Pro8l3m
RHW, 2016
I. Po upojnej nocy ona wchodzi do kuchni rozczochrana, w jego koszulce. Mogła włożyć ją przez pomyłkę, ot, jeszcze zaspana, ale wiadomo, że nie. Chciała być bardziej „jego”, nosić ich wspólny zapach jak perfumy. Dzięki temu echo bliskości sprzed paru godzin trwa i obiecuje powtórkę jeszcze przed rannym prysznicem. To piękne i szkoda, że w tym wypadku wymiary stają na przeszkodzie równouprawnieniu. Od czasu do czasu każdy ma ochotę wrzucić na siebie szmatki swojej pani, dlatego też chwała grubym laskom – człowiek przynajmniej mieści się w ich ciuchy. Równie urocze przedstawienie dają dzieci przebrane za dorosłych. Wpadają do salonu, ciągnąc za sobą niezdarny tren o metr za długich nogawek i sukni, rękawy zwisają do ziemi. Rodzina w uśmiechu. „Kochane łamagi”. Ale nie tylko dzieci i kobiety mają prawo do noszenia za dużych ubrań – mają je także hiphopowcy. A czemu, a po co?
Za ikselkami stoi przede wszystkim dziecięca fascynacja gabarytami dorosłych. „My kiedyś też wypełnimy sobą te koszulki, też będziemy duzi”. To dosyć banalne odczytanie w duchu kompensacyjnym, na które można by machnąć ręką, gdyby nie apel o wyrozumiałość zakodowany w ulubionej garderobie hiphopiarzy. Ikselki są z jednej strony objawem neotenii, z drugiej – ubiorem proszalnym. Zawiera się w nim wołanie o czas na osiągnięcie dojrzałości skierowane głównie do kobiet. Są one nieodłącznym elementem wizerunku prawdziwego rapera, ale w każdej chwili mogą zniknąć z obrazka. Niełatwo jest pokazać się na mieście z wytatuowanym, przeklinającym parolatkiem, marzącym o popełnianiu wykroczeń. „Pieprzyć, co inni myślą”, jasne, ale mimo wszystko. Dlatego też, jak sądzę, narrator jednej z nowych piosenek Pro8bl3mu musi – wystrojony do klubu właśnie w ikselkę – płacić za towar swojej sztuki. Na trzeźwo nie dałaby rady plus właśnie zaczęła Theweleita.
II. Że Pro8bl3my będą dwa, było wiadomo. Nie da się – to nie kwestia wyboru – nagrać paru Art Brutów czy C30-C39. Jeśli Jakub Bożek pisze o prestidigitatorstwie, Houdinim i ogólnej nieprzewidywalności nowej płyty duetu, to raczej tylko po to, żeby jeszcze bardziej napompować swój obłąkańczo entuzjastyczny artykuł dla „Dwutygodnika”. Jak powiedziało się hiperbolę A, trzeba powiedzieć hiperbolę B. W rezultacie powstał tekst konsekwentny, ale chyba najmniej wiarygodny w dorobku Bożka („To mój pierwszy wywiad z zespołem hip-hopowym i nie mogłem sobie wymarzyć lepszej miejscówki niż osiedlowa ławka!”; Chryste!). Nie ma niespodzianki w tym, że Szulc i Tuszyński nagrali płytę inną niż poprzednie. Alternatywą była autofagia. Jedyne, co zdumiewa, to sposób, w jaki nową stylistykę zdefraudowali.
Sample ze starego polskiego popu były tylko ornamentem Art Brutu. Bez problemu wyobrażam sobie ten album bez nich. Podobnie ma się rzecz z cytatami filmowymi. C30-C39 obyła się bez nich, a przecież zawiera jeden z najlepszych kawałków o samochodach w polskim rapie („Knockdown”), osiedlowe „Summertime Sadness” („Letnie przesilenie”), dobry kawałek o seksie (dewastująca „Bierz mój miecz” Kalibra „Tori Black”) i tak dalej. Bohaterowie pierwszych wydawnictw naoglądali się Killerów, Siar, Poranków Kojota i cały ten repertuar był dla nich źródłem wzorcowych figur, z którymi jednak nie utożsamiali się 1:1 z braku możliwości i – tak myślę – z odrazy (pamiętamy „200% prawdy”). Natomiast autorzy Pro8bl3mu zamiast odrzucić ten balast – może i charakterystyczny, ale jednak balast – postanowili przedzierzgnąć się w samplowanych wcześniej cinkciarzy, cwaniaków, oszustów, którzy „młodzi i szczupli byli lat temu trzydzieści”, i nauczyć słuchaczy, że szybkie siano źle się kończy. Słuchacze jednak żyją na umowę zlecenie, a w konsekwencji chcą się hajsem bawić. Zarówno reprezentowanie biedy, jak i karykaturalny nadmiar stały się w rapie grą. Kto bierze ją śmiertelnie serio, przegrywa.
III. Na pierwszy rzut oka stylizacja na Rewińskiego jest szalenie udana. Między wersy o Bentleyach i Omegach wkrada się linijka o zakupach w Carrefourze. „Rajski przysmak na hawajskich wyspach” pozwala wspiąć się na szczyty januszerii w nie mniejszym stopniu co mięsny jeż albo fantazja o rudej i czarnej na raz w łóżku. Agresywne komentarze przy stole, podczas gdy po plecach cieknie zimny pot z lęku, że krupier już na zawsze zabiera nasze pięćdziesiąt złotych w żetonach, to być może ironiczne nawiązanie do hazardowych przygód Gangu, ale też do marzenia o wielkiej wygranej, za którą będzie można kupić sobie do grilla żonę piłkarza. Spora część tekstów koncentruje się na wymienianiu marek produktów uznawanych za luksusowe w krajach podzielonych między działkowiczy i kler. To dla hip hopu zabieg tradycyjny, ale Pro8bl3m doprowadza go do skrajności znanej z powieści Pynchona czy DeLillo – tam również człowiek jest malutki wobec otaczających go reklam, logo, neonów. Konsumpcyjny darwinizm: produkt zjada podmiot na śniadanie. Przychodzi do głowy wiele kontekstów, masa nawiązań, płyta jest wyraźnie intertekstualna.
Archaizmy z więziennego czy też gangsterskiego slangu spotykają się z futurystycznymi bitami i to również jest trafny, oryginalny pomysł, tyle że punchline’y zawisają w powietrzu pozbawione oparcia w sensowych wersach pomocniczych. Pro8bl3m jasno nawiązuje do tradycji albumów konceptualnych, ale fizycznie niemożliwe jest naszkicowanie wiarygodnego świata przedstawionego za pomocą takich na przykład kiksów: „Dzwoni ziomek, chce wbić się / Mówię: mordo, chyba nie jednak / Gdyby jakimś cudem wbiegł / Spytałbym: na chuj żeś wszedł?”. Tutaj pauza, trzeba się napić. Na Art Brucie w identyczny sposób – od niezapowiedzianej wizyty – zaczynało się „TEB 200-1”, ale ze sporą różnicą w grze (aktorstwie) i gigantyczną w puencie. Cytuję te karygodne linijki nie bez powodu. W odróżnieniu od poprzednich nagrań duetu na Pro8bl3mie sporo akcji toczy się w trybie przypuszczającym, dalekim od konkretu. Wcześniej to był rap dziejący się tu i teraz, absorbujący słuchacza apostrofami czy narracją w drugiej osobie. Obecnie mamy do czynienia z przekazem mało konkretnym i „gdybającym”.
Tę nędzę przeczuł już parę miesięcy temu Witek Tyczka, pisząc na Porcys o „2040” („Wordbuilding na poziomie przedszkolaka”, zaprawdę), i o ile można wybaczyć niedociągnięcia trackowi utrzymanemu w klimacie science fiction, o tyle ciężko zrozumieć, dlaczego ulica raptem okazała się przerastać Pro8l3m. Szorstkość – nadgorliwie wspominana przez recenzentów – została zastąpiona oślizgłym, anachronicznym electro, którego nie da się orzeźwić offbeatowością, wątkami postdubstepowymi czy trapem. Ten makijaż nie jest dojrzalszy od pierwszych nagrań projektu, pełni raczej rolę zasłony dymnej. Ulicy nie ma, w ogóle nie opuszczamy pomieszczeń. I ta ciasnota znajduje odzwierciedlenie w wąskich horyzontach realizacyjnych. W recenzji dla Onetu Marek Fall z właściwą sobie wnikliwością rekonstruuje „patenty producenckie”. I tak na Pro8bl3mie pojawiają się na przykład „zmodyfikowane próbki kobiecych wokali («Prequel», «Molly») czy «organiczne» sample – między innymi pianino”. „Doskonała jest ta zabawa z konwencją”. Cóż, tekst Falla ma tę wartość, że oddaje istotę opisywanej w nim płyty: jest szukaniem po omacku czegokolwiek, co nie byłoby oczywiste, szukaniem, które przeważnie kończy się porażką.
IV. Nienaturalne akcentowanie na pierwszej sylabie, które występuje w roli bezustannie eksploatowanego substytutu „niepowtarzalnego flow”, jest na płaszczyźnie czysto technicznej odpowiednikiem kłopotów z dobrymi tekstami i wizją. Każdy wyraz jest na tej płycie wykrzyczany, na każdym kładzie się potężną emfazę, ale ów ciężar nie wydusza spod spodu ani grama treści. „Ale leje!” – słyszymy w intrze do „Art. 258” – „Ty, a co z tamtym, co zalega?”. Te dwie wypowiedzi dzielą milisekundy, jak gdyby deszcz spontanicznie skojarzył się narratorowi z czyimiś długami albo był pretekstem, żeby po raz enty poruszyć ich temat. To obsesja, do której duet ucieka się, kiedy nie ma nic do powiedzenia. Jak nie wiemy, o co nam chodzi, mówmy o pieniądzach. Identycznie postępuje się z refrenami: powtarzają się bez końca, zwłaszcza na zakończenie tracków, doprowadzając do totalnego znużenia. W kółko powtarzane nazwy produktów i marek mają wyprać odbiorcy mózg, nałożyć nań filtr, przez którzy postrzega rzeczywistość bohater tej konceptualnej płyty. Jasne, tak można by to łaskawie czytać, ale nasuwa się jednak bardziej kompromitujące dla Pro8bl3mu rozwiązanie: po prostu nie mieli czasu albo pomysłu na porządne narracje.
Rzeczywistą spójność osiąga Pro8bl3m właściwie tylko w momentach, gdy ślamazarne podkłady współgrają z wokalnymi próbami wstrzelenia się w nie, co nie zawsze się udaje, bo ile można wyciągać – nie śpiewając, lecz rapując – pojedynczą sylabę? I to też dałoby się usprawiedliwić, z tym że retardacyjny flow wyraźnie ma zachwycać, zwłaszcza gdy Tuszyński bez ostrzeżenia przyspiesza, ale w sumie lepiej posłuchać post-rocka i obcować z tego rodzaju retoryką w formie równie monotonnej, a mniej wymuszonej. W sumie jedyny podkład, który mi się na tej płycie podoba, to ten z „Molly”, pewnie dlatego, że bas podpatrzono u HTRK. Art Brut i C30-C39 dysponowały liryzmem, który miejscami wykraczał daleko poza zakres retrospektywnych scen ze Stasiukowego Białego kruka, pomimo upływu lat zrównuje się z Inną duszą Orbitowskiego i dopiero dziś, gdy stało się możliwe jednoczesne słuchanie Summertime ’06 i lektura Młodych skór Colina Barretta, ujawnia się siła tamtych wydawnictw. Szkoda, że doczekały się tak prozaicznej kontynuacji.
V. A wracając do ikselek. Mordy mają wszystko za duże: za duże czapy, za duże spodnie, za duże bluzy, za duże buty. Za duże plany. Kiedy rap bierze na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność, z miejsca przegrywa. Kilkulatki powinny być beztroskie, to ten czas, kiedy nie widzi się różnicy między hajsem prawdziwym a wyciągniętym z Monopoly. To czas, kiedy pisze się i mówi, co ślina na język przyniesie, a nie fetyszyzuje godziny spędzone nad pustą kartką (casus MC Terminatora bijącego Eldokę z palcem w dupie). Nic dziwnego, że słabo idzie – każde dziecko, jakkolwiek wyrośnięte, ma gdzieś szkołę, gdzieś głód na świecie i kredyt we frankach. Jeśli w ogóle coś notuje w pamiętniczku, to nie pomysły na rymy krzyżowe. Pro8bl3m to album przejściowy – rozpięty między grą pozorów a zbytnią powagą; między tradycją wielkiego przegrywu, bo za dużo się sypało, a pragnieniem redagowania Państwa w państwie. Tych dwóch modeli nie da się korzystnie pogodzić. Zdaje się, że Szulc i Tuszyński chcieli od rapgry uciec do przodu, ale stanęli w rozkroku. Cała nadzieja w tym, że kiedy już zrobi się szpagat, nie ma po co dalej ćwiczyć, to szczyt sprawności. Gimnastyka idzie w kąt, archiwa się oczyszczają, głowy studzą. Widzimy się za parę lat, w innym outficie.