poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Oranżada - Once Upon A Train

Oranżada
Once Upon A Train
2012, Microfon


6.3
Once Upon A Train to „opowieść osadzona w realiach linii kolejowej biegnącej z Otwocka do Wawra. Inspiracją bezpośrednią były modernistyczne budynki stacyjne wybudowane w latach 1934-1936, oraz ich okolice”. Ujęcie w ramy konkretnej geografii, architektury i instrumentarium (cajun nabyty specjalnie do pracy nad albumem) sprawia, że słuchanie nowej płyty Oranżady na własnych warunkach zapowiada się ryzykownie. Materiał jest dość zdradliwy: pierwsze odsłuchy polegają na wymacywaniu drogi przez iluzję minimalizmu i pieczołowite uspójnianie niemal wyłącznie instrumentalnych kompozycji. Po kilku sesjach można próbować znaleźć oparcie w analogiach: El Tren Fantasmo Chrisa Watsona, proza Brunona Schulza, który równie chętnie jak Oranżada czyni mineralne barwy rdzy i nalotów punktem wyjścia dla opisów przestrzeni, muzyka Juliana Lyncha, zapalonego podróżnika, chrono- i oneironauty, podróżnicze książki Sándora Márai lub Pierścienie Saturna Sebalda, dziennik wędrówki zasłuchanej w melodię przeszłości.

Najbardziej klarownym tropem pozostaną oczywiście tytuły utworów, ale sporo objaśnia także ich długość. Esencją Once Upon A Train nie jest obserwacja pejzaży rozcieranych przez prędkość, przynależnych do domeny shoegaze'u. Istotny jest raczej krótki moment, kiedy pasażer wystawia głowę z okna zwalniającego taboru, wychyla się podczas postoju na stacji, lustrując peron, a potem – wciąż jeszcze nie chowając się do wnętrza wagonu – unosi ze sobą wspomnienie znikającego w oddali miejsca. Muzyk próbujący oddać doświadczenie wielokrotnego oglądania mijanych placówek kolei zmuszony jest do wplecenia głęboko w strukturę kompozycji uciążliwego paradoksu. Budynki stacyjne są mu dobrze znane, tak więc spojrzenie (aranżacje) powinno znajdować się we władaniu stałych punktów orientacyjnych, leniwe, a nawet zblazowane. Z drugiej jednak strony magia mijanych miejsc polega na tym, że są mijane, a więc skrywają zarówno swoje wnętrza, jak i detale, po których oko prześlizgnęło się w poszukiwaniu bardziej wyrazistych atrakcji, a potem wypatruje ich w pamięci pod postacią wspomnień, obrazów wewnętrznych.

W „Otwocku” – utworze wprowadzającym w realia albumu – rozgrywa się to jeszcze w dość prosty sposób: plecionka improwizowanych gitarowych ornamentacji równa się grze domysłów rozpiętej na szkielecie klarownego, regularnego rytmu. W kolejnym „Józefowie” operacja obrazotwórcza idzie o krok dalej: wydaje się, że mgliste akordy – sugestywnie oddające chwiejność wzroku wyrwanego z drzemki na przesączonej kurzem kanapce przedziału – rozpylają się w rytmie i osadzają na transowej pętli basu, rozlokowanej na dnie przestrzeni stereofonicznej niczym podświadomy pokład zaspanego umysłu. Kilka fragmentów albumu skupia się siłą rzeczy na samym brzmieniu instrumentów: tu i ówdzie pojawiają się na przykład trąbki, które wprowadzają domieszkę egzotyzmu, zestawiając knajpianą duchotę wagonu restauracyjnego („Wawer”) z – przeciwnie – rześkim marzeniem o straganach Marakeszu, upragnionym celu zamorskich wojaży podlotków obojga płci („Falenica”).

Spory wycinek materiału – choć jest to echo zwykle bardzo niewyraźne w porównaniu z charakterystyczną pracą gitary w „Aninie” – podszyto drobnymi reminiscencjami nowej fali, estetyki zafascynowanej czarno-białymi obrazami i wiernej niepokojom epoki przemysłowej. Post punkową podściółkę wzmacnia rozproszona po całej płycie sekcja drobnych dystorsji, uwiarygadniających opowieść: tu rytm naśladuje stukot kół pociągu („Miedzeszyn”), tam upchnięto gwizdek nawołujący do odjazdu („Radość”), ówdzie ucho chwyta drobne rzężenia i niedoskonałości faktury, z miejsca nasuwające obraz zalegającej warstwami rdzy i tłustawego ołowianego pyłu – wszędobylskich towarzyszy podróży wysłużonym krajowym taborem. Warto dodać do zestawu pojawiające się gdzieniegdzie delikatne flangery, które – mgląc wizję i markując efekt mirażu – podkreślają na poły oniryczny charakter kolejowego trawelogu skompilowanego przez muzyków Oranżady.

Dość łatwo uznać Once Upon A Train za muzykę do kina niemego i będzie to zarówno wyróżnik, jak i słabość. Eksploracja czysto ilustracyjnych etapów płyty napotyka niekiedy na przeszkodę w postaci żywszych, wyraźnie improwizowanych fragmentów, których uzasadnieniem byłoby towarzystwo dynamicznego obrazu filmowego. Mowa tu o „Świdrze” i „Międzylesiu”, które prezentują się niestety jako pozbawione większego sensu wyskoki, nieprzyjemne wyrwy w spójnym tętnie konceptualnego albumu. W skali tak krótkiej płyty dwa podrażnienia to sporo, nie zaciera się jednak ostateczny wniosek: Once Upon A Train emanuje autentyczną, wyzbytą infantylności, rozkoszą opisywania miejsc, która kieruje twórcze pragnienia słuchacza w stronę własnych ukochanych lokacji.

2 komentarze:

  1. Zasadniczo się zgadzam, ale o tym już wiedzieliśmy, klarując koleżance, na czym polega pisanie z czytelnikiem w dupie. Niepokoi mnie jednak trochę ta obowiązkowa przyjemność z pisania. Może to mój modernistyczny nawyk, a może wyjaśnienie nadmiaru przymiotników w twoich tekstach ;-) Zastanowiłbym się jednak nad tym punktem.

    OdpowiedzUsuń
  2. O cholera, nowa Oranżada! Dzięki Twojemu blogowi będę miał co sprawdzić!

    OdpowiedzUsuń