Channel Orange
2012, Def Jam
8.2
Słynne dziewięciominutowe „Pyramids” Oceana przypomniały mi scenę z Pulp Fiction, kiedy to Vincent i Mia trafiają do baru wystylizowanego na świątynię Hollywood. Bohaterowie zasiadają w boksie uformowanym na kształt amerykańskiego krążownika szos w wersji kabrio, a obsługa przebrana jest za ikony popkultury: za Elvisa, Marylin i tak dalej. Frank kreśli w swojej piosence wizję podobnego lokalu. Wystrój Pyramids, fikcyjnego klubu ze striptizem, w każdym kiczowatym detalu nawiązywać ma do starożytnego Egiptu: stąpając po płytach z syntetycznego piaskowca, goście docierają do stolików w kształcie sarkofagów, zamawiają burgery z menu zapisanego pismem stylizowanym na hieroglificzne, a personel składa się z Tutanchamonów, Ptahów, Ozyrysów i oczywiście Kleopatr. Wszystkie noszą wysokie szpilki, charakterystyczny makijaż i biżuterię królowej hellenistycznego Egiptu i wszystkie, bez wyjątku, ostentacyjnie żują balonówę, za parę dolarów gotowe dowodzić, że złoty brokat, którym posypano im biusty, to autentyczny złoty pył z doliny Nilu. Właśnie za dowodzenie fikcji im się tutaj płaci.
„Pyramids” – stanowiące niewątpliwie oś Channel Orange – na dobre rozpoczynają się dopiero, kiedy pada słowo „Cleopatra”, jak gdyby było to umówione hasło, na dźwięk którego lunatyk wynurza się z marazmu. Pierwsze wersy Ocean wyśpiewuje z dziwnym, jak gdyby cudzoziemskim akcentem, nasuwającym mgliste skojarzenie z łamanym angielskim bollywoodzkich eposów. Już ten drobiazg skłania do myślenia o „Pyramids” w kategoriach baśni, a z minuty na minutę Frank coraz to mocniej daje się uwieść czarowi zafałszowanej rzeczywistości: robocze imię i takiż strój ukochanej wymuszają na nim dziwną, chronotopiczną grę: romans antycznego formatu wyrażać ma się tonem jak najbardziej współczesnym. Tak więc mniej więcej od 04:50 Ocean markuje neurotyczną manierę Blake'a. Ściśnięte gardło, rozkojarzenie, nienaturalnie prowadzone kadencje to opadają, to wznoszą się w ramach jednego słowa. Wokal próbuje uradzić słowu „Cleopatra” na rozliczne sposoby, jak gdyby to imię naprawdę było magicznym zaklęciem, symbolicznym amuletem rozświetlającym marny żywot współczesnego Marka Aureliusza, bezrobotnego, jak sam ze wstydem przyznaje. Czar pryska pod presją pytania „Can we make love before you go?”, rzuconym nieśmiało na tle nerwowych Juvelenowskich syntezatorów, i wszystko rozpyla się w tęsknej, nieomalże ambientowej feerii.
„Pyramids” – stanowiące niewątpliwie oś Channel Orange – na dobre rozpoczynają się dopiero, kiedy pada słowo „Cleopatra”, jak gdyby było to umówione hasło, na dźwięk którego lunatyk wynurza się z marazmu. Pierwsze wersy Ocean wyśpiewuje z dziwnym, jak gdyby cudzoziemskim akcentem, nasuwającym mgliste skojarzenie z łamanym angielskim bollywoodzkich eposów. Już ten drobiazg skłania do myślenia o „Pyramids” w kategoriach baśni, a z minuty na minutę Frank coraz to mocniej daje się uwieść czarowi zafałszowanej rzeczywistości: robocze imię i takiż strój ukochanej wymuszają na nim dziwną, chronotopiczną grę: romans antycznego formatu wyrażać ma się tonem jak najbardziej współczesnym. Tak więc mniej więcej od 04:50 Ocean markuje neurotyczną manierę Blake'a. Ściśnięte gardło, rozkojarzenie, nienaturalnie prowadzone kadencje to opadają, to wznoszą się w ramach jednego słowa. Wokal próbuje uradzić słowu „Cleopatra” na rozliczne sposoby, jak gdyby to imię naprawdę było magicznym zaklęciem, symbolicznym amuletem rozświetlającym marny żywot współczesnego Marka Aureliusza, bezrobotnego, jak sam ze wstydem przyznaje. Czar pryska pod presją pytania „Can we make love before you go?”, rzuconym nieśmiało na tle nerwowych Juvelenowskich syntezatorów, i wszystko rozpyla się w tęsknej, nieomalże ambientowej feerii.
Niech będzie, że „Pyramids” są inkarnacją „Purple Rain”, ale równie dobrze można dosłuchać się w deseniu tej eklektycznej suity ech mistycznego „He Loved Him Madly” Milesa Davisa, co przy okazji idealnie splatałoby się z rzekomym homoseksualizmem Oceana i uwalniało go od ciężaru posągowego porównania do Księcia. Frank jest na swoim albumie tak dowcipny i rozbrajający, że wszelkie próby kanonizacji wydać się muszą tabloidową nagonką. W „Pilot Jones” gdera, jak stara baba, że pali się w domu, choć mama może wrócić w każdej chwili. W wybitnie melodyjnym „Sierra Leone”, śpiewając o dwojgu nastolatków zbyt długo pozostających sam na sam na wolnej chacie, rzuca od niechcenia obrazkiem galopujących rumaków i różowych, ciepłych niebios. Rozbudowana liryka roli, w parze z hiperprecyzyjną produkcją i miodnością większości materiału, owocuje albumem, którego bez pomocy notatnika nie sposób ogarnąć jednym konkretnym spojrzeniem.
Przynajmniej na początku Channel wydaje się klęską nadmiaru. Ocean – tak jak Drake, Bryan Sledge, czy nawet Nas na swoim najnowszym albumie – jest kategorycznym zwolennikiem idei zadomawiania się w płytach. Wymienieni autorzy czerpali zapewne we wczesnej młodości satysfakcję z eksploracji zakamarków ujawniających się dopiero po kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu odsłuchach. Próbując nawiązać do pozy na melomańskie zaangażowanie, Ocean bywa obojętny na sąsiedztwo fragmentów elektryzujących i miałkich. Obok najzgrabniejszych podkładów, na które chętnie połasiliby się The-Dream czy Kelley, pojawiają się intro, „Fertilizer”, „Not Just Money” – skazane na skipowanie potworki, movie quote'y i podśpiewajki. W porównaniu z korpusem Channel Orange, który zdaje się niekiedy, mimochodem, wskrzeszać urok Marvina Gaye, przerywniki wydają się wręcz niesmaczne, jak głośne odkrztuszenie flegmy (Boże, ten straszny „Fertilizer”!) przed potoczystą, pełną poetyckich niuansów, gawędą.
Gdyby Channel był bootlegiem pomyślałbym, że Ocean próbuje w ten sposób otrząsnąć się z tremy; w kontakcie z produkcją studyjną mogę jedynie przeskoczyć do kontrastów rozegranych w bardziej wyszukany sposób: warto puścić sobie po kolei „Thiking About You”, „Sierra Leone”, „Super Rich Kids” i „Monks” – wszystkie natychmiast odciskające się w pamięci z niespotykaną siłą – aby odkryć, że kompozycje diametralnie od siebie różne są tak naprawdę, tematycznie i aranżacyjnie, do siebie zbliżone, bazując zawsze na półprzezroczystym, jak gdyby poddawanym wielokrotnej diafanizacji, podkładzie. Takich serii każdy może odnaleźć kilkanaście i układać je – na wzór anagramów – we własne konstelacje, krążąc wokół esencji tego przepastnego albumu, o którym nie mam wiele więcej do powiedzenia ponad to, że nieprawdopodobnie uzależnia. To grower, który *startuje* z pozycji 7/10, wciąż nagabując o kolejne odtworzenia i bezczelnie kradnąc uwagę przy rozmaitych czynnościach.
Już Take Care Drake'a zyskało we mnie na tyle silny oddźwięk, że zacząłem zastanawiać się nad alternatywnymi ścieżkami rozwoju własnego gustu muzycznego, ale dopiero Channel podsunął mi, jak na tacy, konkretne ekwiwalenty: „Crack Rock” mogłoby zastąpić sympatię dla folku czy desert rocka, „Forrest Gump” byłby odpowiednikiem „Daniela” Bat For Lashes, „Sierra Leone” i „Lost” nałożyłyby się na The Cure, a „Cleopatra” byłaby doskonałym erzakiem „Paranoid Android” lub „My Father, My King”. Jeśli przyłożyć Channel do korzeni mojego nastoletniego kanonu, to niewiele pozostanie miejsc, w których konieczne byłoby przykrawanie. Tu i ówdzie zabrakłoby może jakiegoś punkowego lub nowofalowego akcentu, gdzieś tam przydałoby się trochę poeksperymentować, ale gdybym właśnie teraz zaczynał interesować się muzyką, nowy Ocean miałby widoki na miano płyty założycielskiej, definiującej przyszłe wybory.