poniedziałek, 30 maja 2011

Szymon Kaliski - For Isolated Recollections

Szymon Kaliski
For Isolated Recollections

2011, Hibernate



6.3



Jakiś czas temu tak pisałem o debiucie Kaliskiego:
Takie frenetyczne podejście reprezentuje także Kaliski, na pozór artysta bardzo konwencjonalny – sięgający po motywy muzyki tła, eleganckiej, deserowej, przesyconej spleenem przenikającym dorobek Pan American czy Sylvaina Chaveau. Out of Forgetting może jednak zaoferować także drugie dno: autotematycznej medytacji nad potencjalnymi ścieżkami rozwoju twórcy zmuszonego lawirować w obrębie granic zakreślonych przez kanon muzyki dla... (lotnisk, wind, supermarketów). Kaliski zdaje się minimalizować swoje aspiracje: umniejsza swoją muzykę tak, że nie może być kojarzona z dziełami mistrzów, musi być rozpatrywana jako fragment intymnego pamiętnika, co zresztą (przypadek?) natychmiast pozyskuje dla jego starań całą filozofię muzycznej archeologii. Jak czytamy bowiem w materiałach wydawniczych udostępnionych przez Audiomoves:
Out Of Forgetting is retrospection of somehow destroyed memories, smallest pieces of sound and pictures. Crafted between carefully planning and most aimless improvisations, these tracks are filled with melancholy and cracks, imperfect, as stories they tell.
Na For Isolated Recollections Szymon również sięga po nastroje raczej niż kompozycje. Można jednak wyróżnić dwie delikatne zmiany w stosunku do debiutanckiego LP. Po pierwsze: Kaliski wychodzi zza deserowego stolika na tereny nokturnowego impresjonizmu. Szkicowane w tej manierze pejzaże przypominają wrzosowiska zamieszczane niekiedy w książeczkach dla dzieci. Uproszczona wyobraźnia eksponuje wietrzne nieba, pochylone drzewa, kilka nierównych logosów McDonaldsa kierujących się na południe. Po drugie: Out of Forgetting było trochę chaotycznym kartkowaniem portfolio młodego artysty, EPkę zaś można postrzegać w kategoriach setu o spójnych, przenikających się nawzajem segmentach. Nieustannie odczuwa się obecność sprzętu, ale elektronice i mechanizmom nieustępliwie towarzyszą prestidigitatorsko zręczne dłonie. Trochę teatralna manipulacja gałkami sprawiła, że podobał mi się występ Trupawzsypie. Kaliskiemu udało się aurę nerdowskiego sztukmistrzostwa zachować na wydawnictwie studyjnym.

Nagrania nie są odkrywcze czy choćby wyraziste. Nie muszą być. Estetyka, w której się obracają – minimalne ścieżki klasycznego instrumentarium w akompaniamencie nagrań terenowych i poszumu mikrofonu pozostawianego samemu sobie w epilogach ścieżek – została już zaprezentowana w tylu odsłonach, że nikt nie oczekuje eksperymentowania z nią, lecz wciągającej ekspresji za jej pośrednictwem. Te oczekiwania zaspokaja szczególnie "Or Gently" - utwór traktujący ambient z rozbrajającą dosłownością, jako odwzorowanie pewnego środowiska, mimikrę atmosfery interesującego miejsca. Najdłuższe na EPce koncentruje się na zaledwie kilku dźwiękach otaczanych wspomnianymi już szumami mikrofonu, niełatwymi do interpretacji. Równy, ekspiracyjny rytm tych szeleszczących wstawek bywa zachwiany dysfunkcjami, co sugeruje odżegnanie się od inspiracji naturalną, organiczną cyklicznością, jak również drobnymi motorami kontemplacji w rodzaju rozchodzących się koncentrycznie kręgów na wodzie. Daleko jednak także do poetyki samoczynnie ożywających i grasujących rękodzieł. Obraz stojący za tym utworem jest złożony z balansujących na granicy stania się, heterogennych elementów, a więc być może zadłużony u groteski (przeciwnie do neoklasycznego bliźniaka - "Or Delicate" z Out of Forgetting). W "With Grace" dość podobne środki funkcjonują natomiast jako materiał do gry ciszą, a więc spychane są do teł, zwalczane pustką i delikatnym drone'm, przywołującymi na myśl Loscil i Jamesa Blake'a, gdyby jako duet nagrywali dla 12k.

Można by też zastanawiać się czy i jakie znaczenie ma to, co myśli artysta w chwili wykonywania utworu, wszak słyszy się, że nauczyciele gry na instrumentach namawiają często swoich uczniów, nie tylko tych młodszych, do wyobrażania sobie podczas ćwiczeń jakichś prostych wizualizacji przyspieszania, wspinania się itp. Na EPce, wyraźniej jeszcze niż na LP, Kaliski błądzi gdzieś myślami, lub może raczej wrażliwością, bo jego utwory niewiele mają wspólnego z intelektualizmem, i część tych myśli zyskuje oddźwięk tu i teraz, przed słuchaczem, w dość wyjątkowy, niewytłumaczalnie konkretny sposób, chroniący przed posługiwaniem się kliszami intymności i oniryzmu.


piątek, 27 maja 2011

Sean McCann - Prelusion

Sean McCann
Prelusion

2011, Recital



7.1



Jeśli uważniej przyjrzeć się okładkom wydawnictw McCanna, Prelusion może zapowiadać materiał najbardziej kobiecy. Brzmiąc niemal jak Satie w Gymnopediach lub preludiach ("Prelude d'Eginhard" lub "Prelude Nazaréen" 1 i 2), Prelusion pieści się przez trzydzieści minut protoambientowymi ścieżkami pianina, rozleniwiając się jak zadowolona więźniarka haremu. Jeśli już coś budzi jej zainteresowanie to banialuki: biała magia, afrodyzjaki, sprośne bajeczki. Kojarzycie remiks "Transparency" D'eona autorstwa How to Dress Well? Załapaliście new age'owe fragmenty Eye Contact? McCann po swojemu interpretuje tę nową modę, transponując na język ambientu Dream Theory In Malaya Jona Hassela, pobocznie poruszając także temat Eno, Budda, Stars of the Lid i wszystkie te ponure impresje, które przyrodzone wielu mroki każą rozpatrywać w kategoriach easylisteningu. Brak w jego wersji wirów wodnych, helis syntezatorów, zagmatwań. Pointą wycieczki jest bogaty harmoniami drone ("Remain"), kreujący atmosferę oczekiwania w mansardzie: malowania paznokci, czesania się, drobnych pieszczot. Zmysły rwą się do zakończenia tej scenki zawiłą arabeską rodem z płyt Sir Richarda Bishopa, ale tytuł zobowiązuje - jakkolwiek długo by trwały, niektóre czynności pozostaną introdukcją. Pozornie nokturnowe, suity McCanna pozostają więc wehikułem drobnych zaciekawień. O tyle mroczne, o ile z ciemnością kojarzy się kot, na chwilę zrywający ze swoją niezależnością i majestatem, aby z naiwną ciekawością zastrzyc uszami w reakcji na sztyft szminki turlający się po ciepłym jeszcze wgłębieniu w poduszce.

Z drugiej strony znalazłem też taką ilustrację do Prelusion w Ameryce Baudrillarda:
Nic jednak nie może równać się (...) nocy zapadającej w kompletnej ciszy nad Doliną Śmierci, oglądanej z wyleniałego, przetartego fotela na motelowej werandzie wychodzącej na wydmy. Temperatura nie spada, to tylko noc spada na świat, dziurawiona tu i ówdzie światłami samochodów. Cisza jest niesłyszalna, lub raczej słyszalne jest wszystko. Nie jest to cisza chłodu, ogołocenia, nieobecności życia: to cisza gorąca tej ciągnącej się setkami mil zmineralizowanej przestrzeni, to cisza lekkiego wiatru nad słonymi błotami Badwater, głaszczącego złoża metali w Telephon Peak. To w końcu wewnętrzna cisza samej Doliny, cisza podmorskich erozji poniżej linii wyznaczającej poziom czasu, jak poniżej poziomu morza. Nie porusza się żadne zwierzę, nic tu nie śni, nic nie gada przez sen, każdego wieczoru ziemia zanurza się w doskonale spokojnych ciemnościach, w czerni swej alkalicznej ciąży, w błogiej depresji porodu.
Pasuje do Disintegration Loops, hm? W tej analogii nie chodzi jednak o samo spoglądanie w kosmos, pożytkowanie muzyki w roli metafory, choć bez wątpienia oba elementy łączą McCanna z Basińskim. Rzecz rozbija się o oszczędność lub może trafniej: rozsądek. Łatwo byłoby dokleić astrolabia, systemy soczewek, sonary i, podręcznikowy już, chybotliwy stolik, na którym krótkowzroczny czarodziej nożyczek i taśmy klei loopy ze szpul gorączkowo wijących się jak szarpie mumii (linteum carptum). O wiele trudniej stłumić posmak porażki w porzuceniu teleskopu na rzecz wzroku. Owszem, gołe oko pomija obiekty przekraczające próg 6,5 magnitudo, ale po co nam więcej. Jesteśmy wciąż bardzo prymitywni i na tej minimalistycznej płytce, nawiązującej niedbałością faktur do protoambientów, McCann wyzyskuje sporo z potencjału tego aspektu ludzkiej kondycji.

Gdyby połączyć Prelusion z The Capital, o którym pisałem mgnienie oka temu, mielibyśmy do czynienia z płytą zasługującą na obecność w pierwszej dziesiątce roku. Być może więc tym razem mógł Sean poczekać z publikacją, ale z drugiej strony jego rozdrabnianie się przypomina poczynania mistrzów malarstwa i rzeźby: w artystycznych manufakturach uczniowie sporządzają dłonie i stopy, robią odlewy ud i szkicują chmury, ale ostatecznie i tak wyczuwa się jedynie rękę szefa, choćby tylko złożył parafkę gdzieś w rogu, tuż przy ramie, lub pod pachą jednej z modelek.

środa, 25 maja 2011

The People's Temple - Sons of Stone

The People's Temple
Sons of Stone

2011, Hozac


6.7



Wylegując się nago wśród poduch słuchałem Son of Stone aż w końcu pora kawy, więc wstałem, by udać się do kuchni w połowie "Starstreamera". W tle surfgaze'owego wykonu na piaszczystym wypizdowie ludzie wciąż wrzeszczą i piszczą z ogarniającego wolno szaleństwa i tęsknoty za Moonhearts, Kometami, Japandrois, Tame Impala, Cloud Nothings, Brian Jonestown Massacre, Psychic Paramount, Ghost Animal. Spauzowałem i otworzyłem drzwi, a wtedy, płynnie wchodząc w rolę szantażu mającego na celu dalsze słuchanie tego gówna, zza kuchennego okna dobiegł drący ciszę pisk popisu na chropawej nawierzchni parkingu przed domem, jakby wrzask nieposiadającej się groupie. Zanim zabrałem się za parzenie kawy wróciłem coś jednak zarzucić.

sobota, 14 maja 2011

Grouper - A I A: Dream Loss / Alien Observer

Grouper
A I A: Dream Loss / Alien Observer

2011, Yellowelectric



3.1



Można w nieskończoność wyobrażać sobie rzeczy delikatne, oszukańczo korelujące z bliżej nieokreśloną niezwykłością. Krągły bloczek popiołu odrywający się od reszty papierosa wprost w powietrzne arkana albo dwie książki sprzężone drukiem, gdy polegują jedna na drugiej szeroko rozchylonymi kartami. Można w kółko kluczyć wyobraźnią pośród tego typu zjawisk, ale ustawiczne wyłanianie z otoczenia pseudoczarodziejskich przenośni zmienia poetyckość w acte gratuit. Okazuje się, że niewiele zostaje z tych obrazków w pamięci i trzeba od nowa, równie bezzasadnie, dostrzec coś więcej w zajączkach księżycowego światła, echu odległego koncertu itp.

***
Ucieszyłem się czytając poniższy akapit. Nawet apologeta Becketta nie potrafi obronić jego sztuki:
Przestrzeń literacka zostaje wypełniona słowami jak pustynia piaskiem. Czy zmąci i znuży wzrok i umysł publiczności? Wręcz przeciwnie. Właśnie dlatego, że wszystko, na co trafia czytelnik, jest (ale czy naprawdę jest?) błahe – zaczyna znaczyć nadmiernie. Ponieważ na tej Saharze nic nie ma, każdy cień, przedmiot, wzniesienie przykuwa uwagę i zapowiada niezwykłość. Pustka prowokuje do działalności intelektualnej. Rzecz w tym, że cokolwiek zostanie powiedziane, rozwija się zaraz, kojarzy, obrasta wspomnieniami, podobieństwami, aluzjami. Między dziełem a czytelnikiem wywiązuje się osobliwa gra, ponieważ chce on koniecznie narzucić głębszy sens wszystkiemu, co napotyka. Tak działa – dzisiaj! - konwencja literacka, która nie znosi mówienia na nic i uprzywilejowuje znaczenia ukryte. Mistrzostwo pisarza polega zatem na uruchomieniu znaczeniotwórczej zdolności umysłu. (J. Błoński, Samuel Beckett, "Dialog" 1973, nr 10, s. 96.)
Na przykład: Cisza... najpiękniejsza z kompozycji. To, co ukryte, jest w tego typu stwierdzeniach uprzywilejowane tak samo, jak ubytki w ciele kadłubka. Możemy uruchomić znaczeniotwórcze zdolności umysłu i wyobrazić sobie kaleką karykaturę człowieka jako Adonisa zrywającego piersią szarfę na mecie, lecz tak naprawdę większość umysłów zabawia się wizją przewrócenia żuczka na pancerzyk i obserwowanie jak majta... och, ups. Językiem. Błagając o litość.

***
Pomyślmy równolegle o Bogu i bólach fantomowych lub urojonych ciążach. Twórcy zatrzymują się na półmetku, bo mogą – nasza natura sprawia, że jesteśmy podatni na wykorzystanie przez łatwe piękno niedopowiedzeń. Wprzęgamy się w wielokropki i ryjemy w kieracie aliteracji, a żeby wynagrodzić sobie tę znaczeniotwórczą pracę zawsze wyłaniamy coś pięknego. Sugestie obarczają nas ciężarem, który podszywa się pod trudy współtworzenia dzieła. To nie jest komplement. Mydlące oczy pochlebstwo, bo często odwalamy całą robotę, podczas gdy Artysta ogranicza się do kilku odosobnionych, zdecentralizowanych gestów. Nawet nie pracujemy, żeby sporządzić konkretne wyobrażenia, lecz po prostu bezwładnie kojarzymy.

Alien Observer, lepsza połowa A I A, to ładna płyta, której w ostatnich dniach wielokrotnie *używałem* jako nieinwazyjnego tła minut poprzedzających sen. Muzyka przywołuje obrazy nocy, zaprzecza nudnej logice otaczającej nas rzeczywistości, faworyzując porządek sennego marzenia, ale można spożytkować w ten sposób setki innych albumów, których największą wadą w stosunku do A I A byłaby jedynie mniejsza aktualność, a największą zaletą brak wśród indeksów tracklisty "Mary, On the Wall" – jednego z najsłabszych utworów jakie przydarzyło mi się słyszeć w muzyce ostatnich miesięcy (na granicy █ ▄ █ █ ▄ ██ ▄ ██ ▄█, na równi z Twinsistermoon).

Przypominam piękny singiel Hold-Sick, który, w przeciwieństwie do A I A logicznie rozwijał wątki z Dragging A Dead Deer Up A Hill, sugerując, że na dalszych etapach dyskografii Liz będzie można spodziewać się więcej tak magicznych chwil jak "Heavy Water/I'd Rather Be Sleeping". Przypominam świetne Broken Deer, jeden z kluczowych projektów wczesnego Olde English Spelling Bee. Polecam A Siren Blares In An Indifferent Ocean, tegoroczny debiut Bridget Hayden, mieszającej protogotycki pop spod znaku Austry z kineskopowym noisem Inca Ore, gongorystycznymi impresjonizmami Svarte Greinera i Aidana Bakera oraz dekadencją Yoga. Przypominam też Magic Place Julianny Barwick. Przy tak znacznej konkurencji (nie wliczając kilku godnych uwagi pozycji z kręgów witch house'owych) nowy dualbum Grouper to piękno zbyt łatwe, aby mogło długo maskować swoją jałowość.

niedziela, 8 maja 2011

Kryzysowe tło „muzyki tła”

Miałem ostatnio okazję posłuchać kilku nowych pozycji z katalogu 12k, m.in. A Static Place Stephana Mathieu. Teaser pióra samego muzyka obiecywał wiele:
A Static Place is about the journey of sound. Between 1928 and 1932 the earliest recordings of historically informed performances of music from the late Gothic, Renaissance and Baroque era were etched into 78RPM records. I used some of these records from my collection, playing them back with two mechanical acoustic HMV Model 102 gramophones. The initial soundwaves produced back then by period instruments like the clavichord, viols, lute, hurdy-gurdy are read from the grooves by a cactus needle to be amplified by the gramophones diaphragm housed in a soundbox. Those vibrations travel through the tonearm which is connected straight to the gramophones horn, which releases the music to my space. Here the sound is again picked up by a pair of customized microphones and send to my computer, to be transformed by spectral analysis and convolution processes.

Wizja atrakcyjna, egzotyczna, ale niestety – nie udało się. Lub może precyzyjniej: rezultaty, pociągające na papierze, w praktyce okazały się dalekie nie tylko od zaprzątnięcia wyobraźni atmosferą minionych epok, poszerzającego horyzonty przybliżenia rozwiązań formalnych właściwych muzyce dawnej, czy choćby oczarowania słuchacza nowoczesną stylizacją brzmień postrzeganych jako archaiczne. Puszczane od tyłu, konwertowane przez efekty, gramofony i mikrofony, nagrania straciły swój oryginalny kontekst i atmosferę, wartości cenne zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie.

Błędnym założeniem muzycznej archeologii wydaje się przede wszystkim to, że należy ingerować w brzmienie dźwiękowych artefaktów z pomocą nowoczesnych technologii. Wyzwaniu podołał Philip Jeck na Stoke i 7. Sukces tych albumów wróżyło zresztą wcześniejsze Surf, skoncentrowane wokół podobnych aspiracji. Nagranie na nośnik pozbawia muzykę efemeryczności, w zamian jednak pozwala ustrzec się pułapek zawodnej pamięci – to, co miała sobą reprezentować, będzie w niezmienionej formie zaklęte już na zawsze, dopóki starczy słuchaczy. Jeck nie kłóci się z nieruchawością sampli – petryfikację dźwiękowych artefaktów rozumie jako prowokację do transplantacji ich do nowego organizmu. Jego ustrój automatycznie odciśnie swoje piętno na wszczepionym organie. Stoke opiera się nie na ingerencji w sample, ale na zezwoleniu temu, co wyjęte z oryginalnego kontekstu na swobodną egzystencję w naturalnych dla siebie warunkach: obcości, innych niż macierzyste środowisko.

Wyznający tę samą filozofię Mathieu poszedł o krok za daleko, umieszczając swoje archiwum sampli na podłożu przypominającym popularne doświadczenie z martwą żabą: mięsień pobudzony impulsem elektrycznym drga, ale organizm nie ożywa. Iskierki życia można się na Static Place doszukać jedynie *wyobrażając* sobie pojedyncze sample w nietkniętej formie. Wyjściowa atmosfera muzyki gotyckiej czy renesansowej zagubiła się w wymyślnych konwersjach. Warto więc zastanowić się, czy podjęte przez artystę wysiłki były w ogóle potrzebne. Kontakt z oryginałem byłby cenniejszy od wglądu w proces twórczy polegający na obsłudze zaawansowanych technologii. Podziękowałbym Mathieu, gdyby udostępnił odpowiednią fiszkę swojego archiwum w niezmienionym kształcie.

Static Place odstręcza nieuzasadnienie jaskrawą ekspozycją chłodnego eksperymentu, pasującego raczej do pokazu cudów nauki niż na targi rozrywki, którą – nie zapominajmy – muzyka jest, być może przede wszystkim. Mathieu niezamierzenie stworzył pastisz, formę obnażającą konwencjonalizację reguł rządzących gatunkiem.

***
Tym samym odsłania Static Place przyziemną bolączkę nie tylko nowych premier 12k (obok albumu Mathieu słyszałem także podobne w wymowie Monocoastal Marcusa Fishera), ale i ogólniej: ambientu wydawanego na przestrzeni ostatnich 2-3 lat. Znacząco ujednoliciły się zainteresowania tematyczne. Tam, gdzie króluje odhumanizowany eksperyment, brak właściwie nagrań typowo ekspresyjnych, pobudzających wyobraźnię. Co za tym idzie, coraz przestronniejsza luka zieje po płytach osobistych, które można by traktować w kategoriach albumów konceptualnych, podkreślających obecność autora i jego subiektywnych upodobań, otwarte na dyskurs, stawiające wyzwania kreatywności słuchacza. Adekwatnie maleje liczba odbiorców zdolnych emocjonalnie zaangażować się w odbiór. Korespondencja konkretnego nadawcy z konkretnym adresatem staje się niemożliwa. Ambient oparł się jednemu z najistotniejszych zadań stawianych sztuce w czasach postmodernistycznych: uprzywilejowania tego, co marginalne, lokalne, idiosynkratyczne. Postmodernizm postuluje wprowadzenie subiektywnego postrzegania i indywidualnych rzeczywistości w miejsce jednej wersji i wizji świata. Ambient natomiast wydaje się dzisiaj nadal monolitem, obiektywnym i beznamiętnym, nie zdolnym w pełni zaadaptować się do współczesności.

Ambient jak gdyby odmówił uczestnictwa w ogarniającej niemal wszystkie pozostałe gatunki fascynacji możliwościami lo-fi (zarówno formalnymi, jak i treściowymi, programowymi), przegapił też wiele okazji do fuzji z innymi stylistykami, przez co dziś swoją najbardziej chwytliwą odsłonę znajduje w tendencyjnych składankach Pop Ambient lub tasiemcowych kolekcjach w stylu Muzyka do spania, Vol. 100. To, co dla niektórych ciągle jeszcze stanowi definicję wymagającej muzyki, z innej perspektywy funkcjonuje od dawna w roli ornamentów, mogących jedynie pomarzyć o równaniu do integralnych partii utworu obracającego się w odmiennej stylistyce. W świecie dynamicznie rozwijających się gatunków ambient (nawet ten kanoniczny) postrzega się dziś najczęściej jako słabo identyfikowalne tło kompozycji, maźnięcia i plamy wychylające się gdzieniegdzie spod właściwej aranżacji. Wraz ze zmianą teorii, redefinicji musi się poddać sam główny jej praktyk - słuchacz, co również nie nastąpiło. Doświadczonych odbiorców ambientu, oczekujących od gatunku elitarystycznych przeżyć, uwodzi się równie łatwo jak masy: epigońskie nagrania otwarcie nawiązują do klasyki, której znajomość fałszywie przedstawia się jako dowód ponadprzeciętnej erudycji i wysublimowanego gustu (np. Black Dog – Music For REAL Airports, dziesiątki epigonów Biosphere, imitujących jego polarne pejzaże chłodkiem sfabrykowanych wprawek, uwznioślanie oklepanych gotyckich sampli rzekomym nawiązywaniem do Lustmord etc., etc).

O martwym punkcie w rozwoju ambientu jako stylistyki świadczy także to, że nawet najbardziej szumne premiery nie zyskują oddźwięku w serwisach pozbawionych określonej linii programowej. Recenzje najnowszych tytułów pojawiają się niemal wyłącznie na wyspecjalizowanych, hermetycznych witrynach, co nie było regułą jeszcze kilka lat temu. Najnowszy album Jecka - An Ark For the Listener - nie doczekał się szerszej wzmianki w krajowych mediach, niełatwo natrafić też na komentarz zagranicznej krytyki (nie licząc kombajnów zdolnych zrecenzować tysiące płyt rocznie), mimo że można by spodziewać się głębszych analiz dzieła tak zasłużonego i niewątpliwie wciąż poszukującego twórcy. Nawet asy konfrontują się więc z niepochlebnym wizerunkiem stylistyki, malującej się obecnie w podświadomości odbiorców bardzo podobnie do post-rocka lub IDM – gatunków ostatecznie skodyfikowanych, nawet w hybrydycznych wariantach, które, przynajmniej teoretycznie, powinny zapewnić genre choć minimalną redynamizację.

Z perspektywy odbiorcy dalekiego od pasjonowania się gatunkiem ambient jawi się na początku drugiej dekady XXI wieku stylistyką silnie zgettoizowaną i nie dotyczy to wydawnictw limitowanych lub amatorskich, ale także tych autorstwa gwiazd: Fennesza, Basinskiego czy Eluvium. Nowe propozycje tych projektów przestały ewoluować (co z perspektywy odbiorcy znaczy: emocjonować), straciły kontakt z rzeczywistością. Po tym jak Matthew Cooper podjął się śpiewania na swojej ostatniej płycie, z widoczną ulgą powrócił na Static Nocturn do standardowych dla siebie form. Ostatni album Fennesza przeszedł bez echa, skwitowany rutynowymi porzekadłami o geniuszu Austriaka i niezbyt przekonująco brzmi argumentacja, jakoby płyta została pominięta ze względu na niewygodną datę premiery. Podobny odbiór spotyka najnowsze pozycje w katalogu Basinskiego, który w powszechnym mniemaniu nie nagra już nowych Disintegration Loops (zakurzona klasyka), rozdrabniając się na kolejne Vivian&Ondine, przyjemne nagrania okolicznościowe, przypominające zresztą łatwy impresjonizm Static Nocturn. Wiodący autorzy rozpłynęli się we własnych dziełach, ich styl ustabilizował się do tego stopnia, że wydają się grać w myśl zasady Znacie? To posłuchajcie.

***
Rosnące dyskografie Seana McCanna i Fabio Orsiego to tylko nieliczne z okazji do zweryfikowania powyższych odczuć. W Polsce potencjalną zmianę ambientowego paradygmatu wyznaczać może wyłonienie się takich twórców jak Adam Michalak czy Szymon Kaliski. Dla obu ambientowe standardy stały się pretekstem do osobistych wynurzeń. Debiutu Michalaka nie otacza aura akademickiego profesjonalizmu, coraz częściej ratującego nudnawe dokonania bardziej doświadczonych artystów (zapowiadany powrót Keitha Fullertona Whitmana przedstawia się jako kolejna inkarnacja scjentystycznego easy-listeningu). Ambient potraktowany został przezeń w ekspresjonistycznej manierze, definiującej sztukę jako ekwiwalent odczuć, wspomnień, wewnętrznych pejzaży. Takie frenetyczne podejście reprezentuje także Kaliski, na pozór artysta bardzo konwencjonalny – sięgający po motywy muzyki tła, eleganckiej, deserowej, przesyconej omdlewającym dekadenckim spleenem przenikającym dorobek Pan American czy Sylvaina Chaveau. Out of Forgetting może jednak zaoferować także drugie dno: autotematycznej medytacji nad potencjalnymi ścieżkami rozwoju twórcy zmuszonego lawirować w obrębie granic zakreślonych przez kanon muzyki dla... (lotnisk, wind, supermarketów). Kaliski zdaje się minimalizować swoje aspiracje: umniejsza swoją muzykę tak, że nie może być kojarzona z dziełami mistrzów, musi być rozpatrywana jako fragment intymnego pamiętnika, co zresztą (przypadek?) natychmiast pozyskuje dla jego starań całą filozofię muzycznej archeologii. Jak czytamy bowiem w materiałach wydawniczych:
Out Of Forgetting is retrospection of somehow destroyed memories, smallest pieces of sound and pictures. Crafted between carefully planning and most aimless improvisations, these tracks are filled with melancholy and cracks, imperfect, as stories they tell.

W katalogu Audiomoves znajdzie się zresztą więcej przykładów takiego podejścia, świadomego wyzwań stojących przed twórcą ambientu na progu drugiej dekady XXI wieku. Z tych, które zdążyłem dotychczas przesłuchać na uwagę zasługują Nostalghia Marihiko Hary oraz, szczególnie, There I Lay & Time Imperfections Causeyoufair, jedna z moich ulubionych okołoambientowych płyt zeszłego roku. Około, bo przecież ambient jest tutaj sposobem kreowania przestrzeni, wehikułem emocji lub wręcz ekwiwalentem pewnego typu wyobraźni czy charakteru, a nie gatunkiem rozumianym jako skodyfikowany nurt. Poznajemy tu osobę, nie sposoby manipulacji dźwiękiem. Spójrzmy zresztą na Ravedeath, 1972 Heckera. Autor jest tutaj bardzo wyraźny, album emuluje jego obecność: znamy inspirujące płytę konkretne wydarzenie, wiemy, że część materiału (nagrania organów) została zgromadzona w kościele w Rejkiawiku, łatwo zlokalizować na mapie zatokę Faxaflói, której mikroklimat również mógł mieć wpływ na wizję muzyki zaproponowaną na albumie (np. wyłaniające się od czasu do czasu skojarzenie z akwatycznymi tematami Gas). Ravedeath jest płytą autorską, idiosynkratyczną, subiektywną, postmodernistyczną. Aktualną. Polecam przy okazji recenzję Michała Hantke, z którą w pełni się zgadzam.

Analogicznie przedstawia się sytuacja wśród tych twórców nowych gatunków, którzy sięgają po ambient jako konwencję równorzędną dla obranej jako bazowa. Debiut How to Dress Well określano niekiedy etykietką ambient r'n'b. Obszerne ambientowe cody odnaleźć można w post- i avant-metalowych kompozycjach takich projektów jak Locrian lub Alcest. Ambient traktowany jest tutaj jako symbol utraty kontroli nad materią, rozmycia się struktur kompozycyjnych w swobodny, bliski muzyce free, dryf w podświadomość, zawierzenie intuicji i budzonym skojarzeniom – postawa przeciwna dla ścisłej wierności kanonicznym regułom czy spychania rekwizytów gatunku do roli wypełniacza przestrzeni. Michalak i Kaliski udanie kreują się na artystów-domatorów, niezbyt profesjonalnych, tajemniczych w stylu sąsiada, który ma wiecznie spuszczone żaluzje i wychodzi tylko do sklepu. Zbliża ich to do światowych trendów leżących u podstaw nowych gatunków. Twórcy chillwave'u, witch house'u, post-dubstepu czy wielu odmian lo-fi są domorosłymi producentami (lub na takich się kreują), odseparowanymi od przestarzałego już świata muzycznych scen, kolektywów i managementów.

***

Nawet spoglądając z perspektywy odbiorcy słuchającego ambientu z doskoku udało się jednak wymienić kilku twórców, którzy coś wnieśli, przynajmniej do mojego postrzegania stylistyki. Nie mogą oni jednak liczyć na większą popularność, choćby połowicznie dorównującą sławie twórców, którzy, nie będąc przecież pionierami, jeszcze 4-5 lat temu bez trudu przebijali się na listy roczne publikowane przez media prasowe i internetowe dalekie od koncentracji na ambiencie. Być może wina leży po stronie odbiorców, którzy coraz tłumniej rezygnują z muzyki wymagającej choćby minimalnej koncentracji. Być może zawinili twórcy, snobistycznie podsycając wizerunek swojej sztuki jako twórczości intelektualistycznej, trudnej, stojącej w opozycji do ludycznej funkcji muzyki. Właściwie można by zamienić rozwinięcia tych zdań miejscami: obarczyć snobizmem słuchaczy, a chodzeniem na skróty artystów... Na pytanie w jakim punkcie swojego rozwoju znajduje się obecnie ambient można odpowiedzieć tak samo, jak zawsze, niezależnie od gatunku: w takim, jakim chcemy, zależnie od sił wkładanych w eksplorację najnowszych premier i wydawnictw niszowych. Jednakże będzie to zawsze odpowiedź wymijająca, niezdolna zaspokoić ciekawości co bardziej zaangażowanych słuchaczy.