I Podoba mi się recenzja PKP Anielina autorstwa Wawrzyna Kowalskiego. To, bez wątpienia, uważny stylizator i zdolny kazuista – w każdym zdaniu krótkiego tekstu zawarł po kilka atrybutów dzieciństwa spędzonego w Polsce stękającej w ciąży z groteskowym płodem protokapitalizmu. Drobiazgowość jednakże ma swoje granice i zapomniał Kowalski o: petach na sztuki, braniu na krechę, wilgotnym zapachu wydzielanym przez zbutwiałe drewno szop i chlewików, protogaraży – oporządzanych najpierw przez korniki, a potem szare żuki zwijające się w momencie zagrożenia w karbowane kulki (zieminki?), kupowaniu węgla, graniu w chuja, o stosunku dziewczyn, które nigdy nie czytały Cosmo do coraz wyraźniej rosnących cycków, o musowaniu w ustach oranżady w proszku, nie streścił także przebiegu przykładowej partii Flirtu, zapomniał napomknąć o tracisz przyjaciółkę lub możliwości natychmiastowego wyłysienia w wyniku kontaktu z uwolnioną z termometru rtęcią. Te rzeczy i tysiące innych czekają na swoją płytę, mimo że pozbawione są mętnego ciepła emaliowanego kubka w grochy i łapci z włóczki. Tak więc można spodziewać się kolejnych albumów biorących pod lupę drobne przejawy specyficznej élan vital właściwej dorastaniu w pewnym czasie i najczęściej – bezpowrotnie straconej. Ile będzie tych albumów? Pod jak precyzyjnym powiększeniem będą oglądać autorzy swoje pierwsze zwierzątka domowe, od dawna baraszkujące w niebie?
Każde pokolenie mówi to samo o nastającym po nim, jednakże, bez zwyczajowej przesady, doświadczenie urodzonych w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wydaje się diametralnie różne od doznań dzieciaków przyszłych na świat pół dekady później. Nic tej różnicy nie zatrze. Świat się zmienił. Takie utwory jak "8-8" Flexxip, "Karuzele, skutery i rodeo" Lenny Valentino czy nawet "Kto przepłynie" Ballad i romansów mogą być w dużym stopniu niezrozumiałe dla urodzonych w latach dwutysięcznych. Jeśli jednak spojrzeć prawdzie w oczy okaże się, że magia tych utworów polega głównie na przypomnieniu ciasnoty intelektualnej i egzystencji w relatywnej biedzie, kiedy to tanie kolonie dwieście kilometrów od domu były jedyną alternatywą dla setek godzin spędzonych na podwórku między kontenerem PRSP a koślawo zaznaczonymi kredą bramkami. Doznania, które z taką estymą wyliczamy jako czarodziejskie, wypływają po prostu z braku środków na urzeczywistnienie blichtru zamożnej klasy średniej. Do dziś pozostają aktualne, jeśli rodzice nie zapewnili utrzymania na stosunkowo wysokiej stopie. Ostatecznie różnica pamięci sprowadza się często do kontrastu pomiędzy wystawaniem przed klatką z jednym petem w paczce i szukaniem dziury w całym, a wakacjami w przysłowiowej Tunezji. Wybielamy przeszłość. Gra toczy się o przekaz, który trafiłby do każdego Polaka (minimalna płaca to podobno ponad 40% wypłat), bo niby dzielimy wspomnienia. Wcale nie. Dzielimy retorykę. Dlatego recenzja Kowalskiego (cóż za szczęśliwy przypadek z tym nazwiskiem!) jest tak intensywna, że nawet zamożne dzieciaki, noszące swetry w rozpikselowane zwierzątka z powodu mody na przaśny infantylizm, poczują się spadkobiercami osławionego reprezentowania biedy, zaanektowanego w lirycznej formie przez kilka naszych gitarowych zespołów.
II Pod koniec Blade Runnera android Roy Batty (Rutger Hauer) wygłasza monolog, którego treść i ton stały się szybko poetycką konkluzją refleksji podjętej przez twórców science fiction nad prawami sztucznej inteligencji i obcych ras. Po kilkukrotnym przejrzeniu tej sceny można dojść do wniosku, że jej atrakcyjna siła nie leży we wzruszeniu widza czy przytłoczeniu go patosem. Łechta raczej próżność odbiorców: to, co ukonstytuowało samoświadomość robota to kilka odosobnionych wspomnień, w czysto ludzkim odruchu zmityzowanych. Sentymenty i przesada wzbogacają supermana, windując go do poziomu człowieka.
Każde pokolenie mówi to samo o nastającym po nim, jednakże, bez zwyczajowej przesady, doświadczenie urodzonych w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wydaje się diametralnie różne od doznań dzieciaków przyszłych na świat pół dekady później. Nic tej różnicy nie zatrze. Świat się zmienił. Takie utwory jak "8-8" Flexxip, "Karuzele, skutery i rodeo" Lenny Valentino czy nawet "Kto przepłynie" Ballad i romansów mogą być w dużym stopniu niezrozumiałe dla urodzonych w latach dwutysięcznych. Jeśli jednak spojrzeć prawdzie w oczy okaże się, że magia tych utworów polega głównie na przypomnieniu ciasnoty intelektualnej i egzystencji w relatywnej biedzie, kiedy to tanie kolonie dwieście kilometrów od domu były jedyną alternatywą dla setek godzin spędzonych na podwórku między kontenerem PRSP a koślawo zaznaczonymi kredą bramkami. Doznania, które z taką estymą wyliczamy jako czarodziejskie, wypływają po prostu z braku środków na urzeczywistnienie blichtru zamożnej klasy średniej. Do dziś pozostają aktualne, jeśli rodzice nie zapewnili utrzymania na stosunkowo wysokiej stopie. Ostatecznie różnica pamięci sprowadza się często do kontrastu pomiędzy wystawaniem przed klatką z jednym petem w paczce i szukaniem dziury w całym, a wakacjami w przysłowiowej Tunezji. Wybielamy przeszłość. Gra toczy się o przekaz, który trafiłby do każdego Polaka (minimalna płaca to podobno ponad 40% wypłat), bo niby dzielimy wspomnienia. Wcale nie. Dzielimy retorykę. Dlatego recenzja Kowalskiego (cóż za szczęśliwy przypadek z tym nazwiskiem!) jest tak intensywna, że nawet zamożne dzieciaki, noszące swetry w rozpikselowane zwierzątka z powodu mody na przaśny infantylizm, poczują się spadkobiercami osławionego reprezentowania biedy, zaanektowanego w lirycznej formie przez kilka naszych gitarowych zespołów.
II Pod koniec Blade Runnera android Roy Batty (Rutger Hauer) wygłasza monolog, którego treść i ton stały się szybko poetycką konkluzją refleksji podjętej przez twórców science fiction nad prawami sztucznej inteligencji i obcych ras. Po kilkukrotnym przejrzeniu tej sceny można dojść do wniosku, że jej atrakcyjna siła nie leży we wzruszeniu widza czy przytłoczeniu go patosem. Łechta raczej próżność odbiorców: to, co ukonstytuowało samoświadomość robota to kilka odosobnionych wspomnień, w czysto ludzkim odruchu zmityzowanych. Sentymenty i przesada wzbogacają supermana, windując go do poziomu człowieka.
Widziałem rzeczy, w które wy, ludzie, nie moglibyście uwierzyć – zagaja Batty. W skrytości ducha każdy chciałby rozpoczynać rozmowę o swojej przeszłości taką kwestią, gdyby tylko nie powstrzymywała nas obawa przed pretensjonalnością i fałszywa skromność. Bohater Blade Runnera nie ma jednak możliwości pełnego pojęcia fenomenu, którego doświadcza. Długość jego egzystencji zaprojektowana jest na cztery lata. Owszem, wspomnienia zyskują na wartości wraz z upływem czasu, ale Batty, odseparowany od człowieczeństwa swoją efemeryczną nadludzkością, przeoczy bardziej istotny aspekt pamięci: mniejsza lub większa integracja wspomnień definiuje przyszłość osoby. Decyduje o tym, czy przeszłość człowieka będzie dlań wsparciem, czy wypali go od środka; zestali się wokół ciała jak zbroja lub amulet, czy raczej zmieni fizyczną powłokę w wór natrętnych demonów.
III Niepospolitą zawiść budzą ludzie, którzy strawili dzieciństwo na marzeniu o byciu strażakiem lub piosenkarką i faktycznie zostali nimi w dorosłym życiu. Nie pożądamy ich konsekwencji lub osiągniętej satysfakcji. To raczej zazdrość o to, że pomiędzy wspomnieniami tych osób, pomiędzy pierwszymi impulsami (tzw. iskra boża lub zalążek wytrwałości, bezwzględnej wobec własnych potrzeb i oczekiwań innych), które przeorały ich intelekt, pozostawiając jednocześnie trwałe zbliznowacenia na tkance tak zwanego serca, a rzeczywistością nie powstała przepaść. Ci ludzie uniknęli gettoizacji wspomnień, ich rozproszenia, roz-nizania. W zetknięciu z realiami dorosłego życia ich marzenie o byciu kimś nie trafiło do lamusa, lecz pozostało spójną sekwencją wyborów i wyrzeczeń. Ci ludzie mają dwa kręgosłupy, są niezłomni, podczas gdy wspomnienia otaczającej ich większości są tradycyjnie wyrażane metaforami mgły, zatartych liter, rozsypujących się stronic lub łańcuszka polatujących chaotycznie rekwizytów, roz-nizanych.
Większość poddaje się nie dlatego, aby ich sen był zbyt słaby, czy żeby rzeczywistość była faktycznie tak bezlitosnym i zachłannym monstrum. Poddaje się, bo wiarę w możliwość spełnienia marzeń zastępuje w nich nadzieja, że porzekadła o niemożliwości pogodzenia dziecięcych mrzonek z płaceniem rachunków okażą się prawdziwe. Przeświadczenie o przymusie dostosowania się, nagięcia do okoliczności, a więc przekonanie o przewadze realiów nad jednostką, sprawia, że dzieciństwo karleje, zostaje zepchnięte do roli pociesznej zabawki, po którą sięga się jak po nośnik konwencji, wehikuł jałowych resentymentów. Trwanie przy wczesnej wizji siebie wymaga o wiele większego wysiłku niż zdobycie funduszy na dorosłe życie. To wysiłek porównywalny zaprzeczaniu faktom, kiedy drąży nas przeczucie istnienia prawdy, nie mającej nic wspólnego z argumentacją czy dowodzeniem.
Nie ulegamy życiu, bo ma przewagę. Ulegamy mu, ponieważ dorosłość i realia są łatwiejsze od urzeczywistnienia marzenia – po prostu dzieją się, są naturalnym etapem egzystencji. Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu nie trzeba czynnie dorastać. Wystarczy po prostu się odprężyć i ulegać starzeniu. Nawyk obcowania z wciąż nowymi (i wciąż od zarania cywilizacji sztucznymi) rytuałami inicjacyjnymi zatarł to wrażenie, przydał dojrzewaniu patosu, podzielił życie na fikcyjne etapy, usystematyzował je, deprecjonując dziecinne upór i egoizm towarzyszące zaspokajaniu pragnień. Zapewnił komfort przegrywania, poprzez danie prawa do upatrywania moralnej nauki w porażce. Zasponsorował odpowiedzialność i poczucie obowiązku, zdrowie i konieczność włączenia się w życie społeczeństwa, a skazał na życie w nędzy wiarę we własne możliwości i samozadowolenie, które, nieodłączne przecież ludzkiej naturze, sprowadziło się, desperacko chwytając ostatnią możliwość przetrwania, do sieci snobizów.
IV Jeszcze dziś rano poranna mgła pozbawiła wieżowiec podnóży, tak więc lewitował jak zabłąkana jedna ze świątyń Laputy. Nie wylądował ani nie opadł lekko jak piórko – jego podstawa ujawniła się, z wolna renderując swój kontur, jak peryferia bitmapowych plansz pierwszej odsłony Carmageddonu.
Ogromną część wczesnego dzieciństwa spędziłem dosłownie pod mostem – stalowym szkieletem, pozostałością po wojennym industrialnym budownictwie. Do dziś często jeżdżą po nim towarowe pociągi. Stanie w bezpośredniej bliskości rozpędzonej maszyny, mając barierki za plecami, nie pomiędzy sobą a potworem, zapewniało dreszczyk emocji, a później, wraz z rosnącym przyzwyczajeniem, ukojenie. Podobnej ewolucji ulegają odczucia towarzyszące przeżywanym na przestrzeni życia orgazmom.
Żelazne podłoże i kilka metrów powietrza gęstego od jaskółek dzieliło mnie od leniwego nurtu rzeki. Jej meander, spowalniający jeszcze bieg wody, wypadał dokładnie pod filarami mostu i utworzył po obu stronach niewielkie plaże – miejsce spotkań tubylców, przedzierzgniętych na chwilę we wczasowiczów na łonie natury. Po wielu latach od łapania w siatkę na motyle amurów, mintajów i okonków, na tym samym moście dziewczyna zrobiła mi moją pierwszą laskę w plenerze, a niesamowity odgłos elektryczności przebiegającej szyny w reakcji na zbliżający się tabor stał się kanwą wielu planów dotyczących nagrywania ambientu, kiedy to odkrywaliśmy z kolegą Cool Edita.
Zimą natomiast na tej samej rzece grywało się w hokeja, na grubym na kilka metrów lodzie, lub szło się samym środkiem, jak po świeżo wyasfaltowanej szosie, aż do mostu i dalej, cierpliwie poszerzając widnokrąg, aż do miejsca, w którym rzeka rozpada się i jedna jej odnoga prowadzi ku martwej elektrowni ze sztucznym zalewem, a druga niknie między zionącymi skwarem polami zbóż. Ponad drogą z dziurawych płyt brzęczy naturalny drone przegrzanych przewodów elektrycznych. Przyspiesza się rowerem tam, gdzie polują wielkie ważki, niektóre złączone w godach, inne martwe, rozparcelowywane przez mrówki. Raz łowimy ryby z D. i I., która, starsza o pięć-sześć lat, wiozła mnie na bagażniku roweru. Później jej brat, D., pyta mnie konspiracyjnie, czy bym ją wyruchał, co faktycznie było prawdopodobnie moim pierwszym marzeniem tego typu. W miejscu tego pytania, wiele lat później, pierwszy raz przyjąłem amfetaminę i przeszedłem kilometry boso po trawie. Jej czarne, mocne włosy, błyszczące i zdrowe z braku odżywek i wosków, są duszną, piżmową ciemnością i bez wahania wzbogacam ich wspomnienie kilkoma zręcznymi animacjami.
Mógłbym opisywać swoje dzieciństwo na wielu monitorach lub stronach, lecz nigdy nie dotarłbym do jego sedna. Elementy magii (zapierający dech geniusz samotnej wierzby, na której, jak powiada wiejska legenda, szewc powiesił psa, by obedrzeć go ze skóry lub lokalny król sumów wyłowiony przez pijaka i przewieszony wpół przez kierownicę składaka tak, że wąsami dotykał ziemi z jednej strony, a ogonem z drugiej) mieszały się z zauroczeniem naturą, podróżą (sierpniowy dzień, w którym nauczyłem się jeździć na rowerze był także kresem bezwarunkowej miłości dziecka do rodziców, odkryciem ich ograniczeń lub własnej wybujałości) i młodzieńczą kobiecością oraz aktami dziwnej, prostackiej przemocy (ogromny, podobny do golema chuligan, ciężkie jak zwały ziemi ręce i jego przedwcześnie kobieca siostra, byle nie trafiła do czyjejś Doliny Issy, jak jej to oszczędzam).
V Moje naturalne dzieciństwo w połączeniu z dobrą pamięcią wczesnych lat życia mogłaby opierać się zarzutom o fałszerstwo dłużej niż rzekomy czar peweksu i plastikowych traktorków z Niemiec, ale w końcu musiałoby ulec teraźniejszości – pełnej możliwości. Teraźniejszości, w której, ścierając się z wieloma problemami i widocznie starzejąc się, mam jednak świadomość, cenniejszą od bezmyślności. Wielu komentatorów rozpoznaje kojące zapomnienie w umysłowej bezpłodności dzieciństwa, uparcie nie zauważając, że owo zapomnienie było podówczas jedynym dostępnym stanem umysłu, a wrażenie schyłku niewinności kształtuje się wraz z przyrostem wyrzutów sumienia. Uczucie nostalgii, jakiego mamy doświadczać słuchając płyt Nerwowych Wakacji lub Muzyki Końca Lata to nie tęsknota, lecz rozdarcie: pomiędzy przynoszącą ulgę nieważkością braku wyboru, a przyrostem świadomości. Niewinnym jest się tylko w zestawieniu z sumą czyichś przewin i sam fakt, że porównanie między dzieckiem a dorosłym przebiega zawsze tak, jakby porównywało się dwie oddzielne, obce sobie osoby, wskazuje na to, że ewentualna łączność między nimi jest jedynie intelektualnym konceptem. Nie ma ciągłości. Powrót do wczesnej pamięci, jeśli odbywa się linearnie, na bazie odhaczania cezur, jest skazany na upadek w przepaść, którą dla większości pogłębiło dorastanie. Przekonanie o możliwości wyłuskania historiozoficznej ciągłości ze wspomnień dziecinnych jest bezprawnym mitem, kreacją artystyczną, która porażkę poniosła już w powieściach Grassa, Huellego i Chwina.
Te historie osiągają skutek przeciwny do upragnionego przez odbiorców. Z pozoru zarażają urokiem małych ojczyzn, otwierają mikrokosmos indywidualnych dziejów, stanowiący rzekomo nieodłączną cząstkę historii w skali makro. W praktyce jednak dowodzą z wielką siłą przekonywania, że przeszłość była niejednoznacznym snem, z którym dorosły czytelnik, doświadczony i świadomy, nie może się już utożsamiać. Może jedynie obsesyjnie ją ścigać, roztkliwiając się nad własną dojrzałością, która to rzekomo pozwala się pogodzić z upiorem utraconego czasu. Rzecz oczywista: poczucie przegranej jest trudne do zaakceptowania i często kompensuje się je przekonaniem o wejściu w posiadanie życiowej mądrości. To białe kłamstwo pozwala na chwilę zapomnieć o ruinie, jaką jest dorosłe życie większości w porównaniu z wizją własnej przyszłości snutą w dzieciństwie.
VI Wspólny żal za utraconym dzieciństwem to oznaka osłabiania się społeczeństwa, kolektywnego popadania w spróchniały dekadentyzm. To kolejny przyczółek wiary w to, że złoty wiek przeminął i nie leży w naszej gestii przywrócenie go. Następny objaw pogodzenia się z tym, jak jest, co oznacza porzucenie wszelkich starań by było, jak powinno być. Tęsknota za dzieciństwem to tak naprawdę pragnienie bezwładu, zmieniające się z czasem w pożądanie prenatalnej bezmyślności, odizolowania od niebezpieczeństw. Gromadzenie rekwizytów dzieciństwa to licytacja na to, kogo bardziej pociąga stan rozprzężenia.
Od niezliczonych już lat – myślałem sobie – nie było tu ani grozy wojny, ani gwałtu jednostki; nie było też niebezpieczeństwa ze strony dzikich zwierząt; nie było epidemii oszczędzającej jednie silne fizycznie jednostki ani wreszcie potrzeby pracy. Do takiego życia ci, których nazywamy słabymi, są równie dobrze przystosowani jak silni; słabi już nie są w istocie słabi – co więcej, daleko bardziej przystosowują się oni do warunków życia, gdy tymczasem silnych pożera energia, dla której nie znajdują ujścia. Bez wątpienia, wyszukana piękność budynków, na które patrzyłem, była wynikiem ostatnich wysiłków bezcelowej już energii ludzkiej, bujnym rozkwitem poprzedzającym erę wiecznego pokoju, w którym ludzkość doszła do idealnie harmonijnego zespolenia się z warunkami, w jakich żyła. Taki los spotykał zawsze energię w bezpieczeństwie: zwracała się ona do sztuki i erotyzmu, a po nich znowu zawsze przychodziła słabość i rozkład.Jak miałbym rzucić w ów uskok między dzieciństwem a dorosłością wszystko to, o czym tutaj nie wspomniałem (bo nie wspomniałem o niczym naprawdę ważnym, w czym upatruję swojej genezy jako osobowości) i patrzeć, jak roztrzaskuje się na dnie bezpowrotnej konwencjonalizacji? Jak mielibyśmy dzielić ze sobą nawzajem swoje dzieciństwo? Możemy kilka razy wspomnieć o gumach Turbo i kąpielach w plastikowej balii, jednakże faktyczna wspólnota leży zupełnie gdzie indziej – w ponownym wyłanianiu wydarzeń, które dla kolektywnej pamięci są nic nie warte. A do tego niezbyt medialne, bo mroczne, pełne bólu, siły lub żądzy życia płynącej z miejsc tak chorobliwych jak zwierzęcy tryumf nad słabszym, lub odwrotnie - poniżenie bezradności, bo co może dziecko, lub szaleństwo.
W czasach, na które patrzyłem, ów pęd do sztuki wygasł już był zupełnie. Ustroić się w kwiaty, potańczyć, pośpiewać w świetle słonecznym: tyle tylko pozostało z artystycznych zamiłowań – nic więcej. A i to nawet zaniknie wśród radosnej bezczynności. My, ludzie, ostrzymy się na kamieniu szlifierskim bólu i konieczności, a tutaj doznałem właśnie wrażenia, jak gdyby ów nienawistny kamień nareszcie został skruszony. (H. G. Wells, Wehikuł czasu, Wrocław 1985, s. 39-40)
i drewutnie! zbutwiały zapach z drewutni!
OdpowiedzUsuń