czwartek, 1 grudnia 2011

Chris Watson - El Tren Fantasma

Chris Watson
El Tren Fantasma

2011, Touch


8.3



Historia moich kontaktów z nagraniami polowymi nie jest bogata. Zacząłem od soundscape'u Walking Through Tokyo At The Turn Of The Century Sary Peebles. Później była dyskografia BJ Nilsena oraz dwa winyle, na których dr Roger S. Payne udokumentował dialogi wielorybów (Deep Voices i Songs of the Humpback Whale). Ostatnio, zachęcony artykułem w Kulturze dźwięku, sięgnąłem po La Selva Francisco Lópeza – godzinny zapis audytywnego życia puszczy tropikalnej. Kompletne zaskoczenie! Rok wcześniej, w outrze jednego ze swoich własnych utworów ("Youth Jugend") wykorzystałem znalezione w Internecie sample z lasów deszczowych, miałem więc pewne oczekiwania, ale na pewno nie spodziewałem się, że dokumentalna La Selva okaże się dziełem tak muzycznym, uporządkowanym, zrytmizowanym. Autor zastrzega, że nie dokonywał późniejszych manipulacji – uchwycił po prostu stereofoniczną obfitość dobiegających zewsząd odgłosów tętniącego skrytym życiem wycinka dżungli.

Jak wspominałem w jednym z wcześniejszych tekstów, istotny fragment mojego dzieciństwa wiąże się z pewnym mostem kolejowym i przejeżdżającymi po nim pociągami. Odwiedzam to miejsce do dziś, choć o wiele rzadziej niż kiedyś, i wciąż emanuje niezwykłością, rzeczywistą nostalgią. Po doświadczeniu La Selvy, kolejowy field rec oczywiście mnie przyciągnął. Dodatkową atrakcją był zapożyczony z niemego filmu tytuł
Pociąg widmo a także zadedykowanie albumu Pierre'owi Schaefferowi i jego "Étude aux Chemins de Fer". Relacja z miesięcznej podróży meksykańskim taborem, wraz z oczekiwaniem na zapyziałych stacyjkach, kazała przypuszczać, że uobecni się aura doskonałych Dzikich detektywów Roberto Bolaño, szczególnie finalnych partii powieści, w których bohaterowie błądzą po pustynnych terytoriach Sonory. El Tren Fantasma to moje pierwsze podejście do szerokiej dyskografii Watsona i prawdopodobnie nie mógłbym trafić lepiej.

Na szczególną uwagę zasługuje centrum płyty i jego okolice. "Sierra Tarahumara" bawi się z oczekiwaniami słuchacza przyzwyczajonego przez dwa poprzednie utwory do obcowania z industrialnymi odgłosami kolejowego taboru. Przez dłuższy czas słychać tylko zwykłe odgłosy puszczy. Pojedyncze odezwanie dalekiego jeszcze pociągu wpasowuje się w nie tak, że za pierwszym razem może umknąć uwadze. Napięcie wzrasta i sięga zenitu, kiedy w trzeciej minucie, na granicy słyszalności, pojawia się filigranowa melodia wygrywana na prymitywnej piszczałce. Kiedy wsiąka w środowisko nagrania uwypukla się wcześniej ignorowane bzyczenie much i ciężki, duszny poszum w koronach pobliskich drzew – namacalność powiewu uświadamia, że albo formują nad torowiskiem baldachim albo stoją w bezpośrednim sąsiedztwie, w dwóch równoległych szpalerach, na tyle wąskich, że gałęzie wikłają się z sobą. Powiew sprawia, że skórzaste liście trącają o siebie, jakby wiosłowały w niematerialnym ciele wiatru dodatkowo go rozpędzając. Gdzieś w połowie czwartej minuty wyczulone nerwy wciąż wyczekują zbliżającego się turkotu żelaznych kół i w końcu nie wytrzymują presji: zaczynają brać za odgłos pociągu rytmiczne jak oddech smagnięcia wiatru. Podobny wybieg zastosowała Julianna Barwick w "Keep Up the Good Work" – pisałem o nim szerzej tutaj.

W następującym zaraz potem "El Divisadera" Watson nie ukrywa już, że wierność nagrań terenowych jest rzeczą względną i mimo wszystko ukrywa się za nimi autor. Sygnał lokomotywy rozbrzmiewa z potężnym opóźnieniem. W powidok dźwięku inicjującego pociąg schwytana została ławica delikatnych turkotków, multiplikujących się i rozbijających o ścianę przejrzystego, shoegaze'owego feedbacku. Na wysokości 01:25 realne sygnały kolejowe sklejają się ze swoimi wyolbrzymionymi widmami, wspólnie udając syntetyczną teksturę preparowaną z patetycznego akordu wziętego na organach. Napisałem o dźwięku, który inicjuje pociąg, bo na tym etapie płyty sięga Watson po fikcję i igra nią tak sugestywnie, że w kontakcie z "El Divisadera" wielu słuchaczy poczuje się, jak pierwsi widzowi diabolicznych sztuczek braci Lumière.

Warto poświęcić chwilę wzmożonej uwagi także "Crucero La Joya" – nagraniu, które umieszczono po "El Divisadero" na prawach kontrastu. Wizje wody i powietrza rozpraszają się, wyparte przez surowy, naturalistyczny obrazek jałowej pustyni. Wśród poszarpanych wykrotów wyschłej pemzy słychać jedynie rozdrażnione muchy i kilka beznamiętnych cykad. Każdy dźwięk symbolizuje śmierć i padlinę. Przytłaczającą atmosferę opacznej pastoralności pogłębia jeszcze dźwięk semaforu – wesoły odgłos mechanizmu wyłania z pustynnej przestrzeni miraż ryczących śmiechem szczęk i worteks obłąkanej pustki wypluwający z wewnątrz wydrążonych oczodołów fantomowe białka i źrenice, organy wzroku wlepionego we wnętrze czaszki – dziwacznie kulistej katedry poświęconej wyobrażeniu ślimaka, który mógłby wczołgać się do wnętrza porzuconej kopuły, by nosić czerep jak upiorny dom.

"Crucero La Joya", miniaturka składająca się głównie z brzęczenia poirytowanych skwarem much, nieprzypadkowo jest centralnym, piątym z dziesięciu, utworem El Tren Fantasma. Ta drobna fiszka dokumentująca pustynną fantasmagorię może pełnić rolę manifestu zarówno albumu Watsona, jak i w ogóle genre nagrań terenowych.

Po pierwsze celem nie jest tu dokumentacja sonicznych środowisk czy wzmaganie ewokatywności naturalnych dźwięków otoczenia. Ogromna większość słuchaczy nie potrzebuje widzieć źródła dźwięku, aby się go domyślać i ubarwiać podług zachcianek fantazji. Pobudzenie automatycznej reakcji, fundującej doświadczenie muzyki akuzmatycznej, nie może być dla zaangażowanego twórcy field reców wyzwaniem. Utopijnym dążeniem jest tutaj odwrotny ruch: nie tylko wyczarowanie źródła dźwięku w wyobraźni słuchacza, ale przetransportowanie go ku niemu, wywołanie awatara odbiorcy w przed chwilą wykreowanej fantazji, śmiałe rzucenie go w jego własną wizję, niepewnie wspartą na eterycznych audytywnych przesłankach. W swoich idealnych możliwościach nagranie polowe przewyższa ambient, ponieważ narzuca wysiłek dopisywania do środowiska audytywnego pracy pozostałych zmysłów. Wysłuchanie płyty ambientowej odpręża, dobre nagranie polowe zaś potrafi zmęczyć, jak prawdziwa podróż, ale i satysfakcja jest nieporównanie większa.

Po drugie zapisy dźwiękowych przestrzeni można zabrać ze sobą na słuchawkach w realną wędrówkę, by doznawać postmodernistycznego wrażenia zmysłowego mash upu: chłonięcia empirycznie nasłuchiwanej rzeczywistości, przebijającej spod dźwiękowych światów możliwych, zaproponowanych przez artystę field rec, którego akurat wzięliśmy na spacer. Nie chcę odbierać nikomu przyjemności własnych prób, więc opiszę tylko jeden drobny eksperyment, a właściwie zupełnie przypadkowy efekt. Włączcie "Crucero La Joya" na dobrych, zakrytych słuchawkach i... myliście kiedyś zęby wśród much? Czy lecą do pasty? Ja byłem przerażony! Nerwowe bzyczenie owadów zyskało oddźwięk gdzieś głęboko w psychice, kiedy zobaczyłem w lustrze swoje zęby: ich barwa, kształt, faktura wzmocniły dźwiękowy impuls i natychmiast mignęła mi przed oczami śmierć, szkielet, biel nagich kości. Po sekundzie lęku zdjąłem słuchawki i szczerze się roześmiałem, bo reakcja na dźwięk i przypadkowy obraz była totalnie irracjonalna, ale niepowstrzymana, ze wszech miar atawistyczna. Także proste: El Tren Fantasmo to field rec, jakiego szukacie. W tej niszowej, paraartystycznej kategorii nie sposób chyba osiągnąć więcej, niż udało się Watsonowi.

2 komentarze:

  1. bardzo dobra recenzja. od jakiegoś czasu śledzę bloga, podoba mi się bardzo postrzeganie muzyki przez autora. album świetny.

    OdpowiedzUsuń
  2. fajny plastyczny opis. myślę że nasze recenzje nieźle się uzupełniają.

    jeśli chodzi o muzykę konkretną/field recording to w mojej czołówce są albumy "Cycle Des Souvenirs (1995-2000)" i "Les Anecdotiques" Luca Ferrari. "La Selva" plasuje się również bardzo wysoko.

    z rzeczy nowszych, które lepiej znam, bo o nich pisałem polecam:
    -Anne Guthrie, szczególnie "standing sitting" (dziwnie stłumione dźwiękowe pejzaże)
    -Lee Patterson "Seven Vignettes" i "Egg Fry" (płonące zapałki słuchane z bardzo bliska i mikrofony kontaktowe przetapiane wraz ze smażącym się jajkiem;)
    -Pietro Riparbelli "4 Churches" (nagrane w znanych katedrach; lepsze od Jacaszka)

    OdpowiedzUsuń