poniedziałek, 5 marca 2012

Nite Jewel - One Second of Love

Nite Jewel
One Second of Love
2012, Secretly Canadian


5.1



Krystaliczną produkcją i prostolinijnością ładunku emocjonalnego One Second of Love przypomniało mi składankę Zakochane piosenki dołączoną do numeru Cosmopolitan sprzed dekady. W domu słuchało się jej często długimi ciągami podczas gruntownych, całodziennych porządków wiosennych czy jesiennych. Odnalazłem ten krążek w kartonie, wśród albumów Roda Stewarta, w bogatym zbiorze kolęd Dziennika Bałtyckiego, i wiedziony skojarzeniem z nowym materiałem Nite Jewel natychmiast włączyłem. Długo byłem przekonany, że na swoim drugim albumie Ramona Gonzalez podejmie konkurencję z Cabaret Cixous Marii Minervy lub rozwinie pomysły Genevy Jacuzzi, ale muzyczny gift z zamierzchłego wydania Cosmo utwierdził mnie ostatecznie w przekonaniu, że projekt ewoluował w stronę songwriterskiego outfitu, nawiązującego z jednej strony do Marianny Faithfull i angielskiego pop rocka (zatarty trop, do którego doprowadzić mogą analogie pomiędzy One Second of Love, a ubiegłorocznym albumem Eleanor Friedberger), z drugiej – do synth r'n'b, lounge popu, i ogólniej do nostalgii za Hall & Oates, Steely Dan, Robson & Jerome, Rickiem Astleyem, Prefab Sprout. Nie brak na One Second of Love chęci odniesienia się do reliktów, które zdefiniowały centralne lata drugiej połowy XX wieku, ale ważniejsze od resuscytacji idoli jest dla Gonzalez ponowne wydobycie na światło dzienne młodzieńczego marzenia o samodzielnym skomponowaniu przeboju na ich miarę. Ów koncept okazuje się być jednocześnie życiodajną esencją, jak i przekleństwem sofomoru Nite Jewel.

Przede wszystkim musiała Ramona – tak, jak młodzi krytycy, pragnący swoimi odsłuchami na nowo aktywować estetyki powszechnie uznane za ostatecznie zasklepione – oswoić niedzisiejszość tamtych inspiracji, niedzisiejszość częstokroć silniejszą od nostalgii. Nawet pomimo autentycznego zainteresowania trudno jest nawiązać twórczy kontakt z kontekstami, które wiodą zmurszały żywot zdezaktualizowanych kulturowych nisz. Próba przyswojenie sobie przez luminarza chillwave'u – gatunku z założenia posługującego się poetyką oniryzmu – sposobów ekspresji właściwych piosence radiowej skończyła się w przypadku Nite Jewel na wypracowaniu jednego zabiegu i natarczywym eksplorowaniu go. W wielu utworach z One Second of Love powtarza się, jak schemat, nadgorliwa ekspozycja automatów perkusyjnych, nieuzasadnione potęgowanie basów, wytrącanych w ten sposób z pożądanej roli nośnika dramatyzmu, a w końcu także banalność liryków, nie z gruntu złych, lecz pozbawionych narracyjności tak, jak gdyby faktycznie przeznaczone były dla mainstreamowych rozgłośni. Na każdą lukę kompozycyjną (obecność melodii jedynie w refrenie piosenki, identyczność refrenu i zwrotki i tym podobne bolączki) zostaje nałożony któryś z tych elementów w łatwowiernej próbie wpasowania jednego puzzla w każde miejsce układanki. Najwyraźniej rzuca się to w oczy w pseudo-ambientowym „Unearthly Delights”, gdzie Ramona rezygnuje wyjątkowo ze swoich ulubionych chwytów, a bez nich utwór rozprzęga się. Zaszczuty własną niemocą kompozycyjną szuka jeszcze pomocy u instrumentów stojących pod ręką, lecz nie używanych nigdzie indziej na płycie (akustyk, cymbałki) – użycza im (każdemu z osobna) niewielki wycinek swojej powierzchni, lecz bezowocnie.

One Second of Love udaje się zaproponować mimo wszystko pewien nowy obraz, wysnuty zgodnie z aspiracjami dobrego montażu z dwóch innych, dobrze znanych: zamglone światło, rozpłynięte w rozjarzonych pastelach, kładzie się nie na piaskach plaży lub na przemierzanych letnią nocą ulicach, lecz – dość niespodziewanie – na purytańskich domostwach, motelach i bungalowach Zachodu oczekującego na wstrząs raportu Kinseya. I o ile przy Zakochanych piosenkach sprzątało się miło, łatwo i płynnie, jak gdyby porządki były czynnością zupełnie niezobowiązującą, tak przy One Second of Love ciało sztywnieje, próbując dopasować się do charakterystycznej kanciastości loopów, do rzutkiej motoryki skandowania i ćwiczeń na masę, która podsuwa frazę gym pop jako nazwę dla nowej propozycji artystycznej Nite Jewel. Gonzalez zachowuje w spadku po swoich idolach patetyczność refrenów (udane w „Memory Man”), a od siebie dodaje dziwaczny walor muskularności (?!), toporną jakość sztangi i sprężyn. Pytanie, czy jest to efekt zamierzony, zamierzony poprzez te konkretne zabiegi (radiowe, nie sterydowe), pozostaje przez cały album bez odpowiedzi, ponieważ przenikająca go atmosfera solennego wysiłku tak bardzo nie pasuje najpierw do kobiety, potem do kobiety śpiewającej o miłości pod pseudonimem Nite Jewel, a ostatecznie także do kobiety, która zadebiutowała płytą nie pozbawioną przyjemnego ciężaru gatunkowego (mam tu na myśli konkretnie miły ciężar znoszony podczas seksu na jeźdźca), że wydaje się, jakby album nagrał ktoś zupełnie inny – autor, po którego własnowolnie bym nie sięgnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz