Michał Biela
Michał Biela
self released
Ludzie zapalają się, widząc
bibliografię złożoną z pojedynczego tomu. Czują od razu
wspólnotę z pisarzem, który wydał tak mało. Sądzą, że też musiał się męczyć na
polskim. Pisarz z jedną jedyną książką na koncie jest efemerydą
i zarazem rękojmią szacunku i ostrożności wobec słowa (te
właśnie uczucia chcemy sobie wmówić, skoro nie wolno literatury
nie cierpieć). „Facet nie siedział w papierach, widać wolał żyć” albo „Jedna książka, a potem już nic, rzucił to,
zamilkł” – mówi się z nabożeństwem, chociaż (albo „dlatego
że”) może chodzić o zwykłego nieroba (takiego jak pani i pan).
Trudno nie odnieść tej obserwacji do Michała Bieli. Mało kto
pamięta Ściankę, nikt – Kristen, Kings of Caramel było pomyłką.
Młodzi słuchacze, jeśli kojarzą dokonania tych zespołów, to z
opowieści starszych, którzy są doskonale świadomi potrzeby
lustracji dawnych kanonów, ale rzeczy, które zna się tak dobrze, że spokojnie można o nich zapomnieć, poleca się dalej
bez instruktażu w postaci kontekstów stojących za ich dawnym
powodzeniem. Dziś, kiedy ów kontekst się rozwiał, te płyty i
tamte zespoły są niewiele warte, zwłaszcza w codziennej praktyce
słuchania. Spójrzmy na Radiohead okiem wykształconym w ciągu ostatnich dwóch–trzech lat! Kto z ręką na sercu, tu i teraz, woli wrócić i
faktycznie wrócił do Please Send Me A Card zamiast posłuchać –
choćby z niesmakiem, to już emocja – nowego Protomartyr?
Solowy album Michała Bieli –
zatytułowany personaliami autora, pełni więc chyba rolę
wizytówki – mógłby nagrać każdy uczestnik dzisiejszej sceny
okołofolkowej. Więcej nawet: trudno mi znaleźć w swoim otoczeniu
osobę, która by tego nie dokonała, gdyby dać jej mikrofon, gitarę,
proste domowe studio (niewiele przesadzę, ograniczając je do laptopa z dostępem do Internetu) oraz –
powtórzmy – ponad dwa i pół tysiąca dni, które mogłaby spędzić
w towarzystwie entuzjastów i znawców muzyki. Pierwszy tysiąc zainwestujmy w naukę gry na instrumencie. Pół na staż w obsłudze software'u. Odliczmy rok na muchy w nosie. Zostają dwa lata na wymyślenie dwudziestu minut sztampowych kawałków. To chyba właśnie dysproporcję między czasem nagrywania i jego efektami należy obwiniać za oględność recenzji, z których poza
nazwiskiem artysty – skądś tam kojarzonym – niewiele daje się
wyczytać. Płyta jest krótka, zgrabna, słucha się przyjemnie.
Przypominam jednak: ta EPka to pierwszy i być może jedyny solowy
wyczyn gościa, który grał w zespołach uznawanych do niedawna za
filary obycia w krajowej muzyce alternatywnej. Ścianka i Kristen to
nazwy, które były – mniejsza o zasadność tego –
wykorzystywane w charakterze legitymacji obycia i gustu. Teraz to już
postpamięć, jakieś skrawki zapośredniczonej legendy.
Nikt nawet nie próbuje udawać, że
jest inaczej. Świat toczy się dalej. Mało kto potrafiłby wnioski ze słuchania Bieli podeprzeć historią słuchania jego poprzednich zespołów. Zresztą byłoby to śmieszne, bo EPka nie nawiązuje do niczego. Wyprowadzanie jej skądkolwiek, to jak wiązać Kyst z Joni Mitchell, ciąg Fibonacciego z muszelką rozdeptanego ślimaka. Recenzja Michała Wieczorka
składa się w całości z danych zamieszczonych na Bandcampie i wystarczy.
Ostatni z dwóch akapitów to wierne tłumaczenie tekstów piosenek. Konkluzja – nie mniej oryginalna od reszty tekstu – jest taka, że „historie, które mogły przydarzyć się
każdemu z nas, tylko Biela jest w stanie opowiedzieć
magicznie”. Te dwa akapity to wyczerpujący artykuł, z tym że słuchaliśmy innej płyty. Nie widzę magii w
tym, że doświadczony twórca nieomal plagiatuje gołowąsów w
rodzaju Enchanted Hunters (gitara w „One Summer Night” = „Bohemian Queen”) czy Coldair („Tree”
i „Oh Little Darling”, gdzie Biela imituje zblazowany wokal). Dlaczego
osoba podawana za przykład utalentowanego songwritera „komponuje”
takie pokraki jak „Treasure Chest” – utwór właściwie
niesłuchalny z winy poczwarnej tonacji uczuciowej (cichy triumf
metroseksualnego neurotyka?) i tekstu, którego infantylność nie
licuje z oczekiwaniami wobec blisko czterdziestoletniego wygi? Co było tutaj inspiracją? Dająca do myślenia
okładka „Bluszczu” czy indie książeczka dla dzieci?
Dawna renoma Bieli sprawia, że Piotr Lewandowski obchodzi się z nim, jak z jajkiem, twierdząc na
przykład, że „realistycznie podchodzi do swoich wokalnych atutów
i ograniczeń”. Zręczny eufemizm na zgrzytliwy głos z trudem
pokonujący wiraże linii melodycznych (kto podjął decyzję o brutalnej dla ucha ekspozycji tego wokalu?). Nie dziwię się, trzeba łagodzić dysonans produkowany przez nerwowy, rozdygotany slow core (druga połowa wydawnictwa). Nie dziwię się, ale słyszę kilka ramotek,
które powstawały – jeszcze raz – blisko siedem lat! Wyobrażam
sobie, że Biela ma pełne szuflady takich kawałków. Nie wiem,
czemu wybór padł akurat na te szkice, ledwie okrzepłe mimo
długotrwałego leżakowania. Może to tylko zapowiedź „czegoś
naprawdę”, czegoś – jeśli już koniecznie trzymać się
ogranej estetyki miejskiego folku – w stylu „Flood Water”
(narracja, z której jako jedynej na płycie wyłania się
jakaś osoba, postać, pogląd na Sprawy).
Oczywiście niniejsza recenzja to
pomyłka. Kwestia złego nastawienia, a może oderwania od
rzeczywistości. Rozwydrzony buc nie śledzi ewolucji podejścia do
muzyki. Oczekuje wielkiego albumu, podczas gdy, halo, ludzie od paru
dobrych lat nagrywają perły po sypialniach i nie zależy im już
ani na ołtarzykach, ani na kochających sztukę małolatach. „Dziś
technologia pozwala nam…”. Tak, jasne. Rozumiem
konwencję. „Renoma, ba!, ale gość chciał się właśnie od niej
odciąć…”. To też rozumiem. „Szałasek tak bardzo przeczulony
na hype (zresztą kategoria XIX–wieczna), a płytę można kupić
tylko na koncertach!”. Nie, ja wiem, że to jest nagranie
sporządzone dla znajomych, wiernych fanów albo i samego autora.
Wszystko to pięknie, mój sprzeciw budzi tylko bezpretensjonalność
oraz rozczarowanie, jakim – jeśli się powtarza; jeśli chce się ją wypracować – nasyca ona kontakt z muzyką. Biela jest bezpretensjonalny w taki sam sposób,
jak pisarz z jedną książką. Nie przejmuje się własną
twórczością. Nie przejmuje się upływem czasu (z wywiadów wynika
co innego, ale trzysta sześćdziesiąt cztery
tygodnie mówią za siebie). Ale kto ma się przejmować, jeśli samemu autorowi jest
obojętne, czy i co nagra? Ja, bo mam jakieś oczekiwania wobec tego, co słucham? Mało fair.
Widzę oczami wyobraźni – i odradzam, bo jest tylko
iluzją dojrzałości – pracę nad zubażaniem utworów pomieszczonych na Michale Bieli po to, by
odsączyć z nich wszystko, co może pomylić się z esencją. Im
mniej, tym lepiej. Minimalizm. To, co zostało MUSI być esencją, bo zostało. Błędne koło, a do tego narcystyczne pragnienie utrafienia w punkt między
sednem, a skromnością. Balansowanie staje się usilne, równowaga –
uzależniona od kija w dupie. Rezultat? Nuda, którą zgrabnie
podsumował Cioran w Ćwiczeniach z zachwytu. To jego zdaniem „dyletantyzm powodowany brakiem witalności i obawą, aby nie być lub nie wydawać się zbyt głębokim”. To, co głębokie albo choćby się takim wydaje, jest o krok od pretensjonalności, staje kością w gardle tak zwanemu luzowi, „wyczilowaniu”, które służy dziś za mechanizm obronny przeciwko wymogom, jakie stawia kultura rzekomego wyczerpania. Wszystko już napisano, zagrano, usłyszano, więc nie porywajmy się na nic. Twórzmy to, co sprawia nam przyjemność i pomaga się zrelaksować. Ja to rozumiem. Nie pochwalam, bo jest filisterskie i nie wiem, po co mówić o sztuce, skoro w tej roli lepiej sprawdza się Xbox, ale rozumiem. W tym samym czasie polecam sobie jednak przypomnieć – najlepiej wypisać na czole – płyty i książki, które były bezpretensjonalne i jednocześnie uwodziły. Macie minutę.
Pewnie, „uwodziły” to za mało. Przecież chodzi o formowanie świadomości. Przeoranie jej wte i wewte. Chodzi o płyty zbójeckie. Tych najważniejszych pozycji nie daje się u–żywać. Ich zastosowanie jest „ograniczone” do prze–żywania. Dzięki nim poznajemy smak życia, które jest prze–sadne, wyolbrzymione. W TEJ muzyce nie chodzi o generowanie „fajnego nastroju”. Niech tatusiowie i mamcie odprężają się przy konsoli albo na zakupach, a muzyka niech pozostanie towarzystwem, a czasami nawet bronią albo i budulcem, bo nic tak nie pokrzepia jak usłyszeć od kogoś, komu poleciliśmy X: „Nieee, wiesz, wolę jednak Y. To jest jakieś dziwne, zbyt serio dla mnie”. Czujemy się wtedy wyjątkowi. To pretensjonalne. Czujemy się wielcy, bo mamy pretensje do świata. Bóg umarł, więc pozwalamy sobie być wkurwionym. Został nam ojciec, który jakby coraz mniej wiedział, im wyraźniej łysieje. Ludzie nie mają gustu, kretyni. Przypomnijmy to sobie. Artysta powinien nas do tego zachęcać. Ma uczyć nas, maluczkich, wzniosłości, a nie że okres z jednej strony siedmiu lat, a z drugiej – niemal czterdziestu, potrafi niczego z sobą nie przynieść, spełznąć na niczym i należy to przyjąć z uśmiechem.
Pewnie, „uwodziły” to za mało. Przecież chodzi o formowanie świadomości. Przeoranie jej wte i wewte. Chodzi o płyty zbójeckie. Tych najważniejszych pozycji nie daje się u–żywać. Ich zastosowanie jest „ograniczone” do prze–żywania. Dzięki nim poznajemy smak życia, które jest prze–sadne, wyolbrzymione. W TEJ muzyce nie chodzi o generowanie „fajnego nastroju”. Niech tatusiowie i mamcie odprężają się przy konsoli albo na zakupach, a muzyka niech pozostanie towarzystwem, a czasami nawet bronią albo i budulcem, bo nic tak nie pokrzepia jak usłyszeć od kogoś, komu poleciliśmy X: „Nieee, wiesz, wolę jednak Y. To jest jakieś dziwne, zbyt serio dla mnie”. Czujemy się wtedy wyjątkowi. To pretensjonalne. Czujemy się wielcy, bo mamy pretensje do świata. Bóg umarł, więc pozwalamy sobie być wkurwionym. Został nam ojciec, który jakby coraz mniej wiedział, im wyraźniej łysieje. Ludzie nie mają gustu, kretyni. Przypomnijmy to sobie. Artysta powinien nas do tego zachęcać. Ma uczyć nas, maluczkich, wzniosłości, a nie że okres z jednej strony siedmiu lat, a z drugiej – niemal czterdziestu, potrafi niczego z sobą nie przynieść, spełznąć na niczym i należy to przyjąć z uśmiechem.