I „Gdy nastał rok ’90,
zniesiono cenzurę i okazało się, że można wydawać, co się
tylko chce. Ludzie byli tak głodni tej wolnej książki i prasy,
że nikt nie myślał o redaktorze, korektorze, tylko się
wydawało na potęgę. Z błędami, byle jak, aby wydać. Aż
przyszedł moment, kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód i zaczęliśmy
zwracać uwagę na jakość. Tak samo było z innymi dziedzinami
życia – z jedzeniem, ubraniem. Nagle zaczęło nam się
czemuś «źle czytać».
Wydawcy zdali sobie sprawę, że trzeba zacząć pracować nad
tekstem”. Tę wypowiedź
Teresy Kruszonej o zapleczu pracy nad książką można
przełożyć na sytuację prasy muzycznej (przynajmniej tego
jej odłamu, który dotyczy szeroko pojętych produkcji
rozrywkowych). Po tym, jak zaspokoił pierwszy głód egalitaryzmu, Internet „zaczął się czemuś źle czytać”, powrót drukowanych periodyków był więc kwestią czasu (dziś, z
perspektywy tegoż czasu, łatwo się mówi). Tworzonego na serio pisma o płytach – szeroko kolportowanego, na zadowalającym poziomie merytorycznym i
atrakcyjnego wizualnie – nie mieliśmy od bardzo dawna, ale zdaje
się, że do niego dorośliśmy (mam na myśli zarówno czytelników, jak autorów). Jeśli ten etap się opóźniał to nie tylko z winy trudnej sytuacji rynkowej. Pułapki
mnożyły się na też na subtelniejszej płaszczyźnie metody, filozofii,
emocji. Pismo muzyczne ma dziś zupełnie inny status niż kiedyś. Jaki? Pomyślmy.
Głód pobudza
wyobraźnię, pcha do poszukiwań, ale i rodzi sprzeczność: kto
długo nie jadł, fantazjuje o kawiorze i ostrygach, a przy pierwszej okazji zajada ze smakiem
chleb dla konia. Można było podejrzewać, że wielu czytelników, a tym bardziej wydawców,
zadowoli się byle czym: pismem z błędami, nieciekawym,
bez tematu, bo przynajmniej byłoby to „coś”, jakaś podstawa do
podsycania pragnień. Przeglądanie lifestyle’ówek i stripów w
tygodnikach opinii wykształciło w fanach słuchania jeden
niepozorny postulat: niech czytanie o muzyce będzie tylko „jakieś”,
niech się tak szybko nie kończy i niech stoi za nim autor, a nie
copywriter (swego czasu kilka
stron o muzyce można było znaleźć w gazetce firmowej
Rossmana; nie opatrywano ich sygnaturą i tylko tym różniły się od tego, co pisze o płytach przysłowiowa „Polityka”). Obecnie dysponujemy aż dwoma „poważnymi” kwartalnikami. „Noise” już jest, lada moment ukaże się reaktywowane „M/I”.
We wsparciu okazywanym obu inicjatywom przewija się pytanie o sens wydań na papierze. Wahanie słuszne, z wielu
względów, ale oparte na błędnym założeniu, że periodyki tworzy się wyłącznie dla czytelników. Pomija się reklamodawców, tych „uczciwych”, którzy w piśmie o muzyce chcą zaprezentować swoje muzyczne inicjatywy, ale przede wszystkim pomija się autorów. Czasopisma nie są tylko ich, ale również dla nich.
Czytelnik faktycznie nie
potrzebuje papieru albo inaczej: potrzebuje go, ale nie tak bardzo
jak autor. Ten ostatni nieomalże zniknął nam z oczu z winy
polityki wyznawanej przez internetowe serwisy o płytach. Klikalność,
statystyki, przystosowywanie materiałów dla wirtualnego (a więc
często, dosłownie, nieobecnego) odbiorcy – to wszystko autora
podważało, by w końcu niemal go wyrugować, i dopiero papier pozwala odżyć, „odtworzyć się” podmiotowi organizującemu tekst. Dopiero na papierze „czemuś
głupio” powielać informacje od wydawcy, dopiero na papierze dostępnym w Empiku niezręcznie być jednym
z tysiąca przeciętniaków, którzy właściwie nie wiedzą, po co zabrali się do pisania o płytach. Na papierze, w odróżnieniu od egalitarnego i
wszechobecnego Internetu, ktoś nas bowiem znajdzie, a nawet
zapamięta (tutaj dopiero wkracza do gry perspektywa czytelnika i jego rola, polegająca na krytycznej ocenie czytanych treści). To paradoks, podejrzewałbym nawet że wywiedziony z dziadowskiego sentymentu dla druku, ale z drugiej strony dysponuję wyraźnym wspomnieniem
najwyżej trzech albo czterech tegorocznych publikacji internetowych (w tym własnych),
a „Noise” – nie ma to nic wspólnego z tym, że nabyłem go niedawno – pamiętam cały, nawet jeśli parę drobiazgów
wolałbym zapomnieć.
II Wywiad z Ghost B. C.:
zbędne przecinek i spacja po „Ghost” (strona 10, wers 25); brak
przecinka przed „przyjacielu” (s. 15, w. 4 od końca). W rozmowie
z Michaelem Girą „ja” zamiast „je” na stronie 18, zbędny
przecinek między „w końcu” a „Bob” (s. 20). Kolejny po „zespołu” w leadzie. Post
scriptum autorstwa Małgorzaty Halber co najmniej niepotrzebne. W paruset
znakach zmieściła więcej błędów stylistycznych i
interpunkcyjnych niż udało mi się znaleźć w 2–3 rozległych
artykułach. Kawałek dalej, w tekście o D. E. Edwardsie, znów
brak przecinka (po „Wovenhand”), znów w leadzie. Tamże, w pierwszym
akapicie trzeciej kolumny na s. 23, zamiast „skały” powinna być
„opoka”; do tego rażące powtórzenia w szóstym i dziesiątym
akapicie („przekonywać” i „nastolatek” duplikowane w
sąsiednich linijkach). Cyprian Łakomy ma też problem z konsekwencją: „Dark
Americanę” zapisuje wielkimi literami, a nazwy innych gatunków już
małymi. Pojawiają się słowa przeniesione w niewłaściwych
miejscach (nie po całej sylabie, lecz losowo – w środku wyrazu) i
sklejone ze sobą („jakszansa”, „własnegoprofilu”,
„czyneo-crustowej”). W leadzie do tekstu Arka Lercha zabrakło
partnera jednemu z przecinków: „Czym do cholery, AmRep zasłużyła
sobie na pełnometrażowy film”. Tak to wygląda już na etapie rozgrzewki.
Na stronie 50, w
wywiadzie z Odrazą, druga wypowiedź Stawrogina jest chyba urwana. Ze strony 56
dowiadujemy się, co takiego Page Hamillton porabiał w „lalach
80.” (trzecia wypowiedź muzyka). W trzynastej linijce recenzji
Death Grips rzuca się w oczy podwójna spacja (między „jednak”
i „pytanie”). W części recenzji Łukasza Dunaja można natrafić
na niekonsekwencje w stosowaniu kursywy do zapisu tytułów albumów
(kilkukrotnie w eksponowanym opisie Ótta). Bartosz Cieślak w
miernym artykule „Hipsterjugend” próbuje przywrócić podziały
subkulturowe z użyciem takich sformułowań jak „sierściuchy”,
„wełnianoczapkowi” czy „wąskospodniowi”. To chyba jedyne
źródło zażenowania w całym piśmie, ale naprawdę znaczne.
Dezorientować może jeszcze jeden drobiazg: autorzy artykułów
wstępnego i finalnego rzucają „kurwą” i „ruchaniem”, a sam
Bezimienny Ghul parokrotnie zwraca się do Dunaja słowami
„zauważ, proszę”. Iście groteskowa uprzejmość. Z tej samej
półki: „faki” – zdaje się, że nagminnie stosowane przez
Philipa Anselmo – w przekładzie zmieniły się w „pieprzone” i
„cholerne”, co dziwi tym bardziej, że tłumacz pozwolił
bohaterowi rozmowy raz czy dwa wyrazić się bardziej dosadnie. Na koniec kwestia hamletowska: czy aby na pewno czoło Piotra
Weltrowskiego – uchwycone na tle nawy rozpikselowanego kościoła –
jest najlepszym sposobem na pożegnanie czytelników pierwszego
numeru pisma?
Nie jestem profesjonalnym
redaktorem/korektorem, a jednak bugów znalazłem wiele
więcej, powyższa lista nie jest kompletna. „Znalazłem” to
zresztą nie najszczęśliwsze określenie, bo nie szukałem. Usterki narzucają się same. Dlaczego w ogóle o nich wspominam?
Przecież „nie o to chodzi”. Czyta się? No, czyta. Ale „czemuś
źle”. Poprawność jest istotna, nie tylko „tak w ogóle”, dla
zasady, również ze względu na profil pisma. Przede wszystkim
pierwszy numer „Noise” propaguje lekturę lekką, przeznaczoną
do swobodnego odbioru. Każde potknięcie (zwłaszcza te
niezamierzenie eksponowane w leadach) zmniejsza płynność, osłabia dynamikę. Cierpi tempo czytania, a wraz z nim rzutkość tez oraz konkluzji, szczególnie w rozmowach. W
wywiadzie dla „Violence” redaktor naczelny zapewnia: „Chciałbym,
aby właśnie kryterium jakościowe pozostało zawsze jedynym
obowiązującym”. Dobre chęci potwierdza anegdota o problemach
technicznych, z winy których „trzeba było przejrzeć «na
piechotę» wszystkie
teksty, blisko 90 stron”. Prawdę mówiąc, taka objętość, zwłaszcza dla paru osób, przeglądających pismo równocześnie, nie powinna stanowić
wyzwania. Mowa tu nie o jednolitym tekście, który utrudnia „odświeżenie” oka, lecz o segmentach, rozmaitych gatunkowo (wywiad, felieton, recenzja) i gwarantujących niemało światła. Błędy interpunkcyjne czy literówki nie są tu dziełem
przypadku albo lenistwa, lecz roztargnienia i/lub niewiedzy osób
odpowiedzialnych za obróbkę i skład materiału.
III W grę wchodzi też stres. W myśl obserwacji Teresy Kruszonej z książkami stało się
to samo, co z jedzeniem i ubraniem, ale korektorce nie chodzi
przecież o samą jakość produktów. O wiele ważniejsze jest to,
co z tą jakością robimy. Dzisiejszy Akakij Akakiewicz starałby
się o płaszcz dla lansu, nie z powodu zimna. Wolność polega na tym, że paląca potrzeba wejścia w
posiadanie rzeczy niezbędnej, niezastąpionej, zmienia się w kaprys wytwarzania i obiegu towarów, które gwarantują nie przetrwanie, lecz przeciwnie: oderwanie myśli od przyziemnych pragnień. Kryterium luksusu nie jest samo istnienie czegoś, lecz tego czegoś bycie jakimś. Zgadzam się z Mariuszem Hermą, że pismo o muzyce nie jest konieczne. Periodyk płytowy zaspokaja potrzeby wyższego
rzędu, jest towarem ekskluzywnym, i zdaje mi się, że ten fakt autorów „Noise” onieśmiela.
Usterki, które wyliczyłem, zachowawcze recenzje,
które zlewają się w jeden tekst, mimo że pisali je różni
autorzy, a także oddanie głosu muzykom (większość numeru stanowią
wywiady) – wszystko to daje się czytać jako symptomy publicystycznej tremy. Zdarza się
też, że zespół „Noise” „nie wie, co zrobić z rękami” i
wsadza je we wszystko: w luz, w nostalgię, w trzeźwy profesjonalizm
i zarazem atmosferę spotkania przy piwie. Autorom wysłano stylebook
i jednocześnie zachęcono do swobody. Część z nich zbytnio
przywykła do publikowania w Internecie i zestresowała się wizją wyjścia na salony, niezgodne z ideologią (tak, niektórzy autorzy „Noise” są wciąż jeszcze przekonani o jej prawomocności!) muzyki metalowej czy, jak chciałaby redakcja pisma, ekstremalnej. Chcieliby, lecz boją się.
Łatwość, z jaką czyta się „Noise”, jest łatwością relacji opartej na kompromisie. Obie strony nie wymagają od siebie za wiele, wychodzą sobie naprzeciw. Tego typu grzeczność jest jednak możliwa tylko dopóty, dopóki stosunki się nie zacieśnią. Jeśli nie wytworzy się głębsze porozumienie, kontakt szybko zanika. Stąd też kurtuazyjne utyskiwania czytelników na zbyt małą objętość kwartalnika, są moim zdaniem podszyte rozczarowaniem innego rodzaju: „Noise” jest nie tyle za krótki, co za lekki. Nie niesie z sobą kontrowersji merytorycznej, a co za tym idzie nie projektuje opozycji, która z kolei w toku dyskusji mnożyłaby punkty widzenia i prowokowała opinie (ważna liczba mnoga). Redakcyjna definicja „krytyczności” wymaga jeszcze doszlifowania, a okazja ku temu nadarzy się może w momencie, gdy zawęzi się pula istotnych postaci do wywiadu, w chwili, gdy materiału trzeba będzie szukać na innych ścieżkach. „Dziś, w dobie Internetu, wydawanie pisma muzycznego na papierze nie ma sensu” – podważenie tego aksjomatu to dopiero początek emocjonującej drogi. „Noise” nie jest dla mnie z uwagi na profil omawianej muzyki, mam jednak wrażenie, że niewiele brakuje: można przecież pisać o, dajmy na to, black metalu w sposób światowy, czyli – mówiąc w skrócie – bez ciągłego rzucania okiem przez ramię, w przeszłość konwencji. Darzenie sentymentem reguł konkretnego decorum sprawia, że poświęcony mu dyskurs kamienieje. Ale dość już, zaraz zacznę bredzić coś o Orfeuszu, a przecież czas pokaże.
Łatwość, z jaką czyta się „Noise”, jest łatwością relacji opartej na kompromisie. Obie strony nie wymagają od siebie za wiele, wychodzą sobie naprzeciw. Tego typu grzeczność jest jednak możliwa tylko dopóty, dopóki stosunki się nie zacieśnią. Jeśli nie wytworzy się głębsze porozumienie, kontakt szybko zanika. Stąd też kurtuazyjne utyskiwania czytelników na zbyt małą objętość kwartalnika, są moim zdaniem podszyte rozczarowaniem innego rodzaju: „Noise” jest nie tyle za krótki, co za lekki. Nie niesie z sobą kontrowersji merytorycznej, a co za tym idzie nie projektuje opozycji, która z kolei w toku dyskusji mnożyłaby punkty widzenia i prowokowała opinie (ważna liczba mnoga). Redakcyjna definicja „krytyczności” wymaga jeszcze doszlifowania, a okazja ku temu nadarzy się może w momencie, gdy zawęzi się pula istotnych postaci do wywiadu, w chwili, gdy materiału trzeba będzie szukać na innych ścieżkach. „Dziś, w dobie Internetu, wydawanie pisma muzycznego na papierze nie ma sensu” – podważenie tego aksjomatu to dopiero początek emocjonującej drogi. „Noise” nie jest dla mnie z uwagi na profil omawianej muzyki, mam jednak wrażenie, że niewiele brakuje: można przecież pisać o, dajmy na to, black metalu w sposób światowy, czyli – mówiąc w skrócie – bez ciągłego rzucania okiem przez ramię, w przeszłość konwencji. Darzenie sentymentem reguł konkretnego decorum sprawia, że poświęcony mu dyskurs kamienieje. Ale dość już, zaraz zacznę bredzić coś o Orfeuszu, a przecież czas pokaże.