The Knot
2009, Merge
7.5
Noisowy, delikatny w gruncie rzeczy i eksperymentalny, debiut Wye Oak niewiele ma wspólnego ze swoim charyzmatycznym, silnym i dynamicznym następcą. The Knot wydaje się być zapisem marzenia o nowoczesnym rockowym albumie noszącym ślady stylizacji na '90, z hookami propagującymi namiętność, brud i emocje zamiast metro pierdzenia. Jenn Wesner wyładniała i śpiewa na płycie naturalnej i zdecydowanej, pomimo premiery w 2009 wolnej od lamerskich neo-psychodelek, sopranów, usprawiedliwiania swojej obecności udziałami w obowiązującym nurcie czy brania odbiorców na litość zachwianą tożsamością erotyczną. Można by to nazywać prostolinijnością, gdyby słowo to miało należyte jaja.
Kiedy to byt masy projektów ukonstytuowany jest wyłącznie istnieniem innych, o niewiele dłuższym stażu, próbuje się przepchnąć całe albumy ustawiając je w tunelu aerodynamicznym wytwarzanym przez ciągnącego przodem hype'owanego średniaka. W oczach podążających zań miernot jawi się być gigantem, w którego orbicie pozostając będzie można uszczknąć trochę wątpliwego splendoru. Ile balearycznych gówienek by powstało, gdyby nie docenione na kredyt Air France? Ilu w ogóle nie wzięłoby się za granie, gdyby nie zwietrzyli forsy i chwały, w którejś z dłużej trwających mód (St. Vincent, La Roux etc.)? W tak nakreślonym kontekście Pitchforkowe diagnozowanie Wye Oak jako pewnego rodzaju anachronizmu, wydaje się być dobrym tropem: posłużyli się jako bazą momentem w historii, który popularny był tylko, kiedy trwał (w porównaniu z drobiazgowo wskrzeszonymi '80, '90 ciągle wydają się być '90), a za źródło inspiracji i motywator ekspresji obrali uczciwe, podstawowe emocje. Takie krytyczne odsianie własnej propozycji z obowiązujących trendów wymusza ich znajomość i zautomatyzowane negowanie, co brzmi jak pielęgnacja uprzedzeń, ale całkiem możliwe, że już niedługo będzie można przeczytać o tym w Słowniczku mizantropa jako o suplemencie kreatywności.
Efekty słychać w lirykach, w płynącej z potrzeby chwili nierównej ekspozycji hałaśliwych fragmentów (jędrne, rzężące, cool - nie jazgotliwe tym razem), w sile tego albumu, a przede wszystkim - w idei bycia alternatywą nawet wobec własnego poprzednika. The Knot to nie tyle bardziej piosenkowa kontynuacja interesującego If Children, co wyraźny etap w zdobywaniu erudycji metodą najprostszą do obrania, a najtrudniejszą w realizacji: przez eksplorację tematu. Aby zrobić krok dalej, przestali nawet grać jak Yo La Tengo, które to powszechne porównanie dawało poczucie bezpieczeństwa z trwania w cieniu. Nawet dwie niewielkie mielizny (szczególnie epickie Tatoo) zostały tu spożytkowane jako zaświadczenie o ciągłym przetwarzaniu danych, co daje pewność, że i kolejne albumy tej pary będą poszukujące, nawet jeśli to postawa zakładająca popełnianie błędów. To płyta, która powstała bez deadline'u. Gdyby nie wyszła nic by się nie stało, ale zajebiście, że jest. Powinniście jej posłuchać, bo wstyd, że w całym polskim Internecie chyba tylko ja przyuważyłem tak bombowy zespół.
myspace
Kiedy to byt masy projektów ukonstytuowany jest wyłącznie istnieniem innych, o niewiele dłuższym stażu, próbuje się przepchnąć całe albumy ustawiając je w tunelu aerodynamicznym wytwarzanym przez ciągnącego przodem hype'owanego średniaka. W oczach podążających zań miernot jawi się być gigantem, w którego orbicie pozostając będzie można uszczknąć trochę wątpliwego splendoru. Ile balearycznych gówienek by powstało, gdyby nie docenione na kredyt Air France? Ilu w ogóle nie wzięłoby się za granie, gdyby nie zwietrzyli forsy i chwały, w którejś z dłużej trwających mód (St. Vincent, La Roux etc.)? W tak nakreślonym kontekście Pitchforkowe diagnozowanie Wye Oak jako pewnego rodzaju anachronizmu, wydaje się być dobrym tropem: posłużyli się jako bazą momentem w historii, który popularny był tylko, kiedy trwał (w porównaniu z drobiazgowo wskrzeszonymi '80, '90 ciągle wydają się być '90), a za źródło inspiracji i motywator ekspresji obrali uczciwe, podstawowe emocje. Takie krytyczne odsianie własnej propozycji z obowiązujących trendów wymusza ich znajomość i zautomatyzowane negowanie, co brzmi jak pielęgnacja uprzedzeń, ale całkiem możliwe, że już niedługo będzie można przeczytać o tym w Słowniczku mizantropa jako o suplemencie kreatywności.
Efekty słychać w lirykach, w płynącej z potrzeby chwili nierównej ekspozycji hałaśliwych fragmentów (jędrne, rzężące, cool - nie jazgotliwe tym razem), w sile tego albumu, a przede wszystkim - w idei bycia alternatywą nawet wobec własnego poprzednika. The Knot to nie tyle bardziej piosenkowa kontynuacja interesującego If Children, co wyraźny etap w zdobywaniu erudycji metodą najprostszą do obrania, a najtrudniejszą w realizacji: przez eksplorację tematu. Aby zrobić krok dalej, przestali nawet grać jak Yo La Tengo, które to powszechne porównanie dawało poczucie bezpieczeństwa z trwania w cieniu. Nawet dwie niewielkie mielizny (szczególnie epickie Tatoo) zostały tu spożytkowane jako zaświadczenie o ciągłym przetwarzaniu danych, co daje pewność, że i kolejne albumy tej pary będą poszukujące, nawet jeśli to postawa zakładająca popełnianie błędów. To płyta, która powstała bez deadline'u. Gdyby nie wyszła nic by się nie stało, ale zajebiście, że jest. Powinniście jej posłuchać, bo wstyd, że w całym polskim Internecie chyba tylko ja przyuważyłem tak bombowy zespół.
myspace
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz