje się* bić na szkło nie z powodu gwiazdorskich aspiracji Platha, lecz z powodów taktycznych. Zakończenie płyty ("The Glowing Sea") jest najbardziej reprezentatywnym przykładem: nadgorliwe walenie gryzie się z subtelną introdukcją do albumu, nie jest operacją narracyjną, wyzyskaniem punktu kulminacyjnego, ale bezradną ucieczką przed wciąż wymykającym się Kyst własnym stylem. Być może warto to wszystko docenić: dając duże pole do popisu swojemu koledze, Biliński i Byczkowski chowają się w cieniu, poświęcając się tym samym na ołtarzu artystycznych poszukiwań. Tyle, że z zewnątrz wygląda to jakby sami (znów) mieli nie dać sobie rady. Waterworks chce się włączać od nowa żeby doświadczyć esencji w postaci "Friend Now" - "Miss the Sea" - "Sun". Z czasem album zaczyna się kończyć po tej trójce i tak okrojony rozpoczyna nowe życie na długotrwałym repeacie.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Nerwowe Wakacje - Polish Rock

Nerwowe Wakacje
Polish Rock

2011, Wytwórnia krajowa


5.2


Jeśli spojrzeć na sprawę szerzej, tępy entuzjazm i niebotyczne noty są słuszne. Oceny rzędu 8-10 to norma dla wszystkich albumów, po których oczekiwano odkształcenia horyzontu krajowej fonografii i które były na tyle nowoczesne, aby pozyskać patronat serwisów internetowych. To, co odróżnia Nerwowe Wakacje na tle poprzedników to samowiedza. Oni jedni jak na razie zdążyli sobie uświadomić, że przynależą do sztucznie wykreowanego przez rodzimą krytykę osobnego gatunku - krajowej muzyki pokoleniowej.

Dzieła reprezentujące to genre muszą być ocenianie niebotycznie i nie jest to wina konkretnych autorów czy konszachtów zespołów z krytykami, ale wyłonienia się dobrych kilka lat temu konieczności docenienia na gruncie wartości pokoleniowych jednej-dwóch płyt rocznie. Nerwowe Wakacje świadomie weszły w te buty, które poprzednicy odkrywali na nogach z pewnym zdziwieniem (serio jesteśmy wieszczami pokolenia? dzięki!). Gatunek-furtkę a) stworzono, by zapewniał stałe dostawy przełomów, b) pozwalał odrzucić tradycyjnie wymagany od komentatorów krajowej muzyki sceptycyzm i bezwstydnie się ekscytować, c) zakładał obecność lidera, wieszcza, którymi przed Szabrańskim bywało już wielu, równie niepotrzebnie, d) wymagał od zespołu skomponowania hymnu jakiegoś ogólnopolskiego doświadczenia pokoleniowego (jakiś mecz, powstanie, wspólnota etc.), e) postulował potrzebę powracania do kluczowych dzieł rodzimego popu (czyli tych pozycji krajowej fonografii, które od kilku lat nazywa się popem), f) wymagał od zespołu poświęcenia, bo ograniczenie do konkretnej roli odbiera jakąkolwiek przyszłość. Kolejne pozycje ukazujące się w jego ramach ocenia się ad hop. Entuzjastyczna recepcja jest integralnym elementem poetyki, powidokiem właściwego dzieła.

Przyjęcie Polish Rock jako albumu o gigantycznym, ogólnokrajowym potencjale to kwestia konwencji, umowy. Niektóre piosenki z tej płyty mają funkcjonować jako hymn rodzimej wyobraźni, emocjonalności polskiej młodzieży lub wspomnienia tej emocjonalności (nieważne – zmityzowanego czy wiernego), które wciąż nawiedza muzyków Nerwowych Wakacji. Ale fikcyjność tego porozumienia można łatwo obnażyć. Czy "Love Will Tear Us Apart" jest hymnem Manchesteru albo odą na cześć jego mieszkańców i ich mentalności? Nie. Spełnia zadania hymnu, bo operuje, w odróżnieniu od Polish Rock, uniwersalnym językiem muzyki rozrywkowej. Ta piosenka zostałaby skomponowana pod każdą szerokością geograficzną. Jest rozpoznawalną w skali globalnej apologią stanu emocji, niezależną od wieku oraz wiedzy o historii Anglii czy post-punka. Czytelne komunikaty, chwytające na gorąco duszę *kraju* czy *narodu*, trafiają się tylko na takich marginesach, jak sztuka socrealizmu lub aryjskiej propagandy.

Wymaganie od muzyki rozrywkowej perswazyjności jest kompletnie bezmyślne. Podporządkowanie jakiejś misji, wejście w rolę inhibitora bardzo konkretnych tęsknot, czyni z niej, wbrew zamierzeniom twórców i fanów, komunikat okazjonalny, zrozumiały dla wąskiej grupy odbiorców, którzy odpowiednio wcześnie umówili się na pewną konwencję odbioru. Wracam na chwilę pamięcią do tego, co pisałem kiedyś (pośrednio) o Causers of This:
Jako narratorzy muszą chillwave'owcy pozostawać na raz obranej pozycji, bo operując awatarami czasów minionych, materializują je dzięki własnej pamięci, wybiórczej i pełnej wspomnień zafałszowanych. Aby uwiarygodnić swój przekaz muszą podeprzeć go soniczną bibliografią, co z automatu uzależnia ich od rozległości obycia odbiorcy. (…) wspomnienia muszą zostać zacementowane, uwięzione w łatwych do odczytania symbolach: kasecie, prześwietlonym zdjęciu etc., tak aby bibliografia nie była jedynym testem kompatybilności. Granicą ostateczną są tutaj odbiorcy naprawdę młodzi, dla których fetysze te nie będą uprzystępnieniem pola odbioru, a nachalną jego archaizacją.
Widok rozmazuje się przy najlżejszym poruszeniu. Trzeba stale pamiętać, że Polish Rock to piosenki nawiązujące do kolorytu kulturalnego konkretnego kraju. Bez tej naddanej wartości album staje się nieczytelny. Szabrański trochę więc blefuje, twierdząc, że nie chce podsuwać gotowców interpretacyjnych. Nie MOŻE ich podsuwać, bo możliwe jest tylko jedno odczytanie. Przede wszystkim więc nie jest to muzyka rozrywkowa: nie dopasowuje się do nastroju, nie będziesz biegł do domu po takim a takim wydarzeniu, aby tej płyty posłuchać, nie podsuwa żadnej eskapistycznej fikcji. To raczej opracowanie, antologia, którą można by zilustrować nie napisaną jeszcze książkę o podwórkowej hauntologii. Książka ta będzie składać się z odosobnionej sceny à la Ferdydurke: trzydziestolatkowie przebrani za nastolatków interpretują na użytek dwudziesto(paro)latków muzykę sześćdziesięciolatków. Scena ta wprawia w osłupienie: publika chce poczuć, że integracja z fascynacjami starszych jest możliwa, ale nie chce przebierać się *wraz z nimi* w szorty na szelkach i mundurki.

Oto jak przedstawia się gradacja: jeśli Mateusz Jędras na Porcys jest osłuchany w muzyce inspirującej Nerwowe Wakacje na 8, a młodsi od niego redaktorzy bloga Uchem w nutę, którzy uhonorowali Polish Rock maksymalną notą, na 6, to zwykli młodzi ludzie, nie pasjonujący się muzyką w ogóle, a co dopiero polskimi starociami, są obyci na 2-3. Dla nich deszyfracja tej płyty jest praktycznie niemożliwa bez wcześniejszej lektury manifestów Szabrańskiego. Tam, gdzie artyści widzą dekodowanie stylizacji, oni widzą pustkę, jeśli nie powody do zażenowania. Nie ma tu "Love Will Tear Us Apart", więc, jak zwykle w przypadku polskiej muzyki pokoleniowej, nie ma uniwersalnych treści. Bardzo trudno jest wyobrazić sobie powodzenie Nerwowych Wakacji na masowych koncertach, a, jak sądzę, taki potencjał zespołu mają na myśli recenzenci, wróżąc świetlaną przyszłość Szabrańskiego i spółki w roli tuby jakiegoś przekazu (stąd np. Sun Machine > Polish Rock w konkursie na płytę, która mogła powstać tylko w Polsce, choć to już materiał na inną bajkę). Tylko jakiego konkretnie i jakimi sposobami budowanego skoro muzyka jest do takich zadań zbyt delikatna i wycofana, a teksty to tylko rozproszone punche, niezdolne nawiązać spójnej narracji nawet w obrębie pojedynczych utworów?

Wizualizacja jaka przychodzi do głowy podczas odsłuchu Polish Rock to głównie pozbawiona detali szata graficzna Reksia (złożony z kilku brył samochód śledzą bez zachowania dyskretnego dystansu chmurki spalin). Weźmy na początek najsłabsze ogniwo płyty, czyli kanciaste "Supermen Jest Dead". Gdyby składał się tylko z lamerskiego tytułu (nie pomaga stylizacja na mazanie kredą po ścianie, nawet, gdyby nad którymś E dorysowano ząbki robiące za koronę), natarczywej perkusji i brzmienia rodem z 2006 CKOD, byłby może akceptowalny, ale uwiera wrażenie, że druga zwrotka nie ma nic wspólnego z (niezbyt zresztą klarowną) treścią pierwszej, czego Grechuta by uniknął. Nieodmiennie żenuje wyznanie o jego Warszawie i jej Katowicach ("Wpół drogi"), nie tylko dlatego, że zostało podane anemicznym wokalem i pozbawioną uroku stylizacją na ogniskową balladę o miłości szczęśliwej, bo z problemami. O czym właściwie jest "Uciekaj stąd mała"? Dlaczego sąsiad podpalił drzwi? Wiem, nie spodobał mu się mecz, ale jaki ma sens ta informacja w kontekście całej piosenki? Skąd tyle kiksów, nie mających nic wspólnego z zabawą językiem (np. to surrealistycznie niepoprawne bezguście: nos przekrzywiasz na bakier)? Porozrzucane po całej trackliście, te dziwaczne, pozbawione destynacji punche, budzą tęsknotę co najwyżej za narracjami Małpy (fabularność Polish Rock < jedne jedyne "Paznokcie"), który mógłby zapewne spytać, czy tekst "Mięty" napisały Szabrańskiemu Andy.

W porównaniu z warstwą liryczną Nocy poza domem/Error Kawałka Kulki, czy nawet z obszernymi fragmentami Grandy, Polish Rock znacząco przegrywa. Kolejnym minusem jest, bardzo żałuję, naprawdę nieciekawy wokal Szabrańskiego. Zespół tak dbały o ostateczny kształt dzieła, najwidoczniej śledzący trendy na polskiej scenie, wpisał się w łatwą i coraz bardziej ograną poetykę śpiewania dla kolegów. Rozumiem, że atmosfera albumu ma być familiarna (ma dawać porozumiewawczego kuksańca, jeśli wczuwać się w estetykę rodzimej literatury łobuzerskiej), ale to już było, naprawdę, chyba że przewartościować klucz i wpasować się, pomimo odmiennej stylistyki i atmosfery, w przyciasną już półkę z Terminatorem, Waszką i innymi pierdołami. Ostatecznie ci goście także nagrywają hymny pokolenia. Włatcy móch to przecież coś w rodzaju Reksia, hm? Spoiwo generacji, coś, co widzieli wszyscy przebywający w konkretnym kraju w konkretnym czasie, będąc w konkretnym wieku.

Skąd więc tak wysoka ocena? Po pierwsze z niezmiennej sympatii dla zamiarów. No i "Big Mind" to nadal świetny track. Jedyny w zestawie, który jest naprawdę bogaty i uroczy muzycznie. Środki w nim spożytkowane nie są quasi-polskie, jak cała reszta. Nad lirykiem można by jeszcze popracować (z grawitacją nie czuję się łatwo < np. z grawitacją nie czuję się lekko; poza tym, że zwyczajnie nie mówi się czuć się z czymś łatwo, wstawiając lekko osiągamy ciekawy efekt pleonazmu, która na pierwszy rzut oka wygląda na antytezę), ale i tak jest to moja pierwsza piątka ostatnich 3-5 lat. "Gigi" – równie dobra pozycja: pobrzmiewają w zwrotkach echa wokalu Wandachowicza, a post-punkowy refren przypomina ascetyczne, zwolnione "Take Me Out" (prowokuję), które nigdy nie wymagało od słuchacza szczytu zblazowania, jakim jest niewątpliwie nagabywanie do fascynowania się w 2011 roku twórczością Perfectu czy Czerwonych gitar. Miło też słucha się "Autokradów", choć tylko do wejścia wokalu, który z każdą sekundą dystansuje dowcipne użycie onomatopej.

Ale czy piosenki *dobre w ogóle* są tu ważne? Raczej nie (stąd chyba eliminacja z tracklisty stosunkowo uniwersalnej "Oli"), bo trzeba pamiętać o obranej przez zespół stylizacji. Dobre są te, które wpisują się w misję, niosą pochodnię polskiego rocka itd. Dobre są te, w których udało się najpełniej zrealizować pomysł na taką, a nie inną interpretację rodzimego kanonu. Gdyby Nerwowe Wakacje opublikowały obszerne przypisy do swojego debiutu, wskazując, po którą inspirację w danym momencie sięgnęli, byłby to ciekawy, pomimo jednorazowości, eksperyment - gra w jawną na wejściu polską wersję Endtroducing czy Discovery. Otwierałoby to, być może, na eksplorację rodzimych antyków, zamiast na siłę przebierać ludzi za harcereczki, kiedy już zdystansowali się na tyle, że nakręcili Salę samobójców. Gdzieś po drodze ktoś minął się ze swoimi faktycznymi celami: Polish Rock miało być następcą Uwaga, jedzie tramwaj, a jest tylko kolejnym przełomem, sąsiadem Much, Tedego i Lao Che, sympatyczną, lecz groteskowo przerealizowaną, ideą.

piątek, 1 kwietnia 2011

Limits of Control

Mówi się, że koncentracja dzisiejszego słuchacza ogranicza się do góra pół godziny. Przeświadczenie to funkcjonowało zwykle jako zgryźliwe utyskiwanie na złowrogą teraźniejszość i jej młodzież, coraz częściej jednak gra rolę podszytego ulgą pogodzenia się z losem: dzisiaj, w czasach biliardów opinii, informacji i bodźców, po prostu nie można być skupionym. Odpuśćmy, nie wygramy ze specyfiką momentu historycznego. W parze z usprawiedliwianiem niskiej koncentracji idą, tylko pozornie paradoksalnie, rozważania o moralności słuchacza i negacja używek jako sposobu na wzbogacenie procesów recepcyjnych. Składa się to konsekwentnie na pewien typ dewocyjnego światopoglądu: jeśli czyny leżą poza naszym zasięgiem, to przynajmniej bądźmy grzeczni i dużo mówmy o powinnościach.

Wiem, że wyrwę ten cytat z kontekstu, ale nic mu się nie stanie, bo znaczący dobór słów sprawia, że funkcjonuje jako osobne stwierdzenie. W eseju o rockizmach opublikowanym niedawno na EMG, Borys Dejnarowicz pisze:
Zakładam, że słuchając uważnie, w domu, na słuchawkach, usłyszymy więcej, niż w klubie pod wpływem używek (które wbrew powszechnemu przekonaniu nie dostarczają żadnego mistycznego przeżycia, a tylko neutralizują działanie neokorteksu, ograniczając percepcję).
Wracam pamięcią do zeszłorocznego artykułu, w którym wyznałem fizyczną niemożność posiadania autorytetów. Jestem także niezdolny do ograniczania się, kiedy dostępny jest cały wachlarz opcji. Jeśli istnieje możliwość słuchania muzyki zarówno ze zneutralizowanym neokorteksem, jak i z aktywnym, to należy spróbować obu wersji. Pomijam tutaj, jako nieistotne dla dalszej rozmowy, głębsze rozmyślania nad faktem, że gdyby cokolwiek było w stanie zneutralizować (sprowadzić działanie do zera) neokorteks, czyli *korę* nową, pokrywającą 95% powierzchni półkul mózgowych, byłoby bronią, a nie używką i występowało w powieściach Dicka lub Heinleina zamiast w dyskotekach. Powołanie się na fizjologię funkcjonuje w przytoczonym cytacie jak każdy chwyt purytańskiej retoryki (wbrew powszechnemu przekonaniu seks nie angażuje poczucia bliskości, a tylko oddala myśli o ślubie, ograniczając szanse na kanonizację).

Odmówienie narkotykom jakichkolwiek pozytywnych właściwości w procesie recepcji jest albo typowym dla Dejnarowicza filisterstwem albo usprawiedliwioną reakcją na wyluzowane ludziki, popalające marihuankę kiedyś przy Pidżamie Porno, teraz przy Bonobo, niezmiennie żywiąc przekonanie, że stają okoniem wobec radiowej papki. Mimo wszystko jednak pozostaje wrażenie, że sąd ten wysunięty został totalnie a priori lub po jednym pikselku pod okiem bardziej doświadczonych koleżanek. Kto powiedział, że zażywając narkotyki świadomie, w celu zmodyfikowania percepcji na pewnym odcinku czasu, oczekuje się zawsze mistycznych przeżyć? Czy synestetycy, modyfikując chemię mózgu, aby wzmocnić swój dar, stają się z miejsca mistykami à la Król duch? Kto powiedział, że ograniczenia nie są w odpowiednich warunkach możliwościami? Kto powiedział, że branie narkotyków do skupionego słuchania, w celu zdobycia szerszej perspektywy odbioru i śledzenia własnych procesów recepcyjnych, jest praktyką powszechną? I w końcu: kto powiedział, że przesłuchawszy płytę ze zneutralizowanym neokorteksem, nie wrócimy do niej z aktywnym, aby porównać doznania?

Odczytując dzieła korzystamy z wiedzy ogólnej. Interpretację wspierają prawdy nie mające nic wspólnego z zawartością utworu. Dzięki temu, że mamy pojęcie np. o istnieniu stref klimatycznych, jesteśmy bliżej ideału odbiorcy, bo zwalniamy autora z poprzedzania właściwej historii wykładem o warunkach panujących na Ziemi. Sama wiedza nie jest jednak w stanie ściśle wpasować nas w podsuwany przez autora odlew adresata. Bez odpowiednich doświadczeń jesteśmy jak dzieci we mgle, niezdolne podzielić z twórcą tego, czego nie dopowiedział, sądząc, że jest to zrozumiałe samo przez się. Na przykład utwory kreowane techniką strumienia świadomości są często wynikiem obsesyjnego skupienia, wręcz maniakalnej introspekcji. Bez świadomości tego, jak wygląda ustrój psychiczny autora posługującego się taką poetyką, czytamy jak gdyby tylko jednym okiem. Rozpoznajemy konwencję, ale nie wiemy jak dzieło powstało, często nie potrafimy nawet powiedzieć o czym tak naprawdę jest. Dlatego, aby zbliżyć się do ideału odbiorcy, zarówno Panią Dalloway, jak i Wściekłość i wrzask przeczytałem w jedną noc zapakowany po brzegi amfetaminą.

Jeśli czymś się interesujemy, powinniśmy starać się o otwarcie dla siebie jak największej liczby perspektyw. Moralność nie może stawać tutaj na przeszkodzie, czy mówimy o narkotykach, czy piractwie. Wszyscy płaczą w kinie widząc jak mały chłopiec ze slumsów kradnie swój pierwszy magiczny ołówek, dewastuje bazgrołami willę złego wujka-krezusa i dostaje w skórę. Potem uśmiechamy się tryumfalnie, bo gówniarz wyrasta na Picassa. Jeśli chodzi o moralność artysty, opinia publiczna powoli dochodzi do stanu normalności: dzieła sztuki powinny być wyjęte spod konwenansu obowiązującego w danej społeczności. Rolą artysty jest niekiedy opuszczenie społeczeństwa, zejście w ciemność i powrót z wiedzą, która może szokować lub zostać pozyskana nielegalnie, ale uzupełnia nasze poznanie.

Odbiorcy są równie cenni, co artyści i mogą postawić przed sobą takie same zadania, wyłączyć pośrednictwo sztuki w dążeniu do poznania, ale niestety nie jest im tak łatwo. Czarny pi ar zrównuje ściągnięcie kilku mp3 z kradzieżą jajek Fabergé o poranku, aby wieczorem tłuc je o kant taboretu, godząc bezmyślną dziecinadą w dziedzictwo światowej kultury. I w dziedzinie odbioru trafiają się jednak prawdziwi artyści, eksperymentujący ze swoją percepcją, wystawiający dzieła na wpływ czynników nie zaplanowanych przez twórcę, a więc czynnie je współtworzących. Świadomych, że wraz z momentem publikacji (chcianej czy też nie) dzieło zmienia właściciela. Pilnie strzeżona, chroniona przed odbiorcami, sztuka zamienia się w przenoszony płód - organizm, który wzbrania się przed wyjściem na świat, odrzuca ideę eksploracji, nie zdając sobie sprawy, że nienaturalnie wydłużony okres bezpieczeństwa jest prostą drogą do zaniku wszystkich ewentualnych potencjałów. To samo tyczy percepcji – hołubiona, izolowana od kontrowersyjnych doznań, uchylająca się przed ćwiczeniem i poszukiwaniem nowych dróg, zostaje w najlepszym wypadku wzbogacona o suchą znajomość konwencji.

Umacnia się wiara, że obecność na niespotykaną wcześniej skalę elektroniki, mediów itp. wyrugowała z rzeczywistości, powiedzmy to już bez ogródek: magię, ów mistycyzm, przed którym wzbrania się Dejnarowicz, obawiając się prawdopodobnie chybotliwych, zbyt impresyjnych, narzędzi analizy lub nawet całych metodologii tego typu. Jest to lęk przed puszką Pandory, podczas gdy była ona zawsze najwyżej flakonikiem. Nie ma obaw: mistycyzm, bez względu na sposoby dochodzenia do niego, nigdy nie funkcjonuje jako narzędzie (nie mylmy go z pretensjonalnym, natchnionym tonem), ale jako ustrój, zewnętrzna nakładka, styl analizy (choćby i skrajnie strukturalistycznej), egzoszkielet, który zainteresowani mogą po odpowiednim przygotowaniu ubierać, aby zająć pewną perspektywę badawczą (np. Roger Callois, Bataille, Ricoeur).

Spacer na stadion, przegrywki na starym Grundigu. To budzi nostalgię nawet tych, którzy urodzili się w .90 lub później. Każdy tęskni jednak także za uczestnictwem w czymś straceńczym i poetyckim, kontaktem z drugą stroną, o której zazwyczaj dziś tylko się czyta. Jest coś więcej niż sztuczna agresja, konwencje, nostalgia. Narkotyki brane podręcznikowo, na przysłowiowej dyskotece, są akceptowalne, ale mało kto podejmuje się brania ich w samotności, kierując ich działanie konkretnie na czas skupionego odbioru i na uważne badanie swoich reakcji na dzieło. To doświadczenie jest powszechnie znane jedynie ze słyszenia i paradoksem jest, że pogłoski o nim rozsiewają nie źli koledzy, a podręczniki od polskiego, podsuwając dzieła Baudelaire'a, Nervala, Przybyszewskiego, Białoszewskiego etc., etc., etc. Treść tej nauki jest niemożliwa do jasnej i pełnej eksplikacji, jednakże istnieje i powraca z niebytu przyzywane skrytym marzeniem ludzkości o anarchii. Odżywa jako mechanizm obronny w tych okresach historii, kiedy obyczajowość i prawo stawiają tyle zakazów, że zniewolona emocjonalność zaczyna buntować się przed narzucaną jej tożsamością z konwenansem.

***
Być może nie manifestuję tego ani tym tekstem, ani też każdą sekundą swojego życia, ale dyscyplinę i koncentrację traktuję w kategoriach kręgosłupa istnienia. Proponuję więc na koniec dzisiejszego artykułu następujące trzy ćwiczenia wzmagające koncentrację. Od najprostszego do najtrudniejszego. Specyfika momentu historycznego to abstrakcja, której możemy się przy odrobinie wysiłku oprzeć i robić co tylko chcemy.

I Morze wydaje się oddychać, podobnie jak wietrzny las. Tempo perspiracji zmienia się zależnie od pogody. Najprostszym sposobem na poprawienie koncentracji jest osiągnięcie możliwości półgodzinnego leżenia bez najmniejszego poruszenia (drapanie się, pociąganie nosem, ulga zdrętwieniom – wykluczone), przy jednoczesnym utrzymaniu równego, głębokiego oddechu. Oddychamy piersią. Nie brzuchem, a wierzchołkami płuc. Rytm przyboju. Wbrew pozorom jest to trudne ćwiczenie. Pozostanie w bezruchu okazuje się wyzwaniem – po jakimś czasie odczuwalne stają się nawet pyłki nieustannie osadzające się na skórze. Nie mówiąc już o drętwieniach i trudności utrzymania zrównoważonego, głębokiego oddechu przy ciągłym rozproszeniu fundowanym przez odruchy nieprzyzwyczajonego ciała. Słuchanie muzyki podczas tego ćwiczenia może okazać się dystrakcją albo przeciwnie: ucieczką, miejscem, z którego będziemy obserwować własne odruchy, mierzyć siłę impulsów woli potrzebnych do ich powstrzymania. Celem jest introspekcja, ale nakierowana na ciało, nie na myśli czy stany psychiczne, umysł pozostaje czysty. Eksterioryzujemy uwagę, bo przecież przygotowujemy się w ten sposób do bardziej skupionego odbioru muzyki, a ta jest bodźcem zewnętrznym, więc nawet pozostając jeszcze z dala od słuchawek imitujmy docelowe warunki, aby uniknąć zaskoczenia w faktycznym kontakcie.

II Drugie ćwiczenie inspirowane jest antyczną ideą pałacu pamięci, wyobrażenia, które spożytkował m.in. Jung w swojej pracy nad snami i podświadomością. Celem jest osiągnięcie szczegółowego obrazu domostwa, w którego pokojach przechowujemy obrazy, wiedzę lub właściwie cokolwiek z planu mentalnego. Z czasem, wraz z rosnącą sprawnością imaginacji, możemy rozbudowywać dom pamięci o kolejne pomieszczenia, a nawet piętra. O wiele łatwiej jest odtwarzać miejsce, w którym się było i z którym nawiązało się związek emocjonalny. W moim przypadku jest to stary dom, z którego wyprowadziłem się bezpowrotnie. Spróbujcie przypomnieć sobie ile schodów prowadziło do waszego, bo właśnie tyle trzeba ich pokonać zanim otworzy się drzwi, które być może pamiętacie zbyt mgliście. Przechowywanie jest celem oddalonym w czasie, najpierw dom musi zaistnieć, za każdym powrotem być taki sam, jego obraz podczas spaceru po pokojach jak najwierniejszy.

III Trzecie, najtrudniejsze ćwiczenie polega na półgodzinnym jak najwolniejszym poruszaniu się. Należy pamiętać, że serie dziesięciominutowe lub krótsze nie mają sensu. Albo nakładamy na siebie realny ciężar albo nie zaczynamy wcale. Dobrym ułatwieniem na początek jest wyznaczenie sobie celu: np. siedzimy w fotelu i przez pół godziny sięgamy po książkę leżącą na biurku przed nami. Percepcja staje się otępiała, zagubiona w sztucznie wydłużonym dystansie, coraz bardziej zdrętwiała od sztucznego zawężenia woli do samej dłoni. Ale o takie właśnie zniecierpliwienie zmysłów nam chodzi. Po zakończeniu ćwiczenia w pełnym wymiarze czasowym, koncentracja wzrasta oszałamiająco. Poczytajcie pięć minut książkę, po którą sięgaliście pół godziny. Posłuchajcie najwolniejszego kawałka po pół godzinie bycia wolniejszym niż on. Ależ wydaje się szybki, barokowy w detalach, ogarniający. Poczucie bezmiernego zaabsorbowania jest jak oddech do granic własnej pojemności.