6.3
Once Upon A Train to „opowieść
osadzona w realiach linii kolejowej biegnącej z Otwocka do Wawra.
Inspiracją bezpośrednią były modernistyczne budynki stacyjne
wybudowane w latach 1934-1936, oraz ich okolice”. Ujęcie w ramy
konkretnej geografii, architektury i instrumentarium (cajun nabyty
specjalnie do pracy nad albumem) sprawia, że słuchanie nowej płyty
Oranżady na własnych warunkach zapowiada się ryzykownie. Materiał jest dość zdradliwy: pierwsze odsłuchy
polegają na wymacywaniu drogi przez iluzję minimalizmu i
pieczołowite uspójnianie niemal wyłącznie instrumentalnych kompozycji.
Po kilku sesjach można próbować znaleźć oparcie w analogiach: El
Tren Fantasmo Chrisa Watsona, proza Brunona Schulza, który równie
chętnie jak Oranżada czyni mineralne barwy rdzy i nalotów punktem
wyjścia dla opisów przestrzeni, muzyka Juliana Lyncha, zapalonego
podróżnika, chrono- i oneironauty, podróżnicze książki Sándora Márai lub Pierścienie Saturna Sebalda, dziennik wędrówki zasłuchanej w melodię przeszłości.
Najbardziej klarownym tropem pozostaną
oczywiście tytuły utworów, ale sporo objaśnia także ich długość.
Esencją Once Upon A Train nie jest obserwacja pejzaży rozcieranych przez prędkość, przynależnych do domeny shoegaze'u. Istotny jest raczej krótki moment, kiedy pasażer wystawia głowę
z okna zwalniającego taboru, wychyla się podczas postoju na
stacji, lustrując peron, a potem – wciąż jeszcze nie chowając
się do wnętrza wagonu – unosi ze sobą wspomnienie znikającego w
oddali miejsca. Muzyk próbujący oddać doświadczenie
wielokrotnego oglądania mijanych placówek kolei zmuszony jest do wplecenia głęboko w strukturę kompozycji
uciążliwego paradoksu. Budynki stacyjne są mu dobrze znane, tak
więc spojrzenie (aranżacje) powinno znajdować się we władaniu stałych punktów orientacyjnych, leniwe, a nawet zblazowane. Z drugiej
jednak strony magia mijanych miejsc polega na tym, że są
mijane, a więc skrywają zarówno swoje wnętrza, jak i detale, po
których oko prześlizgnęło się w poszukiwaniu bardziej wyrazistych atrakcji, a potem wypatruje ich w pamięci pod postacią wspomnień, obrazów wewnętrznych.
W „Otwocku” –
utworze wprowadzającym w realia albumu – rozgrywa się to jeszcze
w dość prosty sposób: plecionka improwizowanych gitarowych ornamentacji równa się grze
domysłów rozpiętej na szkielecie klarownego, regularnego rytmu. W kolejnym
„Józefowie” operacja obrazotwórcza idzie o krok dalej: wydaje
się, że mgliste akordy – sugestywnie oddające chwiejność
wzroku wyrwanego z drzemki na przesączonej kurzem kanapce przedziału
– rozpylają się w rytmie i osadzają na transowej pętli basu,
rozlokowanej na dnie przestrzeni stereofonicznej niczym podświadomy pokład zaspanego umysłu. Kilka fragmentów albumu skupia się siłą
rzeczy na samym brzmieniu instrumentów: tu i ówdzie pojawiają się
na przykład trąbki, które wprowadzają domieszkę egzotyzmu,
zestawiając knajpianą duchotę wagonu restauracyjnego („Wawer”)
z – przeciwnie – rześkim marzeniem o straganach Marakeszu,
upragnionym celu zamorskich wojaży podlotków obojga płci
(„Falenica”).
Spory wycinek materiału – choć jest
to echo zwykle bardzo niewyraźne w porównaniu z charakterystyczną
pracą gitary w „Aninie” – podszyto drobnymi reminiscencjami
nowej fali, estetyki zafascynowanej czarno-białymi obrazami i
wiernej niepokojom epoki przemysłowej. Post punkową podściółkę
wzmacnia rozproszona po całej płycie sekcja drobnych dystorsji,
uwiarygadniających opowieść: tu rytm naśladuje stukot kół
pociągu („Miedzeszyn”), tam upchnięto gwizdek nawołujący do
odjazdu („Radość”), ówdzie ucho chwyta drobne rzężenia i
niedoskonałości faktury, z miejsca nasuwające obraz zalegającej
warstwami rdzy i tłustawego ołowianego pyłu – wszędobylskich
towarzyszy podróży wysłużonym krajowym taborem. Warto dodać do
zestawu pojawiające się gdzieniegdzie delikatne flangery, które –
mgląc wizję i markując efekt mirażu – podkreślają na poły
oniryczny charakter kolejowego trawelogu skompilowanego przez muzyków
Oranżady.
Dość łatwo uznać Once Upon A Train
za muzykę do kina niemego i będzie to zarówno wyróżnik, jak i
słabość. Eksploracja czysto ilustracyjnych etapów płyty
napotyka niekiedy na przeszkodę w postaci żywszych, wyraźnie
improwizowanych fragmentów, których uzasadnieniem byłoby
towarzystwo dynamicznego obrazu filmowego. Mowa tu o „Świdrze” i „Międzylesiu”, które prezentują się niestety
jako pozbawione większego sensu wyskoki, nieprzyjemne wyrwy w
spójnym tętnie konceptualnego albumu. W skali tak krótkiej płyty
dwa podrażnienia to sporo, nie zaciera się jednak ostateczny
wniosek: Once Upon A Train emanuje autentyczną, wyzbytą
infantylności, rozkoszą opisywania miejsc, która kieruje twórcze pragnienia słuchacza w stronę własnych ukochanych lokacji.
Zasadniczo się zgadzam, ale o tym już wiedzieliśmy, klarując koleżance, na czym polega pisanie z czytelnikiem w dupie. Niepokoi mnie jednak trochę ta obowiązkowa przyjemność z pisania. Może to mój modernistyczny nawyk, a może wyjaśnienie nadmiaru przymiotników w twoich tekstach ;-) Zastanowiłbym się jednak nad tym punktem.
OdpowiedzUsuńO cholera, nowa Oranżada! Dzięki Twojemu blogowi będę miał co sprawdzić!
OdpowiedzUsuń