piątek, 15 maja 2009

5,0's, pt 3

Majowa odsłona 5.0's, przedstawia się tak:


Halloween, Alaska
Champagne Downtown

2009, East Side Digital


Ciekawie wyprodukowane, dosyć klimatyczne, ale zwyczajnie odpychające. Przede wszystkim nachalność budzonych skojarzeń: Halloween = dzieciństwo, beztroska + groteska i groza; Alaska = daleko, zapyziale, śnieg i noc cały semestr. Wiadomix. Na tym tle rozprowadzone, rotujące kłamliwie między optymizmem a depresją, liryki starają się przekazać jakąś prawdę o targającym nami świecie, osiągając poziom intymności toalety. Jest zadowalająco prywatnie, ale jakoś trudno przywołać skojarzenia z sielską arkadią występującą w deja vu i przebłyskach z poprzedniego wcielenia. Daremny trud szukać prawdziwych uczuć pod tą okładką, bliźniaczo przecież podobną do bardzo emocjonalnego April Kozeleka. Próżno też spodziewać się po ze wszech miar epigońskim artyście, wydania muzyki operującej na tyle otwartą formą, by pozostawiała jeszcze miejsce na zgrabnego słuchacza. (myspace)




Michachu and the Shapes
Jewelry

2009, Rough Trade

Świat bez wyrazu postmodernizm: Imię róży pozostaje aż fajnym filmem z Connerym, ludzie dzielą się wrażeniami z Joyce'a tylko w rodzinnym gronie, a Micachu nagrywa jakieś demo, nazywa je Jewelry, ale po pierwszym przesłuchaniu własnego rzygania, kaja się i kupuje wszystkie płyty Flauberta, żeby pozyskać nowy start. W pełnym zaś realu, obcuje się tu z anomalią, którą współczesność dzieli ze średniowieczem: całą prawdę o przedmiocie podmiot zna zanim zacznie go jeść. Naczytałem się elaboratów na temat, przemieliłem tony hurraentuzjastycznych newsów i trailerów tego debiutu i zdobyłem wiedzę, że jest zajebisty. Wyostrzony, napięty, pulsujący i rozedrgany - był mój umysł zespolony wraz z pięcioma zmysłami w złoty heksagram. Ostrzyłem swoje wspaniałe instrumenty, ale w efekcie nie zrobiłem nic, bo przecież halo, na takie właśnie okazje mam od dwóch miesięcy swoje 5.0's, w której to rubryce ujawnia się autoterapeutyczna funkcja tego bloga.

Jewelry
to podręcznikowy falstart: projekt, nad którym pracowało się jak na możliwości i cierpliwość twórców za długo, tak że w końcu można go
było już tylko wydać. Tak więc spontaniczność wydaje się wymuszona, podobnie jak większość obecnych tu bardzo modnych atrakcji, obowiązkowych już współcześnie, a nagminnie mylonych z odkrywczymi czy chociaż eksperymentalnymi. W paru słowach psychoanalizy: trzy fajne (ale serio) szkice piosenek, brzydka laska korzystająca z faktu, że androgynizm powrócił w charakterze eufemizmu oraz małomiasteczkowy queer (właśnie na bazie bycia chłopczycą?). Nie wydaje mi się to być żadnym wyzwaniem. Hałas i sranie, pop pop: jak bardzo możemy zmodyfikować wszystko, moja odpowiedź: nic nie ma znaczenia ostatecznie, a jej, że ma i tym czymś jest zabawa, to twój kompleks, bo kochasz zaprzeczać i odraza to twoja masturbacja. Ja do niej: i kto tu się masturbuje, suko? Ja suka?, mam w dupie rodzaj żeński, rodzaj każdy - jestem muzyką! I tak w kółko, przez 35:34 czystego marnowania energii. Ludzkość jest przereklamowana, a ona na to: raczej niewyczerpana w durnocie, tak wspaniale bezmyślnej. Przecież. I co upiorne w związku z tym, to że nie ma na tym albumie ani słowa o śmierci. Mając fakt na uwadze, czujecie już zapewne, jak mało wiarygodna to sprawa. (myspace)


Telepathe
Dance Mother
2009, IAMSOUND


I can do a real bang-bang, we can be a real thing-thing powtórzone dziesiąty raz w jednym kawałku potrafi naprawdę człowieka wkurwić, jeśli nie pochodzi z ust buddystów, hostess October Festu lub dziewczyn bikini. Póki nie usłyszałem tego w całości byłem zachęcony dosyć przekonującymi recenzjami, a singiel, jak to zwykle u mnie bywa, specjalnie nie wpłynął na egzystencję. Po jednym dokładnym przesłuchaniu całości, spocony i zmarnowany, rzucam to jednakowoż w chuj postanawiając nigdy więcej nie mieć dobrego humoru. Sprowadza na manowce, nakłania do ufności, która w efekcie gwarantuje stratę czasu, a i przetarła się znacznie nadzieja na materializację w tym roku porządnego hip hop/electro dicha w wykonaniu składu mającego pojęcie jak się w ogóle ubrać. Istnieje oczywiście możliwość inna: poświęciłem DM za mało czasu i np. nie odczytałem pokładu autoironii, która (jeśli już ją sobie wyobrazić) mogłaby chyba polegać na tym, że słabo powielamy schematy, ale wystarczy na dwa remiksy i 1/8 domówki, a to wszystko czego osobiście oczekujemy od własnej muzyki. Zero wymagań wobec siebie. Gdzie byli rodzice? I ta niepokojąco dokładna aluzja do IAMXa w nazwie labelu! (myspace)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz