wtorek, 14 sierpnia 2012

Przyjemność contentu

I „Rzeczy, które są na tyle dobre i interesujące, że mam ochotę je przeczytać jest tak niewiele, że proponuję odwrotny business model: płacicie mi, to czytam” – zdanie zanotowane przez Pawła Hebę na fan page'u Fight!Suzan przede wszystkim przypomniało mi jedną z kluczowych scen Transatlantyku. Podczas wizyty u bajecznie bogatego arystokraty bohater spostrzega w pałacowej bibliotece kilka osób zatrudnionych do czytania potężnego księgozbioru, żeby woluminy – zgromadzone w bezładnych stosach, jak gdyby gotowe do podpalenia – nie stały odłogiem, zbierając kurz. Ów epizod jest u Gombrowicza jawnie groteskowy, Heba mógłby mu przyklasnąć jako trafnej charakterystyce punktu, w jakim może się wkrótce znaleźć polski dyskurs omuzyczny. Moją uwagę przykuły jednak zwłaszcza sformułowania w rodzaju „business model”, „content”, „project manager”, zastosowane przez Pawła z perwersyjną przyjemnością. Wydawać by się mogło, że hasła te stały się na tyle powszednie, że nie dziwią nawet w kontekście krytyki muzycznej. Mimo to warto zatrzymać się przy nich, choćby przez chwilę.

„Business model”, „content”, „project manager” kojarzą mi się – może trochę przez złośliwość – z modelowym artykułem z Wysokich Obcasów. Naćpana patosem dziennikarka snuje historię ściętej na jeża dziewczyny, która jako pierwsza na Podbeskidziu dostrzegła w swojej szklarni zapowiedź rentownej farmy ekologicznej z wegetariańskimi podrobami dla prenumeratorek Twojego Stylu lub Zwierciadła. W opowieściach tego typu lansowany jest zwykle sukces osób, których edukacja urwała się na etapie technikum, a apologia – o zgrozo! – opiera się niemal wyłącznie na protekcjonalnym entuzjazmie dla zaradności szarego człowieka (wrażliwego i o „ciepłym obejściu”, co „swoje też umie”). Dyskurs omuzyczny i jego obecność rynkową można śmiało przedstawiać za pomocą sformułowań „business model”, „content”, „project manager”, ale – tak, jak w wypadku szklarnianej heroiny – znaczenie tych terminów należy „spersonalizować”, dostosować do wymogów konkretnego kontekstu, zwłaszcza że scena recenzencka niekoniecznie zaspokaja defetystyczne zapędy rozczarowanych i oburzonych, którzy w każdym kosztowanym owocu z masochistyczną rozkoszą odkrywają jadowity posmak konsumpcjonizmu.

Problem wydaje się na pierwszy rzut oka czysto semantyczny i raczej nie poświęciłbym mu uwagi, gdyby nie proste spostrzeżenie: „zadowolenie”, „ukontentowanie”, „satysfakcja” to drugie znaczenie angielskiego słówka „content”, odwołującego się do „zawartości”, „treści”. Coraz częściej pomija się wzajemną symbiozę tych dwóch sensów i jest to wyłącznie kwestia obrania pesymistycznej perspektywy, bo sama współpraca znaczeń pozostaje od wieków niezmienna. „Treść”/„zawartość” i „zadowolenie” to jedno i to samo: z rozczarowaniem potrząsamy pustą paczką papierosów, zawód sprawiają osuszone butelki i ziemniaczki, które – zbyt długo zalegając w popiele – zwęgliły się, wydrążone żarem. Kiedy treściwie jemy, mamy poczucie zadowalającej pełni, sytości. Żeby dotrzeć do sedna i zarysować zasadę działania tak postrzeganego „contentu” konieczny będzie mały objazd. Gotowi?

II „Za dużo się pisze” to komentarz spotykany wszędzie: pod relacjami z przeczytanych książek, przesłuchanej muzyki, obejrzanych filmów. Zarówno publikowane w profesjonalnych periodykach artykuły akademickie, jak i wypowiedzi hobbystów zamieszczane na blogach i forach, głośno posądza się o bycie nadprogramową, a przez to wątpliwą, atrakcją. Czytelnicy nałogowi, na równi z tymi, którzy nie czytają wcale, z przestrachem malują wizję potopu tekstów (tekstów kultury). Oczywiście nie tekstów dobrych. Zwykle jest to zalew treści nierzetelnych, „rażąco” nieprofesjonalnych, tabloidowych – nie może być inaczej skoro jest ich aż tyle. Kiedy masa narzeka na masę tekstów, to tak jakby poszukiwała ujścia dla potrzeby autokrytyki płynącej zarówno ze znudzenia równością, jak i z absencji jednostek wybitnych. Wydaje się, że za chwilę wszyscy porzucą czynność lektury i – śmiertelnie obrażeni – zaprą się w oczekiwaniu na tekst kardynalny: rzetelny, ale komunikatywny, barwny, lecz klarowny, głęboki, a jednocześnie rzutki i pełen ironii. Najlepiej jeszcze żeby był złożony, ale na sposób schlebiający analfabecie.

Utyskiwanie na nadmiar oraz mesjanistyczne oczekiwanie na króla tekstów postrzegam niemal wyłącznie jako wyraz tchórzostwa, zręcznie kamuflowanego na przeróżnych poziomach. Na najpłytszym z nich to „paraliżująca” świadomość, że nie tylko nie da się przeczytać wszystkiego, co przeczytać się powinno, ale nawet wszystkiego tego, co by się chciało. Ofiarami tego paraliżu – głośno i ostentacyjnie skarżącymi się na swój los – są zazwyczaj ci, którzy marzyli o całkowitym uniknięciu lektury, zanim jeszcze w ogóle się do niej zabrali. Daniel Pennac: „Skoro tylko pojawia się kwestia czasu na czytanie, to znaczy, że brakuje ochoty na czytanie”. Głębszy i skrzętnie skrywany poziom przypomina tajemniczą wilgotną strefę zalegającą pod kamieniami lub zmurszałymi deskami. Zamieszkują ją uczestnicy wąskich dyskursów – krytycy muzyczni, filmowi, literaccy, akademicy, wędkarze, numizmatycy, jednym słowem ci wszyscy, których dziedzina zdołała wytworzyć odrębny koloryt. Ci uznają za nadmierne wszystko to, co, stworzone na łonie wąskiego, profesjonalnego dyskursu, rozsadza go lub mu się wymyka, opuszcza jego ramy lub jest zwiastunem zmiany warty albo i ostatecznego rozprzęgnięcia się ukochanego środowiska i jego tradycji. Walter Benjamin: „Fascynacja sztuką jest krytykowi obca. Dzieło sztuki jest w jego ręce białą bronią w walce umysłów”. Którym niekiedy zdarza się nie nadążać.

III Zawsze byłem za otwieraniem wszelkich dyskursów, a w konsekwencji za nadmiarem. Teraz, kiedy pojawiają się serwisy muzyczne w rodzaju Music Is, wydawałoby się, że czas zrewidować te egalitarne poglądy. Degrengolada rodzimej sceny recenzenckiej wydaje się nachalną oczywistością, ale z drugiej strony nie ponosi za nią winy jakieś Music Is, lecz konkurencyjne, „poważniejsze” serwisy, które nie są w stanie wygenerować zadowalającej treści w liczbie wymaganej do ustanowienia przeciwwagi dla portali prowadzonych wyłącznie dla akredytacji i kolekcjonowania lajków na fan page'ach. Tego typu inicjatywy powinny być smutnym wyjątkiem, a tymczasem sprawiają złudne wrażenie przejmowania większości udziałów. Mimo wszystko jednak nie trzeba ulegać smutnej wierze w ich „triumf” (przejmuję na moment podniosłą retorykę męczenników rzetelnego recwritingu, „pokonanych” przez gówniarstwo), bo publikowane przez nie treści zataczają szerokie kręgi jedynie wśród odbiorców grupy Czytam polską prasę muzyczną dla beki.

Pijany w sztok i regularnie rażony prądem nadal pisałbym teksty lepsze i o wyraźniejszym oddźwięku niż cała redakcja Music Is razem wzięta. Jeden mój wpis jest poznawczo i estetycznie więcej wart niż całe tego typu serwisy. Nie ma tu znaczenia wykształcenie, interesująca osobowość, styl, selekcja materiału, czy osłuchanie, lecz sama esencja w postaci przyjemności czerpanej z pisania. Przyjemność to na tyle duża, że wymaga ode mnie ogólnej refleksji na temat muzyki i jej odbioru. Introspekcja nakierowana na konkretny przedmiot (reakcje na daną muzykę) rozwija piszącego, a własny rozwój krytyka – nie zaś lajki, akredytacje czy statystyki – jest najpewniejszą, a może i nawet jedyną wartą zachodu, inwestycją biznesową. Kluczową sprawą jest także impuls recenzencki – nagłe drgnięcie aparatu krytycznego w zetknięciu z pogłoską, okładką, streamem...

Celem dyskursu omuzycznego jest refleksja nad słuchaniem muzyki, nad istotą jej oddziaływania na odbiorcę, a nie znamy innego odbiorcy niż my sami. Testem profesjonalizmu jest dla krytyka odwaga do projektowania własnych odczuć na szeroką publiczność. Jeszcze raz Benjamin: „Publiczność musi ciągle otrzymywać niesłuszne sądy, a zarazem czuć się reprezentowana przez krytyka”.

Krytyka nigdy nie oznacza zachwytu nad perspektywą osiągnięcia podstawy, fundamentu, źródła, znaczenia, odpowiedzi, lecz jest pochwałą niekończącego się ruchu dociekania i powiązanych z nim trudów. Tak więc – dość paradoksalnie – o samym „contencie” i o jednoczesnym „being contented” decyduje umiejętnie podsycany głód, łaknienie, które pobudza fascynację postronnych niczym aparycja chorego na tuberkulozę.

IV Kiedy Mariusz Herma zastanawiał się ostatnio na swoim blogu nad przyczynami spadku statystyk oglądalności Ziemi Niczyjej, czytelnicy podsunęli mu kilka oględnych wniosków, z których nie sposób złożyć żadnej  strategii zaradczej. Problem tkwi – ponownie! – w samym spojrzeniu: polega nie na czytelniczej bessie, ale na tym, że doświadczony dziennikarz i krytyk muzyczny w ogóle zastanawia się nad jałowymi cyferkami, zamiast poświęcić całą energię swojej pasji. Z całym szacunkiem, ale napomykanie o marnej „księgowości” jest dla mnie jasnym sygnałem wypalania się, tak jak sygnałem dyskwalifikującego konformizmu jest troska o czytelników wyrażana przez początkujących uczestników dyskursu omuzycznego poprzez kasowanie niepochlebnie przyjętych tekstów lub przymuszanie się do pisania o płytach koniunkturalnych (Justin Bieber na portalu hip hopowym lub recenzje po pojedynczym odsłuchu streamu w zamian za jałmużnę kilku lajków więcej w nagrodę za tempo, a raczej pochopność).

Jeśli już szukać przyczyny spadku popularności wielu blogów, to należy upatrywać jej w wygasaniu egotyzmu  autorów, którzy zaczęli marzyć o publikowaniu artykułów jednocześnie profesjonalnych i zbierających tyle lajków, co newsy, brednie i konkursy. Poświęcając czas i energię na uprzedzanie zamówienia czytelniczego (czynność nie tylko równie bezsensowna jak długodystansowe prognozowanie pogody, ale i poniekąd uwłaczająca autorowi) zapominają o *własnej* przyjemności. Sam Herma zauważa zresztą, że u początków Ziemi Niczyjej – a więc w okresie, kiedy pozostawał raczej anonimowym dziennikarzem piszącym o swoich osobistych zajawkach, innymi słowy „robił swoje”, wyłącznie – tendencja była odwrotna.

Ci, którzy czują, że nie ma już dla nich miejsca w świecie z Music Is, czy nawet Niezalem Codziennym (a już i takie głosy dawało się słyszeć, zwykle ze strony osób, które swój recwriting traktują z lekceważeniem, jako dorywcze zajęcie, zawsze mniej istotne od wyjścia na imprezę lub pogapienia się w telewizor), po prostu przestali odczuwać ukontentowanie. Ostatnio wydaje mi się, że narzekania na jałowość sceny recenzenckiej wynikają z tęsknoty za heroiczną genezą internetowego dyskursu omuzycznego w Polsce. Nostalgia za złotą erą Porcys, Screenagers, czy nawet Nowej Muzyki, to tęsknota za okresem, kiedy wszystko działo się samo, scena rozwijała się automatycznie, na fali odkrywania nowego zjawiska i łatwych triumfów święconych nad medialnymi zwłokami rzekomych autorytetów i rzekomo wiarygodnego źródła, jakim wciąż jeszcze wydają się niektórym papierowe czasopismo lub gazeta.

Paweł Heba – między wieloma innymi – uznaje niemal całą internetową scenę recenzencką za amatorską tylko dlatego, że kształtujący ją ludzie piszą nieodpłatnie. Czy za profesjonalistów uznamy Przemysława Guldę, Dawida Karpiuka czy Grzegorza Lewickiego, tylko dlatego, że zainkasowali wejściówki, płyty i wierszówki za swoje mierne (językowo i merytorycznie) artykuły? Czy profesjonalizmem nazwiemy felieton Natalii Fiedorczuk, która na serwisie T-Mobile *Music* relacjonuje przebieg swojej ciąży? Jeśli tak, to tylko dlatego, że sami nie możemy się doczekać momentu, kiedy najlepsi recenzenci serwisów i blogów internetowych (my, my!) zostaną docenieni przelewami i będą mogli spokojnie stoczyć się do poziomu tych „zawodowców”.

Krytyka nigdy nie oznacza zachwytu nad perspektywą osiągnięcia podstawy, fundamentu, źródła, znaczenia, odpowiedzi, lecz jest pochwałą niekończącego się ruchu dociekania i powiązanych z nim trudów. Tak więc – dość paradoksalnie – o samym „contencie” i o jednoczesnym „being contented” decyduje umiejętne podsycanie własnego głodu, który pobudza fascynację postronnych niczym aparycja chorego na tuberkulozę, a nam samym zapewnia bezcenną i nieprzekupną żarliwość. „Content”, „zadowolenie”, „treść”... to takie zarządzanie przyjemnością, że zaczyna ona łaknąć utrwalenia na piśmie i publikacji, z myślą wyłącznie o niej samej (upublicznienie, uczynienie tekstu dyskursywnym, jest owej rozkoszy pożywką).

25 komentarzy:

  1. E tam, jedno napomknienie o statystykach w ciągu trzech i pół roku funkcjonowania bloga jest właśnie napomknieniem.

    Próbowałem doszukać się, w którym miejscu obecnej Ziemi Niczyjej "nie robię swojego" i nie piszę "o swoich osobistych zajawkach" - bez sukcesu. Nawet popularne kioski są tylko upublicznianiem pracy, którą tak czy inaczej wykonywałem na własne potrzeby (w trudniej wyszukiwalnych mailach wysyłanych do samego siebie). Faktycznie dostrzegasz coś takiego w treściach oraz ich doborze - w porównaniu z tymi sprzed 2-3 lat?

    Podbijanie statystyk to banał. Pisałem o tym w komentarzach pod wpisem: zwykły profil na Facebooku robi trzy razy więcej odwiedzin. Twitter, widgety sharingowe, statusy w komunikatorach, wrzucanie linków na rozmaite fora i komentowanie na innych blogach zaraz po wciśnięciu "Publikuj". Brak tego wszystkiego zwalnia mnie chyba z tłumaczenia, po co mi Ziemia Niczyja i czy wspomniany wpis pojawił się dlatego, że spadek odwiedzin mnie to aż tak smuci, czy dlatego, że mnie aż tak ciekawi.

    Blogową i pozablogową publicystyką oczywiście chciałbym sprawiać przyjemność czytelnikom - jak najwięcej. I tym się może różnimy, że nie piszę przede wszystkim dla przyjemności własnej, ale cudzej. Lubię pisać, sto razy bardziej wolę jednak czytać. I gdy zniknie ostatni czytelnik - natychmiast zabiorę się za te wszystkie niedotyczane zakładki. Tyle tego dobrego, że nie sposób ogarnąć. Cudowne lata.

    OdpowiedzUsuń
  2. (Prośba: o wykreślenie "to" z "mnie to aż tak smuci" i zamianę "niedotyczanego" na niedoczytane - i skasowanie tego komentarza. Dzięki, pozdrowienia!).

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy esej ale nie zgadzam się z nim niemal całkowicie. Tezą tekstu jest potrzeba jak najradośniejszego przykładania aparatu krytycznego do każdej płyty. Nie w tym rzecz. W obecnych czasach duża część dobrego pisania to umiejętność selekcji. Chcę czytać o rzeczach nowych, które jeszcze nie skamieniały w mainstream. Artykuły o Burialu i dubstepowej scenie Londyńskiej były interesujące, gdy pisane przez fanatyków. Teraz pierwszy lepszy recenzent radośnie opisuje dokonania Skrillexa. Pierwsze artykuły o hauntologii były ciekawe, ale po przeczytaniu setki takowych, wykładających to samo, zaczynam odczuwać nudności. Etc.

    Z drugiej strony: artykuł o rocku Szwajcarskim Bartosza Wójciaka w ostatnim Glissando był bardzo interesujący już nawet nie z powodów merytorycznych - nigdzie indziej bym takiej tematyki nie znalazł. Kwestia selekcji.

    "Coraz częściej pomija się wzajemną symbiozę tych dwóch sensów i jest to wyłącznie kwestia obrania pesymistycznej perspektywy[...]"

    Tylu wybitnych pisarzy (i piszących) nienawidziło pisania, że przestało to być kwestią posiadania różowych okularów milion lat temu. Zmaganie się z materią pisaną jest normalką, jeśli chcesz w to włożyć jakikolwiek wysiłek intelektualny. Może to rodzić szereg emocji, najczęściej z negatywnego spektrum.

    Jeśli "napomykanie o marnej księgowości" jest dowodem wypalenia się, jestem wypalony od siedmiu lat. Podstawą założenia Tableau była możliwie maksymalna redukcja numerów, liczb, gwiazdek, etc. Brak ukontentowania z mojej strony wynika z bycia ignorowanym, ale naprawdę powinienem się do tego już przyzwyczaić i jest to wyłącznie moja wina.

    Owszem, Music Is to marny portal. Tak samo jak Fuck You Hipsters! i Niezal Codzienny. Wszystkie piszą o muzyce na "teraz", "natychmiast". Ze wszystkich po odjęciu grafiki, zdjęć i linków nie zostanie nic. Wszystkie trzy portale są odpowiednikami "Faktu": ma być szybko, łatwo i krótko. Nowa płyta Madonny? Smażymy recenzję! Reagujemy na wszystko. Sensacja! Animal Collective nagrał nową płytę! Tysiące użytkowników Rate Your Music już czekają z kursorem myszy nad przyciskiem "RATE".

    Często krytykuję Niezal Codzienny i będę czynił to nadal aż do czasu, gdy poprawią jakość swoich tekstów. Plejeru jest geniuszem jeśli chodzi o użytkowanie mediów społecznych, zmiany wystroju strony i kontakt z czytelnikami - ma tak samo krótki okres skupienia: nudzi się muzyką wraz z nimi i perfekcyjnie wyczuwa nowe trendy w pisaniu o "indie" czy "niezalu". Czy będzie to kraut, czy metal, czy electropop - recenzje Plejeru i jego ekipy będą pierwsze. Natomiast jeśli chodzi o ich jakość... Wybacz, Filip, ale nie będę traktował poważnie serwisu, w którym klient zdający relację z Offa pisze "sxe" zamiast "seks". Jedyną ciekawą rzeczą na Niezalu Codziennym była rubryka "Trzecie Bardo", dość rzadko ostatnio aktualizowana.

    Będę złośliwy: "przymuszanie się do pisania o płytach koniunkturalnych" to dla mnie w taki sam sposób publikowanie recenzji o Lanie Del Rey, Madonnie czy (bene nota) Blog 27 na blogu o muzyce niezależnej, jak i na serwisie hip-hopowym. To jest właśnie content, o którym pisał Frederic Martel w swoim "Mainstreamie": kwestia pieniędzy, zasobów ludzkich, stylizacji. Tylko samej muzyki w tym niewiele.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Sxe" napisał Miłosz i wcale nie miało być tam seksu, tylko straight edge. Trzeźwość i nietrzeźwość.

    Chyba podchodzisz do mojego portalu ze złej strony, bo oczekujesz konkretu, angażujących tekstów i magazynowości. A Niezal na samym początku miał być w ogóle twitterem. Nie wszystko musi zawierać analizy od serca i treściwe artykuły - portal nie powstał, by głosem w dyskusji. Miał być alternatywą dla tego co było w tamtym czasie w polskim necie - stroną z szybkimi newsami, sygnalizującą, zaszczepiającą w obiegu pewne nazwy i donoszącą o premierach. Czegoś takiego te trzydzieści miesięcy temu nie było, wypatrzyłem dla siebie lukę. To nie jest wada, a intencje były jak najbardziej szczere - zajawka nowością.

    Serwis się rozrósł, fakt, ale wymusiła to sytuacja, w której dałem się zaślepić cyferkom i uwierzyłem, że da się na tym zarobić. Dzisiaj już wiem, że chuja, a nie dolary można mieć z muzyki w Polsce. Półtora roku życia z drobnymi wysepkami entuzjazmu wyrzuciłem w sumie do kosza. Nie chcę tu opisywać sytuacji i relacji z otoczeniem, bo to straszne marudzenie, ale poczucie straconego czasu mam olbrzymie i ten wpis akurat zbiega się w czasie z decyzją o zmianie tempa i treści - odzyskaniu przyjemności z prowadzenia tego bajzlu. Może nowa koncepcja przypadnie bardziej do gustu, chociaż dominantą i tak będą newsy.

    Trochę boli mnie tylko zestawienie z ssącą wejściówki "konkurencją".

    OdpowiedzUsuń
  5. W takim razie powinno być sXe, choć nadal miałoby to niewiele wspólnego z festiwalem. Ale fakt, wasze podsumowanie nadal czytało się lepiej niż tekst gościa z Uwolnij Muzykę piszącego, że Converge "umiejętnie połączyło hardcore i stoner".

    Zapewne jest to kwestia mojego złego podejścia ale musisz też przyznać, że pisanie o muzyce zmierza właśnie ku takiemu twitterowemu wzorcowi. Znów doskonale wyczułeś nadchodzącą zmianę - tak jak napisałem wcześniej. Powrót (lub przejście) do innych, dłuższych form pisania będzie trudny i pewnie poniesie ze sobą zmianę czytelników. Nie jestem pewien, czy nie zawiedziesz się na tym jeszcze bardziej. Oczywiście, chętnie przeczytam wszelkie dłuższe teksty jakie wyprodukujecie. Mam też nadzieję, że "niezal" będzie reprezentowany przez muzykę niezależną.

    Nie wiem, kto ssie wejściówki, a kto nie. Niewiele mnie interesuje metoda, chodzi o efekt końcowy: chcę by przynajmniej na pięćdziesiąt tekstów o Justinie Bieberze w rodzimej prasie muzycznej, blogosferze i internecie powstawał jeden o Harry Pussy. To chyba nie jest wygórowany odsetek? W tym momencie wynosi on 50:0, więc może być tylko lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  6. miłosz cirocki15 sierpnia 2012 05:53

    Marku, "sxe" oznaczało "straight edge", nie literówkę z seksem związaną, ale wierzę, że znalazłbyś inny przykład na nietraktowanie mnie poważnie, więc rozumiem i przyjmuję krytykę.

    Odnośnie tekstu, zawsze byłem przeciwnikiem pisania o muzyce dla przyjemności recwritera oraz od niedawna nie cierpię zupełnie ujawniania swoich głębszych analiz muzyki jakiejkolwiek wśród grona szerszego niż bliscy znajomi. Nie mogę się więc za bardzo odnieść do potrzeb pisarza/czytelnika, bo do takiej roli aspiruje chyba - czy tylko polskie? - środowisko recenzenckie. IMO bardzo źle, że tekst opisujący dzieło, choćby świetny, jest dziełem samym w sobie. Odrzuca mnie brak chęci stworzenia czegoś absolutnie własnego, pozbawionego kontekstu oceniającego; może że w akcie pisania dzieje się katharsis, wtedy absolutnie akceptuję. (zero ironii!) Prawdziwym problemem dla mnie jest wyważenie opisu i ozdoby sprzyjającej czytaniu, co mam nadzieję widać w moich nieczęstych wpisach na Niezalu. Zależy mi na tekstach, które mają być informacyjne, ale leżące daleko od kulawości, nudy i wbrew pozorom też masturbacyjnego podejścia innych serwisów ("holla at me, jestem recenzentem!").

    Ale przede wszystkim nie przejmuję się tym tak bardzo i symboliczne pogapienie się w telewizor (powiedzmy, że w moim wypadku na Jedynce puszczają tzw. "DOBRE KINO", hihi) jest ważniejsze. Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  7. eh, szkoda gadać. Szałasek znowu pisze trzy po trzy

    OdpowiedzUsuń
  8. @Mariusz: Masz pełną rację, podkoloryzowałem Twój tekst (bez złych intencji, na użytek swojej refleksji) żeby uchwycić stres, jaki w wielu autorach wywołuje zmniejszająca się oglądalność ich blogów czy serwisów, dla których piszą. Choć to, że nagle - po trzech i pół roku funkcjonowania bloga - nagle zainteresowałeś się statystykami do tego stopnia, że je upubliczniłeś i zaprosiłeś czytelników do dzielenia się swoimi doświadczeniami w tym temacie, nie jest przypadkowe. Mógłbym odwołać się do reguły, która mówi, że kiedy zamiast regularnego odcinka scenarzyści zapraszają widzów za kulisy, serial zaraz zacznie się sypać. Ale oczywiście nie mam żadnych twardych dowodów na wyjaławianie się Ziemi Niczyjej (poza tym, że - jak pokazują Twoje malejące statystyki - ludzie po prostu Cię już nie lubią :)), więc tymczasem wierzę, że "po prostu Cię to zainteresowało".

    @Marek: Przyjemność pojmuję w tym tekście jako satysfakcję, nie zaś bezmyślną radość. Zresztą: nie piszę o autorach prozy czy poezji, ale o tej garstce, która formuje rodzimą internetową scenę recenzencką. W ich wypadku chodzi o to, że często teksty są wymuszone, pisane "z grafiku" albo właśnie dla klików, bo dany wykonawca jest popularny.

    Rozumiem dlaczego można wydrwiwać Niezal Codzienny, ale bez względu na to, traktuję NC pozytywnie, ponieważ jest kolejnym sprawdzianem przetrwania dla niektórych blogerów/redaktorów. Część, która uwierzy, że "dziś liczy się li tylko tempo i nie ma sensu pisać recki na 3 tygodnie po brudnopisie Warny" powinna się pożegnać z recwritingiem, tak jak parę lat temu (ze zbliżonych powodów) zakończył swój żywot blog Przemka Skoczyńskiego, który - jak sam twierdził - nie wytrzymał konkurencji ze strony młodocianych geniuszy (gdzie są dziś te mózgi? rozdają ulotki?) (http://fightsuzan.blogspot.com/2010/05/podejmowanie-konca.html). Osobiście i tak marzy mi się magazyn papierowy + www w postaci naszkicowanej przez Albanes'a w finale artykułu Hermy (http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/krytyka-w-stanie-krytycznym,7309.html).

    Lubię Lanę Del Rey tak samo, jak Lunar Miasma, i równie mocno ciekawi mnie kolejny Sean McCann, jak nowa płyta Biebera. W taką dziwną rozpiętość zagnał mnie ów wspomniany w tekście "impuls recenzencki", którego słucham bez sprzeciwu. O płytach "tabloidowych" piszę z równym zaangażowaniem, jak o limitowanych kasetach i korzystając z tych samych narzędzi krytycznych, także nie markuję własnej przyjemności kosztem większej ilości odsłon. Moją stratą jest pomijanie "środka", płyt, które nie są dość skrajne.

    OdpowiedzUsuń
  9. @Łukasz: Interesujące, jestem bardzo ciekawy Twoich doświadczeń jako mastermindu NC. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się w Empiku na Twoim benefisie autorskim, gdzie uzyskam parafkę na swoim egzemplarzu. Nie doszło do zestawienia z Music Is, dwie zupełnie różne ligi. Chodziło mi tylko o odbiór Twojego serwisu w stylu: "skoro Warna napisał o Winim dzień po leaku jego winyla, to nie ma już sensu pisać, choćby nie wiem jak wnikliwie, bo ludzie czytają tylko przez 72 godziny, 30 minut i 15 sekund od ukazania się albumu".

    @Miłosz: Głębsze analizy muzyki właśnie wśród znajomych nie mają racji bytu. Nie potrafię sobie wyobrazić, że przy piwku robię wykład swoich odczuć odnośnie Biebera. Tylko pisanie potrafi to wchłonąć. Rezygnując z pisania oraz z publikacji jego efektów, odbierasz własnym myślom całą dyskursywność, zmniejszasz szanse na rewizję poglądów i własnej recenzenckiej rutyny. Z Twojej perspektywy wynika, że autor recenzji odwala kawał roboty, nie czerpiąc zeń żadnej przyjemności, więcej nawet: przyjemność jest zabroniona. IMO bez masturbacji nie ma recwritingu i bardzo brakuje mi w naszym internecie świadomości tego prostego faktu, ponieważ prowadzi on prosto ku kontrowersyjnym wnioskom, autorskim perspektywom itp. Te wartości jednak - faktycznie - nie są wymagane od tekstu stricte informacyjnego, czy nawet skupionego na ocenie. Przypisuję je więc krytyce muzycznej - polegającej na poszukiwaniu i wskazywaniu wątków, które mogą umknąc szeregowemu odbiorcy - a nie dziennikarstwu muzycznemu.

    OdpowiedzUsuń
  10. Uderz w stół a nożyce się odezwą. Jest mi przykro, że moja fascynacja Justinem Bieberem może być przez kogoś postrzegana jako czysty koniunkturalizm. Kocham go jako fenomen popkultury, a nie jego pieniądze. I to właśnie jest dla mnie "niezal" - mogę słuchać z przyjemnością przysłowiowych Acid Mothers Temple na zmianę z Biebsem i pisać o tym dlaczego tak skrajne zjawiska są warte uwagi. Muzyka jest wszędzie i uważam za sztuczne ograniczenie researchu do tego co jest elitarne, obskurne itd, dokładnie jak napisał Filip Szałąsek. To, że ten pogląd podziela też Warna sprawiło, że z czasem zaczęłam coraz bardziej angażować się w Niezal Codzienny i obecnie jest on moim priorytetowym projektem. Tak jak Łukasz wspomniał NC się zmienia, zawaliliśmy niejedną noc rozmawiając o tym jak to ma wyglądać by satysfakcjonowało czytelników, ale też byśmy my w tym wszystkim, szczególnie Warna, nie wypalili się. Co do samego sposobu pisania, bo ostatnio dużo o tym myślę - eksperymentowałam z różnymi podejściami, szczególnie podczas prowadzenia przez rok Screenagers, przeszłam etapy od fascynacji suchą analizą przez erudycyjny bełkot i poetycką grafomanię. I tak sobie myślę, że to co napisał Miłosz to mrożonka, bo nie da się wyłączyć emocji, swoich przemyśleń, tak samo jak nie da się zdekontekstualizować muzyki, jakkolwiek bylibyśmy owładnięci wizją muzyki absolutnej. Ale popadanie w skrajny subiektywizm oczywiście też mnie brzydzi, dlatego może nie będę dalej wlec swojego wywodu, tylko poczekajcie na efekty po 26 sierpnia.

    OdpowiedzUsuń
  11. Odpowiem szybko z perspektywy czytelnika i znikam. Obiecuję.

    Filipie, przykładanie takich samych narzędzi do komercyjnej muzyki i kasetowo-CDRowych znalezisk jest dużym błędem i wyjaławia opinie o tych drugich. Może trudno to zaobserwować teraz, ale za kilka lat będzie to wyraźniejsze. Trzeba dystansu.

    Andżeliko, to bardzo wzruszające, że kochasz chłopaka nie dla jego pieniędzy, lecz fenomenu. Nie wiem jednak w jaki sposób "ograniczenie researchu do tego co jest elitarne, obskurne" jest sztuczne. Do popu research potrzebny nie jest. Chyba, że masz na myśli słuchanie komercyjnego radia i ślęczenie nad korporacyjnymi playlistami na youtube. Wszystkie informacje masz podane na talerzu. Problem właśnie w tym, gdy chcesz się zająć muzyką undergroundową. Musisz wtedy pozbierać wspomniane przez ciebie konteksty, znaleźć informacje o nagraniach, czy po prostu dotrzeć do tych cholernych nagrań. Słowem, trzeba się porządnie napracować. Tego typu podejście przejawia na łamach NC tylko i wyłącznie Jakub Adamek, i za to właśnie ma mój szacunek.

    Jeśli taka jest twoja definicja słowa "niezal", wtedy ten neologizm nie ma nic wspólnego ze swoim źrodłosłowem. Całe zjawisko jest jak najbardziej koniunkturalne, ponieważ w życiu nie pisalibyście o popie, gdyby tego trendu nie wyrobił wcześniej Pitchfork i Stylus. To jest po prostu jego kontynuacja. Tak samo jak i zabawne jest "screenagers.pl - muzyka alternatywna" w nazwie okna przeglądarki. Alternatywna wobec kogo? Sankowskiego w Wyborczej?

    Pewnie, że muzyka jest wszędzie. Nawet w supermarkecie. Tylko czy warto pisać o tym, co słyszy się kupując jogurt? Powodzenia w dalszym pisaniu. Szczerze.

    OdpowiedzUsuń
  12. @ "nagłe zainteresowanie statystykami (...) nie jest przypadkowe".

    No nie jest. Jak rosło, to po pierwsze nie było o czym gadać - bo to dla sieci naturalne choćby z powodu gromadzenia materiału dla Google'a - a po drugie gadać nie wypadało. Daleko zapędzasz się w swoich wnioskach, ale przypadkiem poruszyłeś ciekawy temat: wypalania się. Według mnie to zjawisko pozytywne, wręcz niezbędne. Ciągłe pytanie się o aktualność pasji i sens wykonywanego zawodu jest najlepszym "sprawdzianem przetrwania", sprzyja też płodozmianowi. Zmęczenie recenzowaniem pozwala przerzucić się częściowo np. na wywiady, od których potem można się oderwać artykułami albo głoszeniem słowa - albo nawet inną tematyką. Nigdy niewypalający się krytyk muzyczny stukający od 10 lat identycznie skonstruowane recki (po jednej na dzień) albo felietonista ze stałą rubryką, która po roku jest dla niego raczej obciążeniem niż wyróżnieniem - o, takiego wypalenia naprawdę się boję.

    OdpowiedzUsuń
  13. @Marek - mnie wzrusza fakt, że wciąż egzystuje takie rockistowskie podejście. Zrozumiałabym taką wypowiedź jeszcze w czasach pre-internetowych, gdy naprawdę ciężko było zdobyć nagrania, teraz to jest tylko odrobinę więcej pracy niż kliknięcie w wideo Nicki Minaj, którą oczywiście bardzo cenię (pracę, w sumie Nicki też), ale to tylko jeden ze sposobów docierania do muzyki.
    Przy okazji szybka dygresja na temat czy warto pisać o muzyce w sklepach itd, bo to bardzo ciekawy wątek. Lutosławski podobno wyłączał ostentacyjnie głośniki w pociągach w których grało radio, bo nie uznawał muzyki jako tła. Tylko czy to jednak nie za bardzo na nas wpływa byśmy to ignorowali? Dla mnie odpowiedź jest oczywista, ale w pełni szanuję Twoje zdanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "[...]w czasach pre-internetowych, gdy naprawdę ciężko było zdobyć nagrania, teraz to jest tylko odrobinę więcej pracy niż kliknięcie w wideo Nicki Minaj"

      http://i.imgur.com/Y4z3y.gif

      Usuń
  14. Drogi Marku - Jako twórca rubryki "Trzecie Bardo" na Niezalu Codziennym nawet nie wiesz, jaki zastrzyk energii i motywacji do dalszego tworzenia dałeś mi tym, że podobała Ci się moja rubryka. :) Akurat, gdy zaczynałem wątpić w "misję" publikowania informacji o praktycznie zupełnie nieznanych artystach na stronie zdominowanej przez bardziej znanych "niezalowych" wykonawców, pojawił się ktoś, kto zachwycił się moją pracą. Daje mi to wyraźny sygnał, że rubryki takie jak "Trzecie Bardo" są zdecydowanie potrzebne, choć wiem, że jest to podejście do psychodelii dość spłycone, zredukowane do postaci "raportu" o najciekawszych (moim zdaniem) zjawiskach w tej scenie.

    Jeśli dobrze pójdzie, kolejne "Trzecie Bardo" pojawi się na Niezalu jeszcze przed północą. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Dlaczego Music Is jest nielubiany? Może mi to ktoś wytłumaczyć, bo nie wiem, czy jest to gierka jakiegoś innego portalu, czy faktycznie jest on tak nieprofesjonalny?

    OdpowiedzUsuń
  16. Na Tym portalu jest sporo smaczków, których nie da się strawić. Faktycznie można ostatnio zauważyć, że music is jest nielubiane, ale szczerze sami sobie na to zapracowali.

    OdpowiedzUsuń
  17. Hmm. Przejrzałem stronę i jak na moje oko nie znalazłem nic "niestrawnego". Serwis graficznie jest całkiem ładnie zrobiony, nie ma chaosu. Teksty też są ok - przynajmniej jak dla mnie. Poza tym znalazłem na facebooku stronę "muzykajestpl". Ten ktoś, kto nie lubi Music Is jest strasznie zdesperowany...

    OdpowiedzUsuń
  18. Drogi Filipie,

    Korzystając z dogodności zasłużonego urlopu zauważyłem na profilu Fight!Suzan na Facebooku, że zapowiadasz dłuższy elaborat odwołujący się do moich komentarzy do jednego z wpisów na wspomnianym profilu. Z jednej strony ucieszyło mnie to i może nawet połechtało spragnione uwagi ego, z drugiej jednak zaczął mnie ogarniać wielki smutek. Smutek, który trwa do teraz. Smutek, który starał się będę tamować, aby zdania następujące niżej miały właściwy takiej ich wymianie (publicznej można powiedzieć, albo nawet: jeszcze szerszej, ponieważ na część moich komentarzy odpowiedziałeś pod postem o T-Mobile i Natalii Fiedorczuk) poziom. Smutek ten nie jest spowodowany ani wymową Twojego artykułu "Przyjemność contentu", ani jego zapowiedziami. Wywołany jest właśnie wywołaniem mnie do tablicy. Ostatnią rzeczą jaką mam chęć robić podczas urlopu jest prowadzenie dyskusjii na tak wydumane tematy. Ale nie gniewam się na Ciebie, bo sam sobie jestem winny - taka jest cena trollingu (ale o tym później). Zły jestem na siebie, a przez to smutny, bo czas to najcenniejsza ze wszystkich rzeczy (o tym też później).
    Zacznę od najprostszego - od przywitania z komplementem. Zdaję sobie sprawę, że czyta Cię spora grupa młodzieży, więc teraz uwaga dla młodych: droga młodzieży przywitanie z komplementem zaskarbi Wam uwagę, a może i serdeczność komplementowanego, bo każdy człowiek ma w sobie ego wielkie jak rottweiler, który o ile nie jest chowany na złego psa, to szczeka głośno i domaga się atencji, mięsa, a od znajomych już ludzi pieszczot. Młodzież teraz wyjmuje kajety, bo będzie ze dwa-trzy nazwiska do zapisania.
    Filipie, nie mam ochoty rozprawiać o kondycji dziennikarstwa muzycznego (czy jak wolisz krytyki, choć moim zdaniem to zupełnie różne rzeczy, ale może jak starczy czasu to coś o tym napomknę dalej) w Polsce, ani nawet w polskiej sieci. Lepiej porozmawiajmy o Tobie. Filipie Szałasku lubię Cię, bo jesteś jakiś. Wyróżniasz się. Wiem, że ciężko na to pracujesz, więc to nie ten zapowiadany komplement. Komplementem jest to, że wiem jak się nazywasz, a w zasadzie: wiem jaką godność ma człowiek stojący za Fight!Suzan. Nie mogę powiedzieć, że lubię Cię czytać - nie lubię. Doceniam Twój styl, z całą jego dopracowaną do ostatniego szczegółu zawiłością i ustawioną w określonych ramach poetyckością. Nie powiem więcej, bo zdaje się sam jesteś specjalistą od oceniania stylów innych, a ja tylko nieśmiało mówię, że podoba mi się to, że jesteś taki i piszesz tak, a nie inaczej. O, to może jeszcze cukru! Wydajesz się egomaniakiem i totalnym pasjonatem. I to też lubię. Tyle pykania w klawiaturę, a wystarczyłoby pewnie: Szałasek lubię Cię, bo jesteś taki rudy kot w psiarni. Dopowiadając tylko, bez rozwijania (uzasadnienie znajdziecie samych tekstach następująych dalej autorów): czytać to lubię Michała Hoffmanna, Marka z Tableau!, Marcelego Szpaka, czy wspomnianego przeze mnie na Facebooku Pawła Walińskiego. Nie jest to oczywiście wyliczenie enumeratywne, a przykłady. Znamienite i znakomite.

    cdn.

    OdpowiedzUsuń
  19. Myślę, że mogę już przejść do konkretów.
    Wydaje mi się, że błysnęliśmy sobie tylko po oczach światłami długimi jadąc jedną z dwupasmowych autostrad budowanych na Euro 201, takich z pasem zieleni rozdzielającym kierunki jazdy. Będąc w specyficznym trybie myślenia (chciałbym napisać mindsecie, ale moment w którym sam siebie ośmieszam już był, a na następny trzeba poczekać ze dwa akapity) dyktowanym pracą w wielkiej korporacji medialnej przyjąłem Twój wpis o T-Moblie Music i obecności tam autorów takich jak Natalia Fiedorczuk, czy Małgorzata Halber jako zachęta do dyskusji na tematy z kategorii "ekonomia kultury", "dziennikarstwo muzyczne w internecie, a hajs na bułkę i fajki", czy "model biznesowy portalu T-Mobile music". A przynajmniej na takie też. Wspominany tryb myślenia spowodował, że w dyskusji wziąłem udział (choć początkowo podpytywałem tylko o red. Walińskiego, do którego pałam wielką sympatią), dziś jest już raczej nieaktywny, ale te słowa odbieram podobnie jak dwa tygodnie temu:

    "Nasuwa się też pytanie, dlaczego właściwie redaktorzy T-Mobile piszą, niczego tym pisaniem nie dokumentując, nie oceniając, ani nie odkrywając? Czyżby budżet T-Mobile nie wystarczał, aby zachęcić ich do researchu i pisania "na serio"?"

    OdpowiedzUsuń
  20. Po lekturze Twojego eseju "Przyjemność contentu" dochodzę jednak do wniosku, że nie są istotne dla Ciebie kwestie, które mnie skłoniły do wstukiwania kolejnych komentarzy. Wypowiadając się na temat dziennikarstwa/krytyki (jak wspomniałem: mierzi mnie taki zamiennik, być może Ciebie też, ale zależy mi na zostaniu na jednej linii, a w zasadzie przy jednej kwestii), wypowiadasz się tylko i wyłącznie o kondycji tegoż w sieci (polskiej sieci). Z mojej ówczesnej perspektywy to rzecz najmniej interesująca. Dwa tygodnie temu zachęciły mnie właśnie słowa "budżet" i "research" w Twoim tekscie. Nie chcę nawet odbijać dyskusji w tę stronę, bo mam wrażenie, że zupełnie Cię to nie interesuje. Może nawet zupełnie tego nie rozumiesz. Może: jeszcze nie rozumiesz. Trochę romantyczna, na pewno nie pustosłowna tyrada na temat dyskursu krytycznego, przechodząca w ocenę serwisów typu Music Is (na marginesie: bardzo podoba mi się to określenie "typu music is", jeżeli stosowane będzie przez więcej niż 2 osoby, to taki tag będzie jedyną dobrą rzeczą jaka po Music Is zostanie) wymija się rażąco (nomen omen, bo to właśnie te okropne wyrażenia - to nie ironia, to są okropne wyrażenia - "business model" i "content" poraziły Cię na tyle, że uruchomiłeś palce nad klawiaturą) z moimi zdawkowymi uwagami na temat kondycji tej niszy sektora DM w Polsce (sieciowego dziennikarstwa muzycznego) z punktu widzenia biznesowego. Albo po prostu paru zdań o tym, dlaczego serwisy takie jak T-Mobile Music zapraszają do pisania Natalię Fiedorczuk zamiast dociekliwych i rzeczowych krytyków muzycznych. Mam nadzieję, że w tym punkcie się rozumiemy. Wydaje mi się, że trafiasz w sedno rozprawiając o krytyce itd. Nawet więcej - nigdy nie spotkałem się sytuacją, w której ewidentny pasjonat, można by powiedzieć "humanista" (tylko błagam nie wchodźmy na ścieżkę occupy i lemmingów, wyobraźmy sobie, że to słowo ma znaczenie takie jak wtedy, gdy podyktowała Ci je po raz pierwszy do zeszytu pani polonistka i powiedziała: przez samo HA) rozdziobuje słowo content, żeby przeciwstawić się (celowo bądź nie, nie jest to istotne) ogólnie przyjętemu znaczeniu sentencji "content is king". Zdanie to, przypisywane Billowi Gatesowi, ukonstytuowało cały segment przemysłu - produkcję treści. Segment przemysłu, który daje mi chleb, a w zamian zabiera czas. Gates obserwując przemiany rynków IT i medialnego od lat 60-tych do początku 90-tych doszedł do wniosku, że najwyższą wartością jest i będzie na tych rynkach content (polskie „treść” nie mieści pełni znaczenia tego słowa w tym przypadku). Kto może pozwolić sobie na produkcję treści ma najsilniejszą pozycję. Oczywiści e powinien być taki typ contentu na jaki jest popyt, co nie zawsze znaczyło jakościowo dobry. To temat na obszerny elaborat, pracę naukową, czy rozmowę rzekę przy piwie i sprawdzaniu faktów w sieci na smart fonie. Pozwolę sobie zrobić wielki skrót myślowy i skwitować to tylko przykładem: dziś firma Google wydaje się być największym graczem w świecie IT i zarazem aspiruje do zajęcia podobnej pozycji w świecie mediów (rozumianym również jako media internetowe – np. Youtube). Włodarze Googla rozumieją jednak, że stają się kolosem na glinianych nogach, które mogą nie unieść całej tej masy treści, którą udostępniają. Łaska usera na pstrym koniu jeździ i nie obchodzi go za bardzo, czy to Youtube, czy inne Vimeo – chodzi mu o treść. O świeże Lolcaty i inne drogocenne migające obrazki. Które samo Google tylko trzyma na serwerach, a nie produkuje, i które mają niejasną sytuację w świetle ustawodawstwa dot. praw autorskich i pokrewnych. Google potrzebuje contentu. Najlepiej pewnego, dobrego i gwarantującego traffic conentu. Google na razie niechętnie płaci za taki content, ale takiej opcji nie wyklucza. Bo wie, że kto ma content ten ma władzę.

    OdpowiedzUsuń
  21. Urocza wręcz jest Twoja analiza znaczenia słowa „content” odwołująca się do tak marginalnych w świetle powyższego i na gruncie biznesowym zjawisk jak przyjemność z pisania. To jest bardzo odświeżające dla mnie – „satysfakcja is king.” Podkreśla to jeszcze bardziej całą tę sytuację, w której ja o cenie kilograma jabłek w punkcie skupu koło Tarczyna, a Ty o szczególnej czerwieni dojrzałego Jonagolda.
    Nie odczuwam perwersyjnej przyjemności w używaniu określeń takich jak „business model”. Oraz nie jest tak, że domagam się zapłaty za czytanie tekstów w sieci, bo są słabe i nie mam czasu na takie bzdety. Pierwsze to niestety wynik perwersyjnego trollingu z użyciem słów bez których trudno jest mi dziś pracować, drugie to po prostu trolling. Masz mnie.
    Jeszcze jedno zanim dostanę linijką po łapach:
    Paweł Heba – między wieloma innymi – uznaje niemal całą internetową scenę recenzencką za amatorską tylko dlatego, że kształtujący ją ludzie piszą nieodpłatnie. Czy za profesjonalistów uznamy Przemysława Guldę, Dawida Karpiuka czy Grzegorza Lewickiego, tylko dlatego, że zainkasowali wejściówki, płyty i wierszówki za swoje mierne (językowo i merytorycznie) artykuły? Czy profesjonalizmem nazwiemy felieton Natalii Fiedorczuk, która na serwisie T-Mobile *Music* relacjonuje przebieg swojej ciąży?
    W komentarzach do Twojego postu o Natalii Fiedorczuk i T-Mobile Music napisałem, że „trudno mówić o scenie, kiedy jest to scena amatorska. a jest amatorska, bo to praca za darmo. jak ktoś obrotny to za wejściówki lub cedeki. tmobile płaci za teksty. bo tmobile do dostarczyciel kontentu, a nie część sceny”. Wydaje mi się, że masz podstawy dopisać do tego, to co powyżej, lecz potrzebne tu sprostowanie. Określenie „amatorska” w mojej wypowiedzi tyczyło się prostego podziału: profesjonalista = człowiek utrzymujący się ze swojej pracy w danej dziedzinie, zajmujący się zawodowo swoją dziedziną, amator = osoba zajmująca się czymś dla przyjemności. W takim ujęciu niemal cała internetowa scena recenzencka jest amatorska. Profesjonalista, poza warunkiem wspominanym wyżej, powinien mieć w swojej dziedzinie duże umiejętności i wykonywać swoją pracę doskonale. W tym świetle zapewne masz rację, że ciężko nazwać profesjonalistami ludzi, których nazwiska podałeś. Z tym, że sam nie jesteś też profesjonalistą (chyba, że rzeczywiście utrzymujesz się z krytyki/dziennikarstwa internetowego). Nie jestem nim też ja, ani wielu doskonałych krytyków, choćby tych wspominanych przeze mnie na początku tego tekstu. To żadna ujma, bo szczerze mówiąc pieniądze jakie można zarobić w zawodzie dziennikarza, czy krytyka to pieniądze ledwo pozwalające związać koniec z końcem.

    OdpowiedzUsuń
  22. Nie chcę oceniać Guldy, Karpiuka, czy Lewickiego. Jeżeli jednak są zawodowymi dziennikarzami muzycznymi, to żeby nazywać się profesjonalistami powinni być naprawdę świetni w tym, co robią. Zawierzę tu Tobie i przyjmę, że nie są. Nie zmienia to faktu, że świetny jest (młodzież wyjmuje kajety, bo padną kolejne nazwiska, choć jeżeli już nie są młodzieży znane to jest dwója i linijką po łapach dane będzie) Kuba Ambrożewski, choć nie utrzymuje się z pisania tekstów o muzyce. Doskonały jest w swojej dziedzinie (elektronika, elektroniczny pop i wszelkie odmiany techno) Paweł Gajda, ale też nie jest profesjonalistą w znaczeniu podanym wyżej (podane wyżej znaczenie jest za Słownikiem Języka Polskiego; tak idę na łatwiznę, mam to zabookmarkowane w przeglądarce). Nie inaczej jest ze związanym z Porcysem Filipem Kekuszem, bo choć jest on profi w swoich tekstach o hip-hopie, to nie jest profesjonalistą. Celowo podaje te, a nie inne nazwiska, bo nie są to moi ulubieni dziennikarze muzyczni, lecz bardzo cenię ich pracę w tej dziedzinie. Tym samym wracam do początku tego tekstu i nieco odbiegam od sedna: najbardziej cenię sobie w utworze pewną literackość. Nałogowo czytuję tzw. prasę komputerową – czasopisma o grach. Czytuję i zbieram od 1989, choć na gry nie mam czasu. Do dziś szczytową recenzją pozostaje tekst dotyczący gry Skidmarks 2 na Amigę autorstwa Kayakasha opublikowany w miesięczniku Top Secret w pierwszej połowie lat 90-tych. Do dziś pamiętam zdanie: jeżeli ciągle słuchasz Kazika, bo kasety Rage Against The Machine są za drogie, to Skidmarks 2 jest grą dla ciebie. Wspomniani w tym akapicie doskonali amatorzy nie piszą „literackich” tekstów. Ich wiedza jednak jest na tyle cenna i wielka, że należy uchylić przed ich twórczością kapelusza. Podobnie wspominany Mariusz Herma i kilku, może kilkunastu innych. Jak powinieneś się już zorientować Natalia Fiedorczuk zupełnie nie pasuje do Guldy, Karpiuka, czy Lewickiego. Nie wiem na jakiej podstawie wrzuciłeś ją do tego samego worka, ale gdy (uwaga, chyba się ośmieszę) przyjmiesz biznesowy mindset zrozumiesz, że jej obecność na portalu T-Mobile Music jest zabiegiem z gatunku „dajcie mi tu jakiegoś celebrytę, to traffic mi skoczy”. Idę o zakład, że nikt nie zastanawiał się nad jakością tekstów tej pani, a tylko starał się wykorzystać znane nazwisko (znane w pewnych kręgach, które być może stanowią target group portalu). Na samym T-Mobile Music znajdziesz wiele innych przykładów takiego działania.
    Kończę już ten przykry wywód, bo jak wspomniałem – jestem na urlopie i pragnę z niego korzystać dalej nie mącąc sobie myśli faktem, iż ktoś sobie taguje światopoglądy moim nazwiskiem, przez to że mu potrollowałem na wallu na FB.

    Pozdrawiam z cudownego Tel-Avivu,
    Pawel/lewar

    OdpowiedzUsuń
  23. Drogi Pawle, kocham Cię za ten komentarz. Jest najdłuższy. Niemal żałuję, że sam właśnie pakuję plecak i wyjeżdżam, bo gdyby nie to, odpowiedziałbym natychmiast. "To będzie musiało poczekać". Pozdrowienia dla Ciebie i całego Tel-Avivu.

    OdpowiedzUsuń
  24. Cała ta dyskusja nie jest warta funta kłaków. Nie wykracza poza egocentryczne i narcystyczne jęki. Cieńka lektura niczego nie wnosi nowego, jedynie uniesienia starej dzidzi piernik, autorki.

    OdpowiedzUsuń