Składam się z ciągłych powtórzeń
Kayax, 2014
Długu, jaki polska kultura słuchania
zaciągnęła u Artura Rojka, nie da się przecenić. Nie chodzi
tylko o OFFa. Dla mnie bardziej istotna była inicjatywa wiele
wcześniejsza, a mianowicie seria felietonów – bodaj dla magazynu
XXL (?) – których nie potrafię już odszukać w sieci. Jeszcze zanim zaczęliśmy sobie wyobrażać festiwale ze współczesną muzyką rozrywkową, Rojek słuchał slow
core'u (od Low do Spain), Coldplay, Radiohead,
My Bloody Valentine, folktroniki i, jak gdyby mimochodem, pisał o tych odkryciach, często argumentując za daną muzyką przywołaniem jakiejś życiowej scenki czy uczuć, których stała się powodem albo ornamentem. Teraz brzmi to może śmiesznie, ale dekadę temu te
zespoły (zespoły!) były iluminacją i pozwoliły masie, ale to
naprawdę masie, słuchaczy rozwinąć swój gust w kategoriach ściśle darwinowskich.
Wielu nie wiedziało wówczas, że tylko krok dzieli ich od wiecznego
pokutowania w czyśćcu Pidżamy Porno czy Kultu. Chodziło o
wzmocnienie się, o wykształcenie nowych sposobów postrzegania, a
więc i doświadczania muzyki. Nie chciałem popadać w patos, ale już
za późno, zatem szybko się usprawiedliwię: jeśli uległem
nastrojowi, to tylko na chwilę potrzebną do zaznaczenia różnicy
między dwoma sposobami wyrażenia respektu. Można przenieść swoją
sympatię z człowieka na nagraną przezeń płytę i oszukiwać –
zarówno jego, jak siebie – że okazała się sukcesem. Można też
powiedzieć szczerze – zarówno jemu, jak sobie – że nie
spełniła oczekiwań i że nie ma sensu pokładać nadziei w
następnych.
Pulpit już czysty, można więc przejść do montowania. Stwierdzenie banalne, ale bez niego mechanizm szybko się zakrztusi: Myslovitz
zawdzięczają spektakularny przebieg kariery tekstom swoich
piosenek. Truizm o tyle kontrowersyjny, że krytyka, nie tylko u
nas, ale i na świecie, ma w zwyczaju ignorowanie warstwy lirycznej
utworów. Po części ze słusznej pobudki skupienia na muzyce, ale z
drugiej strony także i z uwagi na kompleks złożony z dwóch,
przystających do siebie jak ulał, połówek. Po pierwsze, gros
recenzentów nie posiada żadnego przygotowania do pracy z tekstem. Po drugie – większość wierzy ślepo, że rzetelność polega na
przedłożeniu słabego podkładu ponad najbardziej poruszający
wers. I jeszcze jeden banał: mimo że w niejednym wywiadzie Rojek
zaznaczał, iż autorami słów są jeden albo i nawet dwóch innych
członków zespołu, to nikt mu nie wierzył. Sedno sprawy tkwiło –
i tkwi nadal – w twarzy. Wszystkich bez wyjątku obezwładnia
łatwość, z jaką przychodzi przypisanie „egzystencjalnych”
tekstów człowiekowi o obliczu tak melancholijnym, jak zbereźna
jest morda Kinskiego. Twarz Rojka zasługiwałaby – zupełnie
poważnie – na szkic podobny do tego, w którym Marek Bieńczyk
zastanawia się nad facjatą Bogarta (patrz O trzy drinki z tyłu, w: Książka
twarzy). To właśnie rysy tego oblicza sprawiły, że jeśli chodzi o Myslovitz praktycznie nikt nie wyruszył na krucjatę przeciwko grzechom tak chętnie wytykanym Various Manx czy nawet niektórym projektom disco polo.
Dzięki Rojkowej twarzy oraz dzięki schematowi recepcyjnemu, który nie dopuszcza przywiązywania
wagi do jakości tekstów, niebawem będzie można w całym Internecie czytać recenzje
pozbawione wzmianki o fatalnych, wołających o pomstę do nieba linijkach. Szczytem jest tu chyba centralny utwór na płycie, „Kot
i Pelikan”, gdzie z emfazą powtarza się takie zdania, jak:
„Słysząc Franka płacz / Pelikanem mknę przez park”. Kawałek
dalej mowa jeszcze o „Grubym kocie, który głaszcze swój puszysty
brzuch / Patrząc jak...” – no właśnie, „patrząc”
rozpoczyna refren, a Rojek, opowiadający o kocie w trzeciej osobie,
„zapomina” powrócić do pierwszej, tak więc przez kilkanaście sekund
utworu można kota – przypomnę: „grubego, który głaszcze swój
puszysty brzuch” – identyfikować z autorem płyty. W kontekście tego ustępu Sebastian Gabryel pisze – niestety, bez ironii – o „niewymuszonej intymności”. To sformułowanie, a właściwie kalka językowa, kondensuje w sobie jeden z najwygodniejszych, bo od ręki załatwiających sprawę, pryzmatów, przez które można patrzeć na solowy album Rojka. Chodzi o przejście od chłopięcego britpopowca do dorosłego mężczyzny, męża i ojca, którego wszyscy Rojkowi życzą, bo w biografiach słynnych ludzi lubimy zwłaszcza mocne cezury. Były lider Myslovitz realizuje tę potrzebę z nawiązką w zakończeniu „To, co będzie”, gdzie
dziecięcy chórek – wyprodukowany na modłę najszerzej znanej
piosenki Buzu Squat, lecz znacznie bardziej żenujący niż ten sam
zabieg w „Prezydencie” Mistera D. – śpiewa przez dobrą chwilą
dwie sylaby na przemian: „ha ha” oraz „je je”. Komentarz jest
zbędny, bo czy istnieje coś bardziej nudnego i tatusiowatego („dojrzałego” i „niewymuszenie intymnego”) od dopuszczenia dzieciaków do swojej płyty i machnięcia ręką na to, co dokładnie będą na niej robić?
Wypadałoby teraz przejść do muzyki. Nie wiem tylko, czy warto zajmować się tą kwestią w przypadku
płyty, która – może wbrew oczekiwaniom autora, niewątpliwego
fana muzyki – polega nie tyle nawet na muzyce, co raczej na upodobaniu do nagrywania czegoś i na nawyku regularnego manifestowania swojego introwertyzmu i nadwrażliwości. Krótko mówiąc,
sporo tu zwyczajnego bezguścia. Niewytłumaczalne brzmienie „Tego,
co będzie”, czysto Brathankowy zaśpiew w „Czasie, który pozostał” (intonacja w wersie „Nie pozwolę ci mnie opuścić” to czysta Mlynkowa),
karykaturalna kalka z Yorke'a w „Kokonie”, mało wciągające podkłady... Żeby nie marudzić, przejdę do tego, co mimo wszystko mnie
na tym albumie zaintrygowało. Nie jest tego wiele, więc zmieściło
się bez kłopotu w dwóch pierwszych utworach: w „Lecie 76” i
wytypowanej na singla „Beksie”. Mam przeczucie – a może
pobożne życzenie – że Składam się z ciągłych powtórzeń miało
być początkowo rozliczeniem z ojcem. Pomysł ostatecznie zarzucono, ale w obu wspomnianych utworach padają
apostrofy w tonie, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Wystarczy porównać występującą tu mieszankę zapalczywości i
bezradności z wokalem „Dla taty” Lenny Valentino.
„Lato” budowane jest na sekwencji
obrazów przemocy, które spaja tytułowa data, powtarzana
na tyle beznamiętnie i często, że z sekundy na sekundę zaczyna
wyzbywać się pierwotnego, a potem już jakiegokolwiek, znaczenia. W ten sposób pod koniec kawałka mamy do czynienia
nie tyle z konkretnym rokiem, co czasem w ogóle. Trudno o bardziej
czytelny sygnał duchowej inercji, poczucia niemożności wyzwolenia
się z kręgu powtórzeń. Jeszcze jedna próba wyłamania zostanie podjęta w
„Beksie”, gdzie bohater rzuca obcesowo „wynoś się ze mnie”,
by zaraz potem zwrócić się w przeciwną stronę i wołać po
prostu „mamo”. Ta apostrofa do matki jest o tyle interesująca,
że pozostaje – obok Franka – jedynym prawdziwie bezpośrednim, bo nazywającym osobę,
zwrotem na całej płycie. Reszta apostrof – zwłaszcza te w
„Lecie” – są kierowane do anonimowych postaci, których egzystencja toczy się w
głęboko zalegającym cieniu. W tych mrocznych, transgresyjnych rejonach łatwo osadzić właśnie figurę ojca. Jest też wątek genderowy: zbuntowany
bohater nakłada sobie brokat na twarz, podczas gdy chwilę temu,
latem siedemdziesiątego szóstego, martwił się jeszcze: „Mówisz,
w życiu trzeba być kimś / Czy odejdziesz, gdy będę nikim?”,
sugerując, że to właśnie poczucie własnej znikomości jest przyczyną kompulsywnego nawracania pamięcią do przezwiska „beksa”, za mało
wymyślnego, by jego autorami byli rówieśnicy.
Mógłbym jeszcze rozwinąć trochę te
intuicje, ale zbyt łatwo je obalić, powołując się na inne –
równie nie powiązane ze sobą – wersy tych dwu piosenek, lepiej więc
przejść od razu do wniosków. Jeśli Rojek faktycznie zaczął
pracę nad swoją pierwszą solową płytą, chcąc zrealizować
jakiś koncept, to cała para poszła niestety w przeciwną stronę:
materiału amorficznego, poszatkowanego, bez lejtmotywu, na który
można by nanizać poszczególne utwory. Zakrawa to na schizofrenię,
bo wizerunek byłego wokalisty Myslovitz tak drastycznie nie zgadza
się z grafomańskimi tekstami, kiczem kompozycyjnym oraz brzmieniowym (!) i w ogóle wydaniem
albumu w Kayaksie, że nasuwa się tylko skojarzenie z jakimś
populistycznym, tandetnym Innym w Rojku, Innym, który w całości
pochłania potencjał, do którego repertuar kolejnych OFFów jest
jedną wielką aluzją. Istnieje też odmienne wytłumaczenie – mniej
poetyczne, ale korelujące ze wspomnianym wyżej fenomenem twarzy.
Polega ono na tym, że ogromna większość cech, które łatwo było
Rojkowi przypisać dopóty, dopóki ukrywał się w szeregach
zespołu, nie zdają sprawdzianu pełnej ekspozycji, jaką jest
nagrywanie solo. Możliwe, że jedna z najistotniejszych postaci
polskiej sceny muzycznej jest po prostu zupełnie przeciętnym, nudnym
człowiekiem, który – owszem – przeczytał nawet parę książek, głównie nowe, atrakcyjniejsze wydania „niegrzecznej” klasyki („Kerouac i Hesse w kolorowej oprawie, w końcu!”), ale jest rozczarowująco wolny od konfliktu
wewnętrznego albo, co gorsza, pokusy przekucia go w dzieło, gdyby ów
jednak istniał.