Przecież ostrzegałem
Wytwórnia Krajowa, 2015
I Siłą Taco Hemingwaya – o ile wypada mówić o sile w kontekście tej postaci – jest to, iż potrafił wspiąć się o jeden schodek wyżej od bohaterów i adresatów swoich piosenek. Nietrudno jest wyobrazić sobie bardziej elokwentnego narratora czy też oko obdarzone większą wnikliwością, ale mimo wszystko Hemingway zna więcej słów i jest bardziej głodny detalu niż Piotr – jego własne nemezis – czy dziewczyny, które portretuje. Łukasz Łachecki ma rację, pisząc, że „figury hipsterów, bywalców, korposzczurów, głupiutkich studentek i zapijaczonych dekadentów z Planu B zużyły się mniej więcej w czasach, gdy Szcześniak wrzucał do sieci swoje pierwsze dzieło, Hitlera w poszukiwaniu elektro”. Jedyne, co mi tu nie pasuje, to tygodniki opinii. Owszem, Taco mógłby je podczytywać, gdyby tylko lektura tego rodzaju nie leżała w zasięgu jego własnych protagonistów i słuchaczy, do których kieruje swoje nagrania. Ryzyko zrównania poziomów jest zbyt duże, dlatego Filip sięga po notatnik flaneura, źródło, z którego nie da się przygotować do matury z WOS-u (naszym – starców – zadaniem jest przeoczyć oczywistość tego gestu). Hemingway nie streszcza „Polityki”; wszystko to jego „własne” przemyślenia, nabazgrane na serwetkach i przypadkiem zbieżne z biadoleniem socjologów circa 2009. Szcześniak jest zauroczony spryciarzami, którzy zamiast dyplomu postawili na „życiologię”, i próbuje wpisać się w ów etos.
Ten pomysł na siebie może i jest prościutki, ale wystarczający.
Różnica poziomów zostaje zachowana, tu i ówdzie nawet lekko się
ją obnosi, na przykład używając powszechnie zrozumiałych
archaizmów. To, że są powszechnie zrozumiałe, nie ma znaczenia,
ważne, że „tak się już dzisiaj nie mówi”, a zatem słuchacz,
do którego Taco się zwraca, może na niego zareagować
mniej więcej tak, jak jury Akademii Sztuk Pięknych odebrało
teczkę Jeda Martina, bohatera Mapy i terytorium Houellebecqa:
„To wrażenie nieco niedzisiejszej powagi, jakie wywoływał, wzbudziło ich przychylność; najwyraźniej mieli do
czynienia z kandydatem oryginalnym, wykształconym, poważnym,
zapewne pracowitym”. Mówiąc o archaizacji, mam na myśli
nie tyle nawet konkretne wyrazy (chociaż je także; na przykład „pieprzyć” w roli przekleństwa budzi uśmiech nostalgii), ile raczej sposób ich podania: Hemingway
przemawia na tyle „poważnie i pracowicie”, że jest w tym
niedzisiejszy, przynajmniej w stosunku do tego, co dziennikarze sądzą
na temat młodzieży. Dlatego też może się z nim identyfikować
chłopaczyna, który czuje się dotknięty diagnozami na własny
temat, bo pilnie się uczy i źle ubiera, zarazem
nie będąc w stanie dokonać czegokolwiek, co dałoby się
mgliście skojarzyć z uprawianiem sztuki.
II Niechęć do
otoczenia, jakiekolwiek by ono by nie było, skłania zwykle do
wywyższenia się ponad nie, choćby o centymetr, jak w wypadku
Hemingwaya, czy o tychże centymetrów trzydzieści, jak u Fisza,
który jest jego wizerunkowym ojcem. Michał Hoffmann obrał na swojej solowej płycie odmienną –
można nawet powiedzieć: przeciwstawną – strategię i z jej
pomocą się obsrał, ot tak sobie, za co mamy mu bić brawo. Afrojax nie tylko wyrzuca
innym – tym z okładek „Gali”, a zwłaszcza, jak mi się zdaje, Katarzynie i Maciejowi Dowborom – że śmierdzi im z ryja, ale jeszcze siłą otwiera im usta i wybiera
z nich łajno, dodatkowo gmerając w okolicach migdałków w
poszukiwaniu najgęstszych, sytych złogów. Wysmarowany kałem,
opity plwociną, zaczadzony pruknięciami kuców, staje się gówno w
gówno podobny do własnych adwersarzy i tyle, pointa. „To nie
Groucho Marx na okładce mojej płyty, to mój własny kutas”,
pisał Hoffmann na swoim fan page’u. Jestem innego zdania. Za chuja został tu przebrany Szczepan Sadurski i niestety prześwieca. Humor, prowokacja – zawartość Przecież ostrzegałem można nazywa dowolnie. Ważne, że w tej formie to już było, a czas – mijając – wyposażył to jeszcze w dreszcze żeny.
III Kiedy słyszę, jak
Afrojax boryka się z rozruszaniem „r” do poziomu drgań, przy
którym staje logopedom, albo kiedy zasysa zbyt obficie gromadzącą
się ślinę, robi mi się przykro, że na tej jego wypieszczonej płytce nie ma ani jednego bulwersującego momentu. Album budzi niemal
wyłącznie litość, z którą na dłuższą metę trudno
się uporać (to samo Eis, „rapujący” – o zgrozo – o hajsie i stringach). Kiedy słuchacz jest przytłoczony współczuciem dla
muzyka, to znaczy, że ktoś gdzieś coś wygrał, tylko nie bardzo
wiadomo kto. Wyobraźmy sobie, że stoimy w kolejce do kiosku, a
przed nami jakiś facet kupuje „Dobry humor” albo „Super
dowcipy”, płaci, wertuje gazetkę, a na jego usta wypełza uśmiech (skąd? z jakiej nory? z nosa, ojczyzny gili i kóz?), będący równie nie na miejscu, co pyton-gigant u
niemowlęcia. Mamy XXI wiek i oto widzimy dorosłego (rocznik ’78), który –
niczym bośniacka sierota kamykiem – bawi się humorem tak
czerstwym, że chciałoby się poprosić o numer konta lub dzwonić po pomoc. Tylko dokąd? Komu wpłacać?
Troszczę się nie od czapy. Afrojax to na krajowej scenie
muzycznej postać wyjątkowa. Nie jestem pewien, ale chyba nigdy
wcześniej tak niewielu nie potraktowało równie ciepło kogoś tak pozbawionego talentu. W ten sposób recepcja jego twórczości oraz osoby
postawiła Hoffmanna w położeniu niepełnosprawnych, z którego zapewne się cieszy. Niech za przykład
posłuży analiza tekstów Afrokolektywu, której redakcja
Screenagers podjęła się – jak sądzę – żeby pocieszyć ich
autora. Do dziś gratuluję tego posunięcia, bo rzadko się zdarza,
by recenzenci z własnej nieprzymuszonej woli oferowali artyście
pokrzepienie w postaci górnolotnej blagi na jego temat. Na tym
moglibyśmy zakończyć. „Trochę
przypomina zespół Niwea. Dla mnie super”. Brak
jakiegokolwiek odgraniczenia się – ironią, patosem, położeniem
lachy, czymkolwiek – od tego, na co się narzeka, czym się
gardzi i w co się wciela na pohybel tamtym, jest najzwyczajniej w świecie smutne, jednak w dalszym ciągu
nie doszliśmy do tego, iż Hoffmann nagrał album, przed którym
ostrzega. Nieważne: z przekąsem czy nie. Ta przestroga jest
prawdopodobnie najbardziej lizusowskim manewrem tego roku, przynajmniej jeśli chodzi o
muzykę. Udawanie, że się prowokuje i robienie z tego płyty, jest mniej więcej równie
żałosne, co dopraszający się o pomoc ludzie na wózkach. Już
lepiej, kiedy na pełnej piździe wjeżdżają do
tramwajów po nogach nadgorliwców,
którym ulitowanie się nad kaleką przypomina złotą erę elekcji
na gospodarza klasy.
Przejęcie
dyskursu grupy społecznej, którą się wyśmiewa, jest chlebem
powszednim adresatów płyty. Afrojax nagrał pochwałę tego
„chlebu”, odę na cześć zaangażowanego trollingu. Srajdozbiór
Kapeli wchodzi w koniunkcję z gównoidą Żulczyk, plony gniją,
lecz przeświadczenie,
iż dorzucany do pieca węgiel transmutuje w złoto się umacnia.
Każdy, do kogo Hoffmann kieruje swoje nowe wydawnictwo, mógłby
powiedzieć o fladze jakiegokolwiek kraju, zwłaszcza własnego, że
jest szmatą, i jeśli jeszcze tego nie zrobił, to wyłącznie
dlatego, że nie ma ku temu powodów, nikomu to nie robi. Jaro już i tak jest blady. A zatem jeśli
na Przecież ostrzegałem cokolwiek się pokonuje, to nie granicę dobrego smaku,
tolerancji czy perfidii, lecz poprzeczkę, którą – bardzo wysoko
– stawia przed ludzkością pytanie „po chuj?”. Jeśli nie znajdujemy
na nie odpowiedzi, to danej rzeczy nie robimy.
Afrojax poszedł pod prąd mechanizmu, któremu zawdzięczamy przetrwanie, jeśli nie cywilizację. Podjąć się z
premedytacją czegoś zarazem czasochłonnego i z góry
pozbawionego rezultatów, czegoś, na co miliony codziennie machają
ręką, wymaga wizjonerskiej tępoty i zgody na swoje odejście w
niebyt. Dzięki Bogu za darwinizm, jakby skomentował Planetę małp Sadurski. Boże, za co ta susza?
IV Myślałby kto, że
gorzej być nie może. Ale nie, Hoffmannowi japa się nie zamyka i przebiera brwiami:
„hola, hola, hej, hej, hej, ja tu pułapkę zastawiłem”.
Niełatwa sprawa, bo jak tu odmówić biedaczysku wpadnięcia? Oto gość, który spędził godziny, ciesząc się na myśl, że jeśli jego
płyta kogoś wkurwi, to znaczy, że działa, jeśli ktoś ją zbeszta – też się udało. Recenzje pozytywne (które w sumie nie mówią
wiele ponad to, że autor tekstu śmiertelnie się znudził, ale nie ma
ochoty tego przyznać, bo wcześniej wykonał kawał roboty, godząc się z tym, że takie czasy – awangardy, instalacje – więc i na stolec trzeba spojrzeć inteligentnie) muszą
źle wpływać na samopoczucie Afrojaxa jako na autora tej konkretnie
płyty. Zaspokoiłby go dopiero tekst pełen inwektyw. Jeszcze nie czuję
ssania, więc chyba mi się nie powiodło. Liczę jednak, że już niebawem, bo sepleniący muszą robić naprawdę mokrą laskę. Czy tak dobrze?
Pierdol się
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńAutorze, odtwórz to Krystynie Pawłowicz i wtedy zrozumiesz, po co Afro to tworzył. Jak dla mnie, płyta roku.
OdpowiedzUsuń