środa, 23 października 2013

Secret Pyramid - Movements of Night

Secret Pyramid
Movements of Night
2013, Students of Decay






Muzyka i sen są do siebie podobne. „Ich esse to percipi; i nie jest możliwe, aby miały jakiekolwiek istnienie poza umysłami, które je postrzegają” – powiada George Berkley w Traktacie o zasadach poznania ludzkiego. Istnienie dźwięku i nocnego rojenia ogranicza się do tego, że są postrzegane. Sny i muzyka znikają w chwili, gdy odwracamy od nich uwagę, budząc się albo zaprzestając słuchania. To spostrzeżenie można by odnieść zwłaszcza do estetyk, które najchętniej wybieramy jako tło zasypiania. Amorficzność drone'ów i ich dynamika, przypominająca bieg wody lub leniwe wyładowania energii, prowokują do wyobrażania sobie pracy usypiających neuronów. Należy wspomnieć jeszcze o dalece posuniętym skonwencjonalizowaniu kompozycji opartych na drone'ach: przekroczenie pewnego limitu tempa jest im wzbronione, podobnie jak zbytni synkretyzm motywów. Nie pamiętamy muzyki z tego samego powodu, który sprawia, że sny rozpraszają się i ulegają zapomnieniu zaraz po tym, jak się obudzimy, a drone'u dodatkowo przez to, że nagminnie grzęźnie w schemacie. Na czym polega więc sekret Movements of Night, „jednego z niewielu albumów w tym gatunku – pisze Marek Sawicki – którego przebieg można odtworzyć z pamięci”?

Naświetlanie zagadki zacznijmy od wykrycia metody, z której pomocą Abbey sfabrykował zdumiewająco ewokatywne brzmienie. U zarania była to może operacja podobna zabiegom jubilerskim. Szlifowanie. Zdmuchiwanie pyłu. Przecieranie wypolerowanej fasety dłonią, by w finalnym geście udzielić wodzie kamienia odrobiny ciepła. W tym rzemiośle nie ma mowy o wykwintnym trzymaniu za nóżkę; kunszt polega na ogrzewaniu próbowanej substancji. W wypadku Movements uzmysławiają to pierwsze nagrania Amira zebrane na EPce Ghosts – bazowym materiałem mógł być glitch, gatunek, którego spektrum brzmień przywodzi na myśl potok drobnych kryształków utrzymanych w kolorze farmakologicznych różu i bieli, barw możliwych do zaobserwowania w całej krasie, kiedy leżą obok siebie w starczych puzderkach z przegródkami na panaceum danego dnia i godziny. Glitch – z jego kantami, sterylnością i geometrią – opiłowano, roztarto na pył podobny kredowemu i poddano maceracji, by osiągnąć krem o konsystencji emulsji temperowej lub pszczelego wosku, a umaszczony czarno.

Stąd tylko krok do doznania miękkości marmurowych i gipsowych posągów, kiedy słabo nasycone, pełgające światło wyławia je z mroku. Statuy wydają się zwykle twarde i chłodne, ale przy ogniu albo w snopie latarki ich ciała zaczynają połyskiwać tłustością nadtopionego wosku, który pod wpływem ciepła „poci się” i odrobinę żółknie, upodabniając się do ludzkiego naskórka. Wzrok łapczywie chwyta się tego wrażenia i przekazuje je dłoniom, które zupełnie inaczej wodzą po ciałach skąpo oświetlanych rzeźb. Mały palec dłoni, która głaszcze brzuch, na chwilę zanurza się w pępku. Kciuk trąca sutek jakiejś Wenus, gdy ręka obejmuje jej pierś. Te instynktowne pieszczoty, kiedy ulega się złudzeniu i utożsamia posąg z ciałem, są uzależnione od oka: tam, gdzie słabe światło nie dochodzi prawie wcale, ale jednak dochodzi, gromadzą się ziarniste cienie, złożone jak gdyby z dynamicznie przemieszczających się drobinek (światło pełni tu rolę wiatru, który przegania piasek z miejsca na miejsce). Wzrok odczytuje ich ruchliwe złogi jako zachętę do intymności. Wydaje się, że kamień ożywa i za chwilę poczujemy grę jego mięśni, tak jak za moment – zawsze za chwilę! – chmura całkiem upodobni się do okrętu, wolno dryfującego pałacu lub twarzy.

Niepostrzeżenie znaleźliśmy się w sąsiedztwie shoegaze'u, który jest niewątpliwie kolejnym budulcem omawianego brzmienia. Szkoda jednak czasu na pisanie o tym, co oczywiste, a więc o dźwiękach jak roztarte palcem węglowe szkice lub o dźwiękach zamglonych jak słynne obrazy Williama Turnera. Na baczniejszą uwagę zasługuje rozwianie oparów jednostajnymi uderzeniami bitu, które – otwierając całe wydawnictwo („A Descent”) – okazują się jego motorem. W nadirze albumu – „To Forget” – towarzyszy im prężna linia basu, jak gdyby bliźniaczka tego, na którym oparła się reinterpretacja „If Your Girl” przez Forest Swords. A więc szybka korekta: zmierzaliśmy w stronę opowiadań, które otwierają Sklepy cynamonowe, a żeby pochwycić ostatni składnik Movements winniśmy posunąć się w przeciwną stronę black i doom metalu. Jeśli mówić o gitarowych inspiracjach Abbeya, będzie to przecież blackgaze'owe Écailles de Lune, nie zaś Loveless; dymne, zmierzchające lasy, a nie latarnie rozmyte w szybie moknącego auta.

Sawicki porównuje Movements do twórczości Fabia Orsiego i nadmienia o wspólnej im „ciepłocie (ale nie cieple!), pojawiającej się tam, gdzie większość muzyków wrzuca cyfrowy chłód”. Andrzej Stasiuk w opowiadaniu Lewandowski (z tomu Opowieści galicyjskie) utrafia chyba w sedno mikroklimatu, o którym mowa: „Ten zapach. Tak pachną wszystkie pokoje, do których nikt nie zagląda. Czas w nich wygasa, erozja minut i lat ma smak wilgoci i butwienia – rzeczy podstawowych, smak końca i początku” (Kraków 1995, s. 44). Duszna ciepłota budzącego się ciała, które wędrowało przez czas i podświadomość, jak bolid nagrzany hiperprędką podróżą przez kosmos. To już ostatni składnik: wosk, światło, las, marmur i – „rzecz podstawowa” – ożywiające go kilkadziesiąt stopni Celsjusza. Na pierwszych stronach Człowieka, który śpi Georges Perec notuje słowa, które zdają się przywoływać nie tylko realia zasypiania, ale i odsłuchu drone'ów:
Z chwilą, gdy zamykasz oczy, rozpoczyna się przygoda snu. Znajomy półmrok pokoju – ciemny masyw porozcinany detalami, w którym twoja pamięć bez trudu rozpoznaje szlaki przemierzane tysiące razy i odtwarza je – po dłuższej chwili zostaje wyparty przez dwuwymiarową przestrzeń, przez obraz bez wyraźnych linii granicznych. W pierwszej chwili może ci się wydać jednostajnie szary czy też nijaki, pozbawiony barw i kształtów, ale dosyć szybko zmienia się gęstość czy też jakość postrzeganej ciemności; powierzchnia owej przestrzeni okazuje się nie całkiem gładka, a ściśle mówiąc, rozmieszczenie, podział ciemności nie dokonuje się w sposób równomierny. We wnętrzu wibrują, krążą, kłębią się rozbielone błyski, czasami równie nikłe, jak najdrobniejsze prążki, czasami zaś znacznie grubsze, prawie tłuste, niczym robaki. Kiedy za bardzo skupisz na nich uwagę, a prawie nie sposób tego uniknąć, bo one tańczą przed tobą i wtedy całą reszta prawie nie istnieje, odczuwalna jest sama oś twoich brwi i owa zamazana dwuwymiarowa przestrzeń mniej lub bardziej wyraźna, gdzie mrok ściele się równo...
Movements of Night to milowy krok w karierze Amira Abbeya – pierwsze winylowe wydawnictwo autora, który debiutanckie nagrania kolportował z pomocą Mediafire. Tego rodzaju przełom zabrania spoglądania wstecz, w czym można upatrywać jedynej wady płyty. Na Movements – albumie totalnym, co znaczy, że można by rozszerzać go w nieskończoność – znalazłoby się na przykład miejsce dla olśniewającej ballady „Her Spirits” wydanej dwa lata temu na taśmie pod tytułem Silent March (Students of Decay planują jej winylową reedycję w pierwszym kwartale 2014). Swobodne akustyczne arpeggio i nieartykułowany głos wprowadzają do spójnego serca kompozycji, gdzie wyzbyty brzmienia, transparentny akord – za każdym razem wygrywany czterokrotnie – prowadzi słuchacza przez leniwie rozwijaną wstęgę srebrzystego noise'u, specyficznego refrenu mrocznej miłosnej suity. Mogłaby zamykać płytę gestem uwydatniającym jeszcze działanie „To Forget”. Ale to ujma potencjalna, dopisywana do rachunku przez wyobraźnię rozpieszczoną doświadczeniem niezwykłych snów – tych, które potrafimy odtworzyć z pamięci, przez co należą do nas, do nas samych, wydarte podświadomości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz