Na bandcampowym profilu Tundry zamieściliście w charakterze motta koncepcję
Gastona Bachelarda – „marzenie ku”. Co dokładnie oznacza ta
idea w kontekście waszej muzyki?
Bachelard, mówiąc
przykładowo o marzeniu ku dzieciństwu, pokazuje, że tęsknota tego
rodzaju nie polega na chęci cofnięcia się w czasie i przeżyciu
tego raz jeszcze, ale na pewnym przeżywaniu dzieciństwa w
wyobraźni. Tak samo nasz projekt – to nie jest marzenie za podróżą
do tundry, tylko raczej próba nawiązania z nią więzi, a
ściślej z przestrzenią, której wyobrażenie o tundrze jest pewnym
wyrazem.
Skąd marzenie ku tak
nieprzyjaznym przestrzeniom, jak „anekumena” – „pokryte
lądolodami obszary niezamieszkane i niewykorzystywane przez ludzi, o
niesprzyjających warunkach środowiskowych”?
Anekumenę należy
raczej rozumieć bardziej w kategoriach ezoterycznych, niż
geograficznych. Kluczowe jest tu stwierdzenie, że to teren
niezamieszkały przez ludzi. Chodzi po prostu o miejsce do którego
wyruszasz, aby zostać przez pewien czas w odosobnieniu i zmierzyć
się z własnymi demonami. To znana praktyka duchowego rozwoju. Skoro
jest to jednak po części wyprawa w głąb siebie, do nieznanych
wcześniej zakamarków duszy, to ciężko oczekiwać by nie była to
podróż trudna. Słychać to też na naszej płycie.
Zamierzacie w
przyszłości nagrywać albumy tematyczne, podporządkować się –
jak, dajmy na to, Sufjan Stevens – kryterium geograficznemu?
Na pewno zamierzamy
nagrywać albumy tematyczne (choć od albumów ważniejsza jest dla
nas działalność koncertowa). Jakie będzie jednak kryterium to się
dopiero okaże. Fascynuje nas przestrzeń jako pewne narzędzie
wyrazu. Kto wie w którym momencie przerodzi się ono w coś innego.
Fascynuje was podróż,
gra wyobraźni sprowokowana przez muzykę. Jak więc podchodzicie do
zjawisk – często łączonych z ambientem – takich, jak muzak czy
dźwięki designerskie?
Nasz zamysł jest wręcz
odwrotny do zjawisk, o których wspominasz. Chcemy całkowicie
zawładnąć wyobraźnią słuchacza – przenieść go do innego
miejsca. Dlatego też istotna jest dla nas przede wszystkim
działalność koncertowa. Nie uciekamy co prawda od prób łączenia
naszej muzyki z innymi dziedzinami sztuki – choćby z poezją – ale
traktujemy to raczej jako eksperyment.
W artykule
opublikowanym niedawno na stronach Plexus
Magazine padła w kontekście waszego
projektu dość znana pozycja z kanonu muzyki eksperymentalnej:
Imaginary Landscapes Johna Cage'a. Inspiruje was
kanon tego typu, czy raczej szukacie natchnienia wśród nowości?
Kiedy staramy się
opowiedzieć coś o naszych inspiracjach, łatwiej jest mówić o
tym, co nie jest muzyką. Skoro już jednak o tym mowa – na pewno
taką „kanoniczną” inspiracją dla nas jest La Monte Young. Nasz
utwór „Podróż” to prawie-że wykonanie jego kompozycji.
Przedstawiacie się
nie tylko jako artyści z Polski, czy Trójmiasta, ale jeszcze
precyzyjniej: z Zaspy. Utożsamiacie się z polską sceną muzyczną?
Widzicie dla siebie miejsce w tym, co obecnie się dzieje na naszym
rynku płytowym?
Krzysiek akurat z Zaspą
się raczej nie utożsamia – bardziej z Kamiennym Potokiem, do
którego odwołuje się w swoim wciąż właściwie nieistniejącym
solowym projekcie, pod tym właśnie tytułem. Wracając jednak do
sedna pytania – tak, widzimy dla siebie miejsce. Myślimy o swojej
muzyce jako o elektroakustycznej i to określenie zrozumiałe jest
dla nas przede wszystkim na gruncie polskiej sceny muzycznej –
odsyła do określonego nurtu. Nurtu do którego przypisujemy
niekiedy projekty nie będące stricte elektroakustyczne (np. Hati),
ale dzielące tego samego ducha.
Materiał dla Tundry
nagrywacie w sposób analogowy. Skąd ten wybór, dość
niecodzienny, jeśli chodzi o muzykę ambientową, która kojarzy się
z laptopami, abletonami etc.?
Kwestia analogowości
naszych nagrań wymaga poważnej demitologizacji. Nie posługujemy
się na koncertach laptopami ani niczym innym, co w naszej opinii
ogranicza naszą rolę do obsługi sprzętu, który sam gra za nas.
Na tym jednak koniec. Przy tworzeniu sampli nie uciekamy od pomocy
komputera. Jeden rzut oka na nasze rozstawione sprzęty już
wystarczy, aby zweryfikować pogląd o analogowości – ani discman
ani reverb, którego używamy nie są przecież sprzętami
analogowymi, w przeciwieństwie do walkmana, taśm czy organów
Vermona.
Gdybyście mieli
zdecydować się na fizyczny nośnik, to jaki i dlaczego?
„Anekumena” dostępna
jest przede wszystkim na CD. Kolejny nasz album zamierzamy wydać na
kasecie. Dlaczego tak? Cóż, sądzimy, że pewne nośniki bardziej
pasują do pewnego rodzaju nagrań. Kaseta dobra jest przede
wszystkim do nagrań punkowych, ale także do eksperymentalnych
nagrań, takich jak nasze.
Dawid, kiedy
spotkaliśmy się po raz pierwszy grałeś w zespole rockowym, z tego
co pamiętam byłeś gitarzystą. Jak wyglądała twoja droga do
muzyki elektronicznej i skąd ten wybór?
Nie jest to tak do końca
droga do muzyki elektronicznej, ale gdzieś w jej obrębie,
stylistyce, poetyce na pewno można znaleźć dotychczasowe działania
Trupawzsypie. Miałem niedawno okazję usłyszeć wypowiedź
wybitnego amerykańskiego trębacza – Ambrose’a Akinmusire –
który powiedział, że dla niego trąbka to nie jest miłość, że
to jedynie narzędzie. Prawdziwą miłością jest po prostu muzyka.
Ja czuję podobnie. Nie ma znaczenia na czym, albo za pomocą czego,
tę muzykę tworzysz. Dzisiaj robię swoje dźwięki używając
instrumentów elektronicznych, analogowych. Ale jutro?
Trupwzsypie to dość
stary projekt, powstał jako swojego rodzaju wentyl bezpieczeństwa,
taki kanał ujścia dla wszystkich tych pomysłów, które nie
mieściły się w ramach post-rockowej Kolonii Postęp, w której
byłem gitarzystą. W solowym projekcie mogłem wykorzystać wiele
więcej instrumentów, w tym właśnie gitary, ale i fortepian,
sample, perkusjonalia, głosy wycinane ze starych filmów. Dopiero w
trakcie prac nad Intymnym życiem pantofelka poetyka
Trupawzsypie skłoniła się ku elektronice, ale nie sądzę żeby
tak pozostało na długo. Płyta, nad którą pracuję już od ponad
roku zarejestrowana będzie w składzie akustycznym, w którym
elektronika pełniła będzie jedynie jedną z ról, ale wcale nie
wiodącą. Zresztą tak widzę przyszłość tego projektu, lokującą
się gdzieś na pograniczu muzyki współczesnej i undergroundu,
piękna, brudu i eksperymentu.
„Intymne życie
pantofelka” – debiutancki album twojego solowego projektu
Trupwzsypie – składa się w dużej części z sampli pochodzących
z edukacyjnego filmu na VHS. Skąd wybór akurat takiego źródła?
Jesteś fanem hauntologii, wytwórni Ghost Box i projektów w stylu
Mordant Music lub Belbury Poly?
Nie, nie. Nie ma w idei
mojej muzyki takich pojęć, jak „hauntologia”.
Nie jestem też fanem żadnego z tych projektów. Zresztą sample, o
których wspominasz, faktycznie zapożyczone z edukacyjnego filmu o
pierwotniakach, w Intymnym życiu pantofelka pojawiły się
tylko w jednym utworze. Tak naprawdę pomysł na tę płytę był
bardzo prosty i zrodził się już w szkole muzycznej, kiedy
zastanawiałem się, czy mógłbym napisać lepszą muzykę do tych
filmów, niż ta, która się w nich pojawiała. Wiesz, dzisiaj tamta
muzyka, pisana w latach 70.-80. bardzo mi się podoba, ale idea
podjęcia tej stylistyki i próba jej reinterpretacji, połączona z
dużą dozą melancholii i sentymentu, skłoniła mnie do podjęcia
tego tematu, co ostatecznie zaowocowało płytą.
Zaczęliśmy od wpływu
Bachelarda na muzykę Tundry. W Intymnym życiu pantofelka
wyczuwam echo fascynacji Brunonem Schulzem. „Ogrody fruktowe”,
„Sytuacja komunikacyjna”, „Zmysłowość” – te tytuły
jakoś kojarzą mi się ze „Sklepami cynamonowymi”. Trafnie?
Bardzo lubię Brunona
Schulza, ale w tym wypadku nie była to jakaś bezpośrednia
inspiracja. Zdradzę, że przygotowując materiał na płytę lubię
oglądać filmy i podkładać pod nie moje dźwięki, wypatrywać
interakcji. Podczas tworzenia Intymnego życia pantofelka
towarzyszyła mi praktycznie bez przerwy jedna scena z filmu Żyć
własnym życiem Jeana Luca Godarda, w której główna bohaterka,
płacząc, ogląda w kinie niemy film o Joannie d’Arc. To właśnie
tego wspólnego mianownika pomiędzy muzyką, obrazem i emocjami
zawsze poszukuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz